Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (III)

Agnieszka i Rafał z córką Wiktorią i synem Patrykiem 8 czerwca przylecieli do Chicago. Przez pierwszy rok towarzyszymy w ich amerykańskiej przygodzie, której początki dobrze pamięta każdy, kto uwierzył w mit o Ameryce.

Grudzień 2016


Wigilię prawdopodobnie spędzą z sąsiadami, tradycyjnie, po polsku. Choinkę postawili już po amerykańsku – trzy tygodnie przed świętami. Zawiesili bombki i światełka. Święta. Trochę smutne, bo pierwsze tak daleko od najbliższych.
– Smutno jest. Nie dlatego, że nie jesteśmy w Polsce, ale dlatego, że nie jesteśmy z rodziną. W sumie to nawet cieszymy się, że te święta wypadają w weekend, że nie będą jakoś szczególnie zauważalne, szybko miną i będzie można pójść do pracy – mówi Rafał, który na święta życzy sobie tylko zdrowia.
– To mi wystarczy. Po pół roku w Ameryce wiemy już na pewno, że żyje się tu łatwiej niż w Polsce. A w Ameryce jak masz zdrowie i trochę chęci, to dasz sobie radę. A ja mam o wiele więcej, bo na dodatek miłość i wsparcie rodziny.

Rafał bardzo lubi Boże Narodzenie, ale przyznaje, że przez tę gonitwę i natłok obowiązków coraz mniej je czuje. W Polsce brał urlop, żeby spokojnie świętować, ale życie zawsze te plany weryfikowało. – Tu jakaś niedokończona robota, tu coś do załatwienia i ani się człowiek obejrzał było po urlopie i po świętach. Tutaj jest to samo, choć z urlopem w tym roku troszkę ciężej.

Agnieszka życzy sobie siły ducha, takiej wewnętrznej, żeby nie brakło im zapału do działania. – Ale tego nie brakuje. Ja się coraz lepiej tutaj czuję. Jedyny problem to odległość, jaka dzieli nas od rodziny w Polsce. Życzę sobie, żebyśmy pojechali w najbliższe wakacje do Polski. Ale nie planujemy tego jeszcze, bo wiadomo, że życie pisze swoje scenariusze, a z planów często niewiele wychodzi.

Dwa stopnie Fahrenheita


Póki co trzeba przetrzymać zimę, pierwszą dla Agnieszki i Rafała w Chicago.

– Zima tutaj jest brutalna, utrzymanie dróg średnio nie najlepsze, opon zimowych się nie używa, tylko całoroczne. Ostatnio podczas śnieżycy wracałem autostradą do domu, chevrolet jadący koło mnie nagle zaczął jechać bokiem. Całe szczęście poleciał w prawo, a ja byłem po lewej, niewiele brakowało. Druga sprawa to te mrozy! Całe szczęście, że istnieje skala Fahrenheita, to prawdziwy fenomen. Wstajesz, patrzysz – dwa stopnie. Jest dobrze! Super, myślisz sobie, przyzwyczajony do Celsjusza, ciepło jak na zimę. Wychodzisz z domu, bierzesz wdech i cię zatyka – śmieje się Rafał.

– Jesień była rewelacyjna od września do listopada, poza kilkoma brzydkimi dniami wymarzona pogoda, ale widzimy, że poza tym jest ekstremalnie. Z ukropu w lecie do zamrażarki zimą. Coś mi się zdaje, że jak będziemy gotowi kupić dom, pomyślimy raczej o jakimś południowym stanie – Florydzie albo Północnej Karolinie. Szczególnie Rafał jest ciepłolubny, a niezorientowani na pogodę wylądowaliśmy w takich amerykańskich Suwałkach – dodaje Agnieszka.

No way!


Agnieszka we wtorek przed świętami rozpoczęła pracę. Zadzwoniła pod numer z ogłoszenia i znalazła pracę jako pomoc przedszkolna. – Po rozmowie z szefem przedszkola poszłam na dzień próbny i poszło bardzo dobrze. Będę pracować z najmłodszymi dziećmi, a Patryk będzie w starszej grupie. Bardzo się cieszę, że będę pracować. Odkąd Wiktoria poszła do szkoły, Patryk w domu bardzo się nudzi, nawet nie chce sam się bawić. A tak, będzie w otoczeniu innych dzieci. Cieszę się też, że wyrwę się z domu, bez tego nie da się obyć z językiem i z ludźmi.

Od nowego roku Agnieszka i Rafał planują zacząć uczyć się angielskiego. Rafał pracuje w śródmieściu, jest otoczony językiem i robi postępy, ale i tak oboje chcą od przyszłego semestru zapisać się na angielski do pobliskiego college’u. Oglądają filmy po angielsku, na razie wspomagają się napisami, ale szybko oswajają się z językiem. Choć nie tak szybko jak Wiktoria i Patryk. Dzieci angielski łapią w lot. – Ostatnio zawołałem Patrysia i mówię do niego po angielsku „come here”. A on na to „no”, to powtarzam „come here”, a ten mi odpowiada „no way!” – mówi Rafał.

Patryk mówi coraz więcej, angielskiego i polskiego uczy się jednocześnie. „Jaką bajkę chcesz obejrzeć?” – pyta Rafał. „Człowiek baniok” – odpowiada Ptyś, który uwielbia Spidermana.

Po świętach albo na wiosnę do Chicago miał przylecieć ojciec Rafała, ale nie dostał wizy. – Nie dostał, bo w konsulacie w kwestionariusz wpisał prawdę, że chce przyjechać na cztery miesiące i że jest z zawodu stolarzem. Wydaje mi się, że to zaważyło na decyzji konsula. Konsulowi to nie pasowało i uznał, że ojciec chce polecieć do USA do pracy. Wychodzi na to, że w oświadczeniach należy kłamać, bo i tak konsulat tych informacji nie weryfikuje. Gdyby wpisał, jak jego sąsiad, że jest nauczycielem i do Ameryki leci na miesiąc, wizę najpewniej by dostał. Tata twierdzi jednak, że do trzech razy sztuka i wnuki w Stanach zobaczyć musi! Będzie próbował starać się o wizę ponownie. Bardzo chce przylecieć, od pół roku zbiera pieniądze, fascynuje go Ameryka. Jak dowiedziałem się, że odmówili mu wizy, wkurzyłem się. To skandal. Szkoda, że Polacy w ogóle muszą mieć wizy do USA. Czy naprawdę jesteśmy aż takimi kombinatorami, że tak się nas w USA boją? Cała UE wiz nie ma! A Polska jak zwykle wyjątek od reguły – złości się Rafał.

Dziękujemy, że jesteście


– Z okazji świąt Bożego Narodzenia chcemy złożyć życzenia i podziękować wszystkim, którzy pomagali nam w pierwszych miesiącach naszego pobytu w Ameryce. Przede wszystkim Jerry’emu, u którego zamieszkaliśmy od razu po przylocie z Polski. Gdyby nie on, pewnie po dwóch tygodniach wrócilibyśmy do Polski, dokładnie jak pewna para, która też wylosowała zielone karty, wylądowała na O’Hare, wynajęła samochód i zamieszkała w hotelu, zastanawiając się co dalej. Przyznaję, że też mieliśmy podobny pomysł. Jerry na początku niesamowicie nam pomógł. Jesteśmy mu naprawdę bardzo wdzięczni. Ale nie tylko jemu. Marcinowi z Elk Grove Village, który wspomaga nas dobrymi radami, pomógł nam załatwić choćby ubezpieczenie zdrowotne oraz kilka mebli. Oczywiście Tomkowi, który wynajął nam mieszkanie bez sprawdzania naszej historii kredytowej i informacji o zatrudnieniu. Mieszkanie jest świetne, a Tomek to rewelacyjny gospodarz i dobry człowiek. Romek i Anka – ludzie, którzy są zawsze, kiedy ich potrzebujemy. Wystarczy jeden telefon, zawsze znajdą dla nas czas, w dodatku zupełnie bezinteresownie. Kolejna osoba to Wiesiek z Mount Prospect – zawsze można na nim polegać. Nasi sąsiedzi z osiedla – to także wspaniali ludzie. Dziękujemy Wam wszystkim serdecznie. I wszystkim życzymy Spokojnych, Zdrowych oraz Wesołych Świąt!



Styczeń 2017


Agnieszka i Rafał z córką Wiktorią i synem Patrykiem 8 czerwca ubiegłego roku przylecieli do Chicago. Przez pierwszy rok towarzyszymy im w ich amerykańskiej przygodzie, której początki dobrze pamięta każdy, kto uwierzył w mit o Ameryce. Po siedmiu miesiącach w Chicago w ich życiu zmieniło się wiele, także mentalność i podejście do życia.

Święta minęły spokojnie. Wigilię Rafał z Agnieszką i dziećmi spędzili u sąsiadów. W całkowicie polskim gronie, po polsku, wśród tradycji. Oprócz wigilijnych potraw i łamania się opłatkiem znalazło się wspólne oglądanie świątecznego nieśmiertelnego hitu „Kevin sam w domu”. Wyłomem w polskiej tradycji była gwiazdka, a właściwie moment wręczenia prezentów. – Dzieciaki prezenty dostały rano w Boże Narodzenie, po amerykańsku. To świetny i przemyślany pomysł. Jak dajesz prezenty po polsku, czyli po wigilii, robisz sobie krzywdę. Dzieci po wigilii zwykle są tak podekscytowane prezentami, że do północy nie ma mowy o pójściu spać. A tak – szybko padają, żeby jak najszybciej był poranek. Budzą się, biegną pod choinkę i masz je na cały dzień z głowy. Genialne! – tłumaczy Rafał.

Bohaterowie cyklu na przyjęciu świątecznym
zorganizowanym przez “Dziennik Związkowy”
(fot.Dariusz Piłka)
– Mikołaj przyniósł mi cztery lalki, dwie takie malutkie laleczki, dwie większe i lego – mówi z przejęciem Wiktoria. Patrykowi, zwanemu Ptysiem, Mikołaj przyniósł tor samochodowy. Dzieci zostawiły dla świętego ciasteczka. Zjadł. Zapomniały o marchewkach dla reniferów. Zostawią za rok, bo przecież po locie z Polski do Chicago renifery na pewno będą zmęczone i głodne. Rafał pokazał dzieciakom stronę LOT-u, która „na żywo” transmitowała transoceaniczną podróż św. Mikołaja.

Sylwestra spędzili w domu, mieli iść do sąsiadów, ale ich dzieci się rozchorowały. Imprezy nie było, były za to dwa sylwestry, pierwszy wcześniej, na Skypie z rodzicami, a drugi w domu z dziećmi. Patryk prawie wytrzymał do północy, zasnął za dwadzieścia dwunasta.

Baj mami!


Agnieszka poszła do pracy jako pomoc przedszkolna, a Patryk do przedszkola, tego samego, tylko w innej grupie wiekowej. – Jak ci się podoba w przedszkolu? – pytam Ptysia. – No… fajnie – odpowiada. Ale pierwsze dni w przedszkolu były bardzo trudne. Dotychczas całe dni spędzał z Agnieszką w domu, miał mamę bez przerwy do dyspozycji, a nagle zostaje bez niej na długie godziny. – Bardzo się buntował, nie chciał chodzić do przedszkola. Ale teraz jest już bardzo zadowolony. Po przyjściu do przedszkola sam zmienia buty, rzuca szybko „baj mami” i tyle go widzieli – mówi Rafał.

Rafał, który pracuje w chicagowskim śródmieściu, jest coraz bardziej osłuchany z angielskim, ale w nauce języka postanowił pójść o krok dalej, zdał testy oceniające jego poziom i od 23 stycznia rozpoczyna kurs angielskiego w lokalnym college’u. Na zajęcia będzie chodził dwa razy w tygodniu, prosto po pracy.

Po siedmiu miesiącach ma sporo przemyśleń na temat Ameryki. I porównanie z Polską. – Ten amerykański kapitalizm jest o wiele bardziej mobilizujący niż europejski socjal. Mobilizuje do działania, bo człowiek musi liczyć tylko na siebie, a inna sprawa, że jak się chce pracować i iść do przodu, to w Stanach są realne szanse na rozwój – mówi.

Nie żałujemy emigracji


Zadomawiają się coraz bardziej, przyzwyczajają. Czy gdybyś wiedział, co cię czeka, zdecydowałbyś się na emigrację do Stanów?– dopytuję. – Szczerze? Nie wiem. Lepiej jednak lecieć w niewiadome – śmieje się Rafał. – Pomyślałem po prostu, że jeśli nie teraz, to kiedy… Jestem po trzydziestce, to taki wiek dla faceta, kiedy czujesz się najmocniejszy, najbardziej pewny siebie. Absolutnie nie żałujemy, że przylecieliśmy do Ameryki, ale przyznam, że mieliśmy kilka momentów załamania, kiedy zastanawialiśmy się, czy pakować walizki i wracać do Polski. Nie wiem, czy podjąłbym się tego drugi raz, takiego wyjazdu w ciemno. Z w miarę ułożonego świata wylądowaliśmy w całkiem odmiennej rzeczywistości, bez znajomych, bez rodziny na miejscu. Były trudne chwile, ale myślę, że daliśmy radę.

Rafał coraz bardziej przestawia się na amerykański model myślenia, niespostrzeżenie przyjmuje inną mentalność. – Tutaj wszystko jest bardziej płynne, nie ma nic na stałe. Dziś mam taką pracę, a jutro może przyjść inna, lepsza. Ameryka wymaga od każdego większej elastyczności i umiejętności przystosowania się do zmian.

Rafałowi podoba się amerykański optymizm, zamiast ciągłego narzekania i utyskiwania. – Różnica w mentalności jest ogromna. Nie słychać codziennego narzekania, to ogromna ulga; ludzie uśmiechnięci, „hi, how you doing?”, inne tematy rozmów. Przypuszczam, że dzięki takiemu nastawieniu pożyję o kilka lat dłużej. Ale wciąż walczę z takimi moimi wyniesionymi z Polski przywarami i przekonaniami, na przykład z tym, że wszystko muszę wiedzieć lepiej. Nie muszę. Chcę próbować nowości, jestem otwarty na nowe rozwiązania. Niektóre okazują się lepsze niż te, które do tej pory znałem – mówi Rafał. Dzwoni telefon. Agnieszka wścieka się, bo stała długo w korku na autostradzie. – Nie denerwuj się, jedź spokojnie. Bye – uspokaja żonę. Czekamy na Agnieszkę, bo spóźnia się na spotkanie ze mną.

Garbedź się wkrada


Ponglish wkrada się do polszczyzny Rafała i Agnieszki niepostrzeżenie. – Choćbyś nie wiem jak się pilnował, zaczynasz mówić ponglishem, zdarza mi się „garbedź” albo „trefik”. To machinalne, nawet nie zauważam, że tak mówię. Trochę wstyd będzie, jak ktoś z Polski przyjedzie w odwiedziny, pomyśli, że nam odbiło, albo nie będzie wiedział, o co nam chodzi.

Agnieszka wraca do domu, po drodze z pracy zajechała do przychodni po wyniki badań, niezbędne do przedszkola. Jest bardzo zadowolona z pracy. Nowi ludzie, skład międzynarodowy, więc porozumiewają się po angielsku i automatycznie osłuchuje się z językiem. – Najtrudniej było odzwyczaić się od ciągłego siedzenia w domu. Ale ta zmiana była mi bardzo potrzebna. Patrykowi też, bo jest wśród dzieci, ale w tym samym budynku, więc nie muszę pędzić z pracy, żeby go odebrać. Nim dojedziemy do domu, zwykle jest już Rafał, który odbiera Wiktorię od sąsiadki – mamy Amelii, najlepszej przyjaciółki Wiktorii. Jestem bardzo zadowolona z pracy, atmosfera jest sympatyczna, dziewczyny trochę młodsze ode mnie. Blisko do domu – piętnaście minut jazdy – mówi Agnieszka.

Z nowości – Rafał dostał mandat. Skręcał i nie zatrzymał się na czerwonym świetle. Trochę się zdziwił, kiedy zobaczył wezwanie do zapłaty i film, na którym uwiecznione zostało wykroczenie. Stóweczka. – Dobrze, że przynajmniej „na rekord” nie idzie i nie ma za to punktów karnych.

To, co im się w Chicago nie podoba, to pogoda. – Wczoraj w nocy budzi mnie jakiś huk. Ocknąłem się, myślę – wybuch jakiś, czy co? A to burza z piorunami. Patrzę na kalendarz – 17 stycznia – śmieje się Rafał. – Nim przyjechaliśmy, mówiono nam, że tutejszy klimat jest podobny do polskiego. Nie jest. Za dużo gwałtownych zmian i ekstremów, od tropików do wielkiego mrozu. Ten klimat to jedna rzecz, na jaką narzekam w Chicago. No, może jeszcze dziury w drogach, szczególnie zimą. Ale jest dobrze. Wszystko ok.



Luty 2017


Agnieszka i Rafał z córką Wiktorią i synem Patrykiem 8 czerwca 2016 r. przylecieli do Chicago. Przez pierwszy rok towarzyszymy im w ich amerykańskiej przygodzie, której początki dobrze pamięta każdy, kto uwierzył w mit o Ameryce. Osiem miesięcy na emigracji minęło błyskawicznie, a w życie naszych bohaterów zakradła się znana nam wszystkim rutyna – życie mija im pomiędzy pracą a domem. Ze wskazaniem na pracę.

Odkąd przyjechaliśmy do Chicago, coś się tutaj zmieniło. Bejsboliści Cubs wygrali finał po raz pierwszy od 108 lat, a zima jest najcieplejsza od 140. Upatruję w tym naszej zasługi – śmieje się Rafał, z którym oglądamy wiadomości z Polski, a w nich doniesienia o rekordowych jak na luty temperaturach w Chicago. Rzeczywiście, w zeszły weekend było tak ciepło, że Rafał zainaugurował na balkonie tegoroczny sezon grillowy – na drugie szaszłyki, a na pierwsze i deser zupa chmielowa.

Ostatni miesiąc zleciał im bardzo szybko i bez przełomowych wydarzeń. Codzienność – kupili trochę mebli z Ikei, urządzili salon i pokój dziecięcy. – Weekendy spędzaliśmy w domu, bo Wiki trochę chorowała, więc Rafał jechał po meble, potem je skręcał, gotowaliśmy, grillowaliśmy i siedzieliśmy w domu – mówi Agnieszka. – Mam ambitne plany, chcę jeszcze odmalować; roboty w domu wystarczy do wakacji. Nie potrzebujesz może szafek? Bo mamy do oddania – dodaje Rafał.

Od kiedy obydwoje pracują, wspólnie spędzanego czasu jest coraz mniej. Agnieszka pracuje w przedszkolu, Rafał w agencji reklamowej. Do przedszkola, w którym pracuje mama, chodzi Patryk, który zupełnie się do nowej sytuacji przyzwyczaił. – Na początku bawił się sam, ale ma już kolegów. Próbuje mówić po angielsku, łapie język, choć może dlatego trochę niewyraźnie mówi po polsku. Mam nadzieję, że to się wyrówna – mówi Agnieszka.

Rodzeństwo, tak jak rodzice, też spotyka się tylko wieczorami i w weekendy, ale przynajmniej teraz cieszą się, że się widzą. Rafał często do domu wraca późną nocą, bo po pracy jedzie na angielski. Dostał się do grupy średnio zaawansowanej. W klasie oprócz kilku Polaków, towarzystwo międzynarodowe: Meksykanie, Koreańczycy, jest chłopak z Boliwii i z Argentyny, a nauczycielka jest Rosjanką. Tylko z zadaniami domowymi różnie bywa, bo czasami po prostu nie ma na nie czasu. – Jestem bardzo zadowolony, że mogę chodzić na te zajęcia do college’u, w dodatku za darmo. Jedyny koszt to książki za 35. dol. Naprawdę wystarczą dobre chęci – mówi Rafał.

W szkole świetnie radzi sobie Wiktoria, której pasją ostatnio stało się rysowanie. Ostatnio jej prace dostały się na szkolną wystawę, w najbliższy weekend cała rodzina wybiera się je zobaczyć. – Prac jeszcze nie widzieliśmy, Wiki mówi, że jeden rysunek powstał, kiedy była smutna – mówi Agnieszka. Wiktoria ma świetne oceny ze wszystkich przedmiotów, coraz lepiej radzi sobie z angielskim, bardzo dobrze czyta.

W weekendy Rafał z Agnieszką znajdują też czas, żeby spotkać się ze znajomymi, posiedzieć, wypić razem piwo, pogadać o życiu. – Ostatnio przyszli znajomi, siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Było fajnie, zero narzekania, aż do momentu, kiedy zeszliśmy na tematy polskie. Nagle złapaliśmy się na tym, że siedzimy w Chicago i narzekamy na Polskę. To dziwne, bo przecież tam nie mieszkamy, ale myślę, że wielu Polaków tak ma, że muszą na kraj ponarzekać – zastanawia się głośno Rafał.

Za Polską tęsknią coraz mniej, a z drugiej strony nie mogą doczekać się wakacyjnego wyjazdu w rodzinne strony. Jak mówią, od Polski na emigracji nie sposób się odizolować, kiedy rodzina na Skype wciąż opowiada, co się tam dzieje. – Planujemy lecieć dopiero w czerwcu, a mama mnie już ostrzega, że jak przyjedziemy, to zadziwią nas ceny. Podobno wszystko podrożało, ostatnio mama za kawałek brokuła zapłaciła siedem złotych, czyli kupiła go za godzinę swojej pracy – mówi Rafał, a Agnieszka dodaje: – Moja siostra jest wegetarianką, ale być może będzie musiała zacząć jeść mięso, bo jest za drogo. Kilo pomidorów za 15 złotych? To się w głowie nie mieści.

Rafała, jako marketingowca, zastanawiają różnice pomiędzy Polską a Stanami, jak choćby te w poziomie konsumpcji i odmienność reklam. – Włączasz polską telewizję i pierwsze, co się rzuca w oczy to reklamy leków i tanich pożyczek. A w Ameryce – żarcie i samochody, to są dla Amerykanów priorytety. Na następnym miejscu – nieruchomości. W Polsce jest inaczej. Począwszy od wrzodów żołądka, poprzez ból pleców, karku i kolana, po zatwardzenie i grzybicę, na impotencji skończywszy. I tak siedzę przed telewizorem i myślę – jejku, jacy ci ludzie są chorzy, że potrzebują tylu leków. Niebywałe. Ja wiem, że Amerykanie do najzdrowszych też nie należą, że Big Pharma czuwa, ale w telewizji aż tak tego nie widać.

W Ameryce, oprócz siły nabywczej zarabianych dolarów, podoba im się różnorodność, także kulturowa. – W pracy i na angielskim mam szansę rozmawiać z ludźmi z innych krajów i kultur. To ciekawe rozmowy, tym bardziej, że dostaję informacje z pierwszej ręki – gdzie warto się wybrać, a jakich miejsc lepiej unikać. Ciekawe są też motywacje ludzi, którzy tak jak my, wybrali emigrację. To fascynujące, poznawać ludzi z całego świata. A że wyglądają inaczej? No cóż, jeden jest biały, drugi czarny, a trzeci brązowy. Jeden ma piegi, a drugi rude włosy – bez znaczenia – mówi Rafał.

– Na początku to było dla nas nowe. Chodziliśmy na place zabaw z dziećmi i widzieliśmy, że w tym mieście są podziały. Na jednym placu praktycznie większość dzieci było latynoskich, na drugim – dużo czarnych. To nie jest tak, że wszyscy w Chicago są ze sobą wymieszani, raczej mieszkają w enklawach – mówi Agnieszka. – Oprócz naszego osiedla, bo tu jest zupełny miks – śmieje się Rafał. – Polacy, Rosjanie, Bułgarzy, Rumuni, Meksykanie, Pakistańczycy, jest nawet kilka czarnych rodzin i jeden Japończyk. Na święta każdy ma swoje symbole w oknie, cały przekrój, Ameryka w pigułce – dodaje.

– W lecie to widać najwyraźniej: Polacy z reguły grill, piwo i muzyka, Meksykanie podobnie, tylko jeszcze głośniej, a czarni się kłócą – czasem takie awantury tu są, że telewizory z okien lecą – mówi Agnieszka. – Ale nikt na drugiego krzywo nie patrzy, wszyscy żyjemy w zgodzie, ta różnorodność jest fajna i ciekawa, zupełnie inaczej niż w jednolitej Polsce – dodaje Rafał.

Kolejna zaleta różnorodności to restauracje z kuchniami całego świata. Ostatnio Rafała naszło na kuchnię tajską. – Poszedłem i zamówiłem kaczkę. Przy zamówieniu właścicielka zapytała mnie o poziom ostrości, to mówię, że lubię ostre i chcę na ostro. Zapytała wtedy „Are you sure?” i zapaliła mi się alarmowa lampka z tyłu głowy, więc zamówiłem średnio ostre. Wziąłem tę kaczkę, przywiozłem do domu i…, co ci będę opowiadał – dobra, średnio ostra tajska kaczka piecze dwa razy. Albo i trzy. Ale jest to tak dobre, że nie daje się przestać jeść. Spociłem się, popłakałem, ale zjadłem. Rewelacja!

© Grzegorz Dziedzic
gdziedzic@zwiazkowy.com
źródło publikacji: „Dziennik Związkowy” (USA), grudzień 2016 - luty 2017
www.dziennikzwiazkowy.com



Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (I)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (II)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (III)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (IV)





Ilustracje © Grzegorz Dziedzic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2