Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (II)


Wrzesień 2016


Trzy miesiące w Stanach za nimi.
Tęsknota za Polską zaczyna dawać się we znaki. Powodzi im się nieźle, ale biorą pod uwagę „czarny scenariusz”, czyli powrót do kraju. Agnieszka i Rafał doświadczają całego wachlarza emocji dobrze znanych każdemu imigrantowi. Fascynacja miesza się z rozczarowaniem.


Wiktoria poszła do szkoły, w której zajęcia odbywają się po polsku i po angielsku. W klasie Wiktorii są dzieci, które prawie nie mówią po angielsku, jak i takie, które mówią tylko po angielsku, ale ich rodzice mają ambicje, żeby znały język polski. Może dlatego Wiktoria mówi po angielsku z coraz większą łatwością. Jest zachwycona koleżankami, rysowaniem kredą po podłodze, gimnastyką. Ostatnio powiedziała ojcu, że nie chce już wracać do Polski.

– Szkoła to bardzo pozytywne zaskoczenie, od organizacji zajęć, przez wystrój klas przyjazny dzieciom, po szkolny plac zabaw. Cieszymy się, że Wiktoria do szkoły idzie z radością. To zdecydowanie jest argument za podjęciem wysiłku i zostaniem tutaj na stałe – mówi Rafał.

Patryk, zwany Ptysiem, też świetnie znosi emigrację. Buzia mu się nie zamyka, a największym sukcesem ostatniego miesiąca jest pożegnanie z pieluchami. Sam kładzie podkładkę na sedes. Stara się, bo bardzo chce pójść do przedszkola. Kiedy Wiktoria poszła do szkoły, był trochę osowiały, bardzo płakał za siostrą, ale szybko sobie poradził.

Proza życia, praca, dom, praca, dom. Rafał już się przyzwyczaił i z każdym dniem jest mu w Ameryce coraz lepiej. – Większych problemów nie mamy. Życie w Stanach rzeczywiście jest łatwiejsze, łatwiej jest osiągnąć zadowalający poziom niż w Polsce. Ale jak się wszystko poukłada – zobaczymy. Dajemy sobie jeszcze dwa miesiące. Jeśli dalej nie będzie nam się budżet domykał, mamy plan awaryjny. Polecimy do Polski, Agnieszka z dziećmi zostanie tam na jakiś czas, a ja tu wrócę i przygotuję wszystko. Samemu będzie łatwiej. Ale to czarny scenariusz. Cały czas myślimy co robić, jeszcze jesteśmy w rozkroku pomiędzy Polską a USA. Ja coraz bardziej patrzę na rzeczywistość przez tutejszy pryzmat. Pierwszy szok już za nami, choć zdarzają się momenty kryzysowe. Szczególnie jak czasem mam gorszy dzień, to trzasnąłbym tym wszystkim, kupił bilet i poleciał do Polski – mówi Rafał.
Agnieszka powoli się do nowej rzeczywistości przyzwyczaja. – Wiktoria jedzie do szkoły, a ja wolny czas, jak na razie, mogę poświęcić Patrykowi. Brakuje mi spacerów, w Polsce w każdej chwili mogłam wyjść „na miasto”, ze znajomymi się spotkać, a tutaj wszędzie daleko, trzeba jechać samochodem. Czuję się trochę uziemiona na tym osiedlu, choć sąsiedzi i znajomi z okolicznych budynków to bardzo mili ludzie.

Tęsknota za altanką


Najbardziej brak im rodziny, a z rzeczy materialnych – altanki i grilla w ogródku. – Nigdy wcześniej nie mieszkałem w bloku, zawsze w domu, brakuje mi własnego kawałka zieleni. No i motocykla. Przejechałbym się, jak to mówią, po winklach. Chociaż jak patrzę na Chicago, to nie ciągnie mnie jakoś bardzo. W Polsce, dziesięć minut jazdy od domu miałem świetne serpentyny, aż chciało się jeździć. Tutaj trochę strach, bo za przekroczenie prędkości można pójść siedzieć, a i jazda od świateł do świateł wydaje mi się mało pasjonująca. Póki co, robię grilla na balkonie. Otwieramy drzwi balkonowe i czujemy się prawie jak na tarasie. Nie to samo, ale na razie musi wystarczyć – mówi Rafał.

Babciom w Polsce brakuje wnuków. – Gdybyśmy mieli komputer włączony non stop, pewnie dzwoniłyby bez przerwy. Kontakt jest codzienny, po kilka razy. Nie wyobrażam sobie sytuacji, o których słyszę od starszej Polonii, że kiedyś dzwoniło się do Polski raz w miesiącu albo rzadziej, pisało się i czekało na listy. Taka rozłąka to dla wielu musiała być tragedia, nie wiedzieć co się dzieje z bliskimi przez dłuższy czas – dodaje Agnieszka.

Smaków i zapachów im nie brak, bo praktycznie wszystkie polskie produkty są do kupienia w pobliskich delikatesach. Ostatnio Rafałowi zachciało się barszczu z torebki, z makaronem. – Poszliśmy do polskiego sklepu, jest barszcz, dokładnie ten sam co w Polsce, kupiłem. Czasem trzeba się naszukać, żeby znaleźć to, na co mamy ochotę. Ale znaleźć można wszystko, jest nawet nasze ulubione mołdawskie wino.

Z ostatnich kulinarnych odkryć Rafałowi posmakowały corn dogi. Próbują różnych nowości, ale bez szaleństw, bo Agnieszka gotuje w domu, więc jedzą tak jak w Polsce. Może oprócz masła orzechowego, którym zajada się Wiktoria. Lubią też sosy do grilla, do sałatek, wybór jest niesamowity. Są sosy, przyprawy, dodatki, nawet lokalne, a wybór smaków ogromny – od polskich, przez Florydę, po Hawaje. – Ostatnio spróbowałem sosu Diablo, w dodatku do ostrych meksykańskich kiełbasek. Było brutalnie. W ogóle jedzenie tutaj jest ostrzejsze i bardziej wyraziste. Wiki w ogóle nie je w szkole, bo narzeka, że wszystko ostre – opowiada Rafał.

Skoro już mowa o odżywianiu, to zdaniem Rafała i Agnieszki ilość cukru w tutejszym jedzeniu jest zatrważająca. W Europie nie widać tylu tak otyłych ludzi, z brzuchami do ziemi, jeżdżących po sklepach na wózkach. Mówią, że w Polsce McDonald’s to niezła restauracja. Jedzenie jest smaczne, czyściutko, fajny wystrój. A tutaj? Strach wejść, brud, w łazience przeżyjesz traumę. Jedzenie ciężko przełknąć. Ale ludzie jedzą, bo tanio. – Do maka tutaj w ogóle nie chodzimy, bo mamy porównanie tego z Polski, ale czasem wstępujemy do Wendy’s na kawę albo na lody, które są naprawdę smaczne.

Tu i teraz


Agnieszka zrobiła prawo jazdy. Rach-ciach, zdała wszystko w półtorej godziny. Jeździ po Wiktorię do szkoły, do sklepu. Na autostradę jeszcze nie wjeżdża, ale nie było dotychczas takiej potrzeby.

Z nowych miejsc – byli na plaży w Zion, pod elektrownią atomową. Znajomi ostrzegali, że nie ma tam po co jeździć, bo woda jest przeraźliwie zimna. Ale pojechali i woda była jak marzenie, Rafał z Ptysiem przez cały dzień praktycznie nie wychodzili z jeziora.

Przestali już przeliczać wszystko z dolarów na złotówki, szczególnie jeśli chodzi o jedzenie. – Przeliczamy za to na stacji benzynowej, z uśmiechem od ucha do ucha. Naszą „odysejkę” tankujemy za 30 dol., na pełen bak pracujesz dwie godziny. W Polsce na zatankowanie większego samochodu pracujesz trzy dni – uśmiecha się Rafał.

To, że ochłonęli, widać i słychać, ale wciąż obserwują i analizują Amerykę. Życzliwie, ale krytycznie. – Stany to wybitnie nieekologiczny kraj. Wszystko oświetlane całą noc, ogródki, klatki schodowe, nocą nie da się na balkon wyjść, bo latarnia za domem świeci tak jasno, że oślepnąć można. Albo reklamówki. W Polsce musisz na zakupy zabrać ze sobą własną siatkę, a tutaj w Walmarcie pakują ci każdy produkt do osobnej foliowej reklamówki. Rozpakowujesz zakupy i klniesz, bo nie wiadomo, co z nimi robić. Nas Europa nauczyła ekologicznego podejścia, tutaj z przyzwyczajenia zabieramy na zakupy własne reklamówki. W Polsce, jeśli już dostaniesz reklamówkę, to jest biodegradowalna. Inna sprawa, że zdarza się, że ci się zbiodegraduje, zanim doniesiesz zakupy do domu. A w Stanach dopiero zaczynają ludzie o ekologii myśleć. To kwestia podejścia do życia i filozofii: czy żyjemy tak, żeby po nas zostało coś dla przyszłych pokoleń, czy tu i teraz? Ameryka żyje dniem dzisiejszym, nie martwiąc się o przyszłość. Dominuje podejście: zadłużajmy się, korzystajmy, nie przejmujmy się, konsumujmy. Na zasadzie „po co mi jeden kotlet, jak mogę kupić dwadzieścia” – porównuje Rafał.

Drażnią ich też pewne tutejsze zwyczaje. Zdaniem Agnieszki i Rafała ludzie w Stanach mają dosyć luźne podejście do czasu i umawiania się. Mówią, że oddzwonią za dwie godziny, a dzwonią za trzy dni. Albo wcale. Nie przejmują się, że ktoś może czekać na nich lub na telefon. Rafał nauczył się potwierdzać spotkania, dzwonić, czy aktualne, bo nie chce mu się czekać w nieskończoność i się denerwować. – Może po prostu trafiamy nie takich ludzi – stwierdza.

Jak mówią, Ameryka niczym specjalnym ich nie zaskoczyła, nie było takiego momentu, kiedy mówisz „wow”. Może z wyjątkiem chicagowskiego śródmieścia, bo tam jest „wow”. Rafał: – Życie jak wszędzie, żadne cuda. Dziwi mnie czasem postrzeganie Polaków, ale wiem, skąd się to bierze. Tacy, którzy wyjechali z Polski za głębokiej komuny i od dawna nie byli w kraju, wciąż myślą, że Polska to biedny i szary kraj. A to już dawno nieprawda. Polska się zmieniła i wciąż się zmienia.



Październik 2016


Agnieszka i Rafał z córką Wiktoria i synem Patrykiem 8 czerwca przylecieli do Chicago. Przez pierwszy rok towarzyszymy w ich amerykańskiej przygodzie, której początki dobrze pamięta każdy, kto uwierzył w mit o Ameryce.

Dotychczas najlepiej emigrację znoszą dzieci – Wiktoria i Patryk, zwany Ptysiem. Ostatnio dzieciaki były na badaniach okresowych. Przebadane od stóp do głów, zdrowe. Patrykowi pobrali krew, dostał szczepionkę i testy na choroby zakaźne; cały był pokłuty biedaczek. Średnio był szczęśliwy, ale wszystko zniósł bardzo odważnie i zaraz o przykrym zdarzeniu zapomniał. Dentystka była zdziwiona, że w Polsce zakłada się dzieciom kolorowe plomby. W Stanach podobno takich nie ma. Cały gabinet nie mógł wyjść z podziwu. – Ale tak na poważnie, to bardzo nam się podoba, że na początku roku szkolnego robi się dzieciom tak kompleksowe badania. Widać, że przykłada się do tego dużą wagę. Takie badania są ważne, bo w razie czego umożliwiają wczesną diagnozę jakiegoś problemu. W Polsce z reguły dziecko trafia do lekarza, dopiero gdy źle się czuje i bywa, że zbyt późno – mówi Rafał.

Wiktoria w szkole radzi sobie świetnie, nauczycielka mówi, że jest niezwykle kreatywna i przebojowa. Szczególnie ta przebojowość dziwi rodziców, bo w Polsce była tak stremowana publicznymi występami, że tydzień przed i tydzień po występie odmawiała pójścia do przedszkola. – Ostatnio był dzień dwujęzyczności i śpiewała piosenkę do mikrofonu, śpiewała też nam i babciom przez Skype’a. Wcześniej to było nie do pomyślenia. Bardzo się zrobiła odważna – mówi Agnieszka.

– To chyba dzięki przyjazdowi do Stanów. Tyle ostatnio przeszła, że nauczyła się, jak radzić sobie ze stresem. Ptyś podobnie, tak się ostatnio rozgadał i rozśpiewał, że nie potrzebujemy radia w samochodzie. Dopóki nie uśnie, buzia mu się nie zamyka – dodaje Rafał.

Agnieszka nie pracuje, ale na razie nie ma takiej pilnej potrzeby. Ostatnio Agnieszce i Rafałowi poprawiło się trochę finansowo, domowy budżet nareszcie się domyka. Rafał nie pracuje już w drukarni. Pracę fizyczną zamienił na bardziej kreatywną – w agencji marketingowej w śródmieściu Chicago. – Biurowiec mieści się nieopodal Willis Tower, to jeszcze nie drapacz chmur, ale już jestem w downtown – śmieje się Rafał. – W tej chwili firma się rozkręca. Marketing na trochę wyższym poziomie, przemyślany, dopracowany, oparty na specjalistycznej wiedzy. To jest to, co lubię i w czym czuję się dobrze.

Zmiana pracy spowodowała, że Rafał poczuł się lepiej i pewniej. – Dotychczas w Stanach brakowało mi trochę stabilności, finansowej i mentalnej. Co będzie potem? Nadal żadna z opcji, włącznie z powrotem do Polski, nie jest wykluczona. Przez te cztery miesiące, które jesteśmy w USA, dużo się wydarzyło w naszym życiu, ale mamy nadzieję, że najtrudniejsze początki już za nami.

Cztery miesiące to jednak niedługo. Rafał i Agnieszka wciąż porównują Amerykę do Polski, kalkulują i przeliczają dolary na złotówki. – To jest nie do pomyślenia. Dostaliśmy ostatnio kartę rabatową. Za 100 dol. kupiliśmy dwie pary markowych sportowych butów i dostaliśmy z powrotem 20 dolarów, za które zatankowałem pół baku. W Polsce jedna para kosztuje 300 zł, a zatankowanie – 200 zł. W przeliczeniu nasze zakupy kosztowałyby tam 200 dolarów, czyli dwa razy więcej. A przecież zarobki są nieporównywalne. Życie w Stanach jest o wiele tańsze. W Polsce praktycznie na nic cię nie stać. Chcesz kupić telewizor – bierzesz go na raty. W Stanach – idziesz do sklepu, wkładasz go do koszyka i kupujesz – analizuje Rafał.

A mimo to wciąż słyszą, „że to już nie jest ta Ameryka co kiedyś, że już nie da się dobrze zarobić”. Ale to chyba takie trochę gadanie, bo Polak, jak wiadomo, musi ponarzekać nawet, jak jest dobrze, po prostu mamy to we krwi.

Nie narzekają też na życie towarzyskie, właściwie w każdy weekend gdzieś wyjeżdżają, do znajomych albo zapraszają kogoś do siebie. – Podoba mi się, że ludzie tutaj chcą i lubią wychodzić. W Polsce z reguły wszyscy siedzą w domach, bo albo się nie chce, albo drogo, albo nie ma dokąd wyjść. Tutaj umawiamy się ze znajomymi i jeździmy po restauracjach i różnych dziecięcych atrakcjach. Ostatnio byliśmy w ładnym rezerwacie przyrodniczym, a w przyszły weekend chcemy wybrać się w końcu na „Searsa” – mówi Agnieszka.

Coraz mocniej tęsknią za Polską. Nie za krajem, ale za rodziną. – Nie mamy tutaj żadnych bliskich, jesteśmy zdani tylko na siebie. Włącza nam się tęsknota za rodziną. Wiktoria pyta, kiedy babcia do nas przyleci. W lutym być może odwiedzi nas mój tata, jeśli dostanie wizę, na razie wyrobił paszport – mówi Rafał.

Pytam, czy pasjonują się nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. – Od dawna nie interesuję się polityką, ani polską, ani amerykańską. Kiedyś byłem na bieżąco, ale zrozumiałem, że politycy to sitwa, która udaje śmiertelnych wrogów, a za kulisami poklepuje się po plecach, dbając o swoje prywatne interesy. Teraz szkoda mi na politykę czasu, a poza tym zauważyłem, że jestem bez niej dużo zdrowszy. Gdybym miał obstawiać, to wydaje mi się, że Trump ma coraz większe szanse, choć nie ma dobrego kandydata, wybór podobny jak ostatnio w Polsce – mówi Rafał.

– Jeszcze w Polsce nie wierzyłam, że ludzie znajdą tyle odwagi, żeby zagłosować na Trumpa, ale kto wie, może być niespodzianka. Trudno ocenić, mamy inną mentalność niż Amerykanie – dodaje Agnieszka.



Listopad 2016


Za Agnieszką , Rafałem, Wiktorią i Patrykiem wiele pierwszych razy – halloween, wyprawa na Willis Tower i wizyta w amerykańskiej przychodni. Przed nimi pierwsze w życiu Święto Dziękczynienia – świetna okazja na pierwszy bilans i podsumowanie ich amerykańskiego życia.

Wiktoria wysiadła właśnie ze szkolnego autobusu.
– Jak się masz, Wiktorio? – pytam.
– Fine – odpowiada Wiki i uśmiecha się zawadiacko.
– Mówisz już po angielsku?
– Mhm… Głodna jestem. Mamo, co na obiad? – krzyczy i biegnie w stronę domu.

Rodzina ciągle żyje pierwszym amerykańskim halloween. Ptysiowi nie udało się w tym roku pozbierać cukierków, mimo że świetnie wyglądał w przebraniu strażaka. Uparł się jednak, że nie będzie psuł efektu i odmówił ubrania na kostium kurtki, wobec czego, niestety, musiał zostać w domu. Wiktoria w stroju syrenki poszła zbierać słodycze z całą grupą dzieci z osiedla. Pierwsza pukała do drzwi, w ogóle zrobiła się bardzo śmiała i przebojowa. Zebrała całe wiaderko cukierków i po powrocie podzieliła się z bratem. Tego samego wieczoru zjedli połowę wiaderka słodkości, skończyło się na tym, że Wiktorii wypadła plomba z zęba.

Ważne wydarzenie rodzinne to ostrzyżenie Patryka. Chłopiec nie znosi fryzjera, panicznie boi się maszynki do włosów. Podczas strzyżenia walczy i płacze wniebogłosy. – Tak się darł, że myślałem, że policja nam zapuka za chwilę do drzwi, bo chyba brzmiało to, jakby komuś działa się naprawdę krzywda. Po obcięciu włosów, na sam koniec Wiktoria powiedziała mu, że brzydko wygląda. Załamka totalna, nie chciał spojrzeć w lustro – opowiada Rafał.

To nie koniec kłopotów Patryka. Złapał anginę. Jednak spotkanie z amerykańską służbą zdrowia było dla Rafała i Agnieszki bardzo pozytywnym przeżyciem. Począwszy od podejścia lekarzy, po wystrój przychodni, aż po diagnostykę. – W Polsce diagnozowanie anginy do zgadywanka. Ma anginę, nie ma anginy, przepisać antybiotyk albo nie przepisywać. Na wszelki wypadek przepisują. Pamiętam, że trzymiesięcznemu Patrykowi lekarz w Polsce przepisał antybiotyk, choć mały był tylko przeziębiony. Tutaj robią wymaz, wszystko trwa dwie minuty i wiadomo, że to angina, musi być antybiotyk. Pani doktor od razu zadzwoniła do apteki, za chwilę odebraliśmy lekarstwo. Profesjonalizm, w Polsce nie ma szans na taką obsługę. Za to amerykańska służba zdrowia spisała się na medal – mówi Rafał.

Agnieszka: – Wciąż jeszcze myślę po polsku, więc za każdym razem, kiedy muszę coś załatwić w urzędzie, szkole lub u lekarza, automatycznie myślę, że będzie problem. Od razu przygotowuję sobie wytłumaczenia, argumenty i scenariusze. Tymczasem tutaj dzwonię i słyszę „nie ma problemu, ja pani pomogę”. Nie ma porównania. Same opłaty też są symboliczne, 3–5 dolarów za różne usługi. W Polsce za każdą sprawę płaci się 30–50 złotych, a przy tamtych zarobkach to całkiem poważne sumy. Wszyscy, którzy narzekają na amerykańską biurokrację, powinni pojechać do Polski i tam spróbować cokolwiek załatwić.

– U nas w miasteczku wszyscy śmiali się z takiej sytuacji – w urzędzie, gdzie płaciło się podatek za dom, w jednym pokoju pracowały trzy kobiety. Siedziały koło siebie. Kiedy przychodził petent, pierwsza pytała, po co przyszedł, sprawdzała zgodność podanych informacji i wypełniała druczek. Następnie druczek trafiał do kolejnej urzędniczki, która przy pomocy linijki przedzierała druczek na pół i jedną część przekazywała trzeciej, u której się płaciło. W ten sposób trzy osoby miały pracę, ale śmialiśmy się, że dwie panie wykonywały pracę umysłową, a trzecia była „fizyczna”. A kiedy miały przerwę, wychodziły z biura wszystkie trzy naraz i interesanci musieli czekać przez godzinę – wspomina Rafał.

Właściciel mieszkania, które wynajmują Agnieszka i Rafał, wymienił okna na nowe, szczelne i energooszczędne. W mieszkaniu przybyło też trochę mebli i nowy 55-calowy telewizor. Rafał pracuje w agencji reklamowej, Agnieszka opiekuje się domem i dziećmi. – Teraz, jak Patryk był chory, to nudziło mi się siedzenie w domu. Ale planujemy kupno drugiego samochodu. Akurat znajoma sprzedaje za 800 dol. używaną mazdę. Trochę poobijana, ale w niezłym stanie. Rafał będzie nią jeździł, a ja wezmę naszą „odysejkę” i będę w końcu bardziej mobilna – mówi Agnieszka. – A planowałem sobie kupić Play Station, cóż nie wyszło, zainwestuję te pieniądze w auto – śmieje się Rafał. Wykupili też w końcu ubezpieczenie zdrowotne, od nowego roku już nie tylko dzieci będą ubezpieczone, ale cała rodzina. Licho nie śpi, ubezpieczenie w Ameryce trzeba mieć.

W końcu wybrali się na Willis Tower, na słynny Skydeck, choć jak wszyscy Polacy w Chicago, mówią, że byli na „searsie”. Po godzinie spędzonej w kolejce Rafał chciał nagrać wjazd windą, ale nim zdążył wyjąć telefon z kieszeni, już byli na górze. Wiktoria dzień wcześniej nie chciała jechać, bała się, że tak wysoko, ale na górze szybko zmieniła zdanie, bardzo jej się podobało. Ptysiowi też, przystawał przy każdym oknie i patrzył na miasto. Dzieci pierwsze weszły na balkon ze szklaną podłogą. – A ja stanąłem i nie wiedziałem, czy wchodzić, czy może raczej nie. To dziwne uczucie stać na szybie pół kilometra nad ziemią. Trochę się człowiek nieswojo czuje. Ale wrażenie i widoki niesamowite – mówi Rafał.

Ze świątecznego wyjazdu do Polski musieli zrezygnować. Rafałowi nie pozwolą obowiązki w pracy, poza tym to spory wydatek. Na razie przygotowują się do pierwszego w życiu Święta Dziękczynienia. Wiktoria już od dwóch tygodni przynosi ze szkoły różne materiały i pyta mamę, jak będą obchodzić Thanksgiving. – Odpowiadam, że nie wiem jeszcze, bo muszę się tego święta nauczyć. Kolację planujemy zjeść u znajomych. Na pewno będzie indyk i słodkie ziemniaki – zapewnia Agnieszka.

Wiktoria pisze na karteczkach, za co jest wdzięczna: za rodzinę, za koleżanki i przyjaciółki w szkole. Rozmawiamy o wdzięczności. Agnieszka i Rafał są wdzięczni za rodzinę, za siebie nawzajem, zdrowe, radosne dzieci. Za to, że powoli zaczyna im się w Stanach układać, za zrozumienie i wyrozumiałość dla nich, nowych imigrantów, za to, że w amerykańskiej rzeczywistości coraz lepiej się odnajdują.

– Wszyscy nam mówią, żeby unikać w Chicago Polaków, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego. Wszyscy, których spotykamy, są do nas bardzo życzliwie nastawieni, pomagają lub próbują pomóc. Dotychczas nie zawiedliśmy się w Stanach na nikim, nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która życzyłaby nam źle lub chciała w jakikolwiek sposób oszukać albo wykorzystać – zgodnie stwierdzają.

– Mamy ogromne szczęście do ludzi. Tutaj na naszym osiedlu spotkaliśmy znajomych, bardzo życzliwych ludzi. Też mają dzieci, wzajemnie je sobie podsyłamy, żeby się ze sobą pobawiły. Albo Tomek, właściciel mieszkania, które wynajmujemy, świetny gość. Mieszkanie wynajął nam, kiedy nie mieliśmy jeszcze dokumentów, ostatnio wymienił nam okna na nowe. Zresztą z wymianą okien związana jest zabawna historia… – zaczyna Agnieszka, a Rafał dopowiada: – Podpatrywałem fachowców przy pracy i nagle widzę, że jeden z nich strasznie się z tym montażem męczy. To mówię mu „weźże se chłopie śtymajzel”, a on do mnie od razu, skąd jestem, bo tylko u nas na to narzędzie tak się mówi. Aż mu się oczy zaświeciły, okazało się, że mamy wspólnych znajomych, a on sam mieszkał w Polsce w sąsiedniej wiosce. To niesamowite, jaki mały jest ten świat. Niby wielka ta Ameryka, a na każdym kroku można krajana spotkać.


© Grzegorz Dziedzic
gdziedzic@zwiazkowy.com
źródło publikacji: „Dziennik Związkowy” (USA), czerwiec-sierpień 2016
www.dziennikzwiazkowy.com


Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (I)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (II)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (III)
Po lepsze życie. Pierwszy rok w USA (IV)





Ilustracje © Grzegorz Dziedzic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2