Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

„Wichry życia” (1) Madziary, Holender i Tatiana

Niezmiernie ciekawe, obszerne fragmenty z przygotowywanej do druku, najnowszej książki–pamiętnika pana profesora Jerzego Roberta Nowaka, która będzie dostępna do nabycia już we wrześniu.



Naród samobójców

Podczas pobytu w Budapeszcie w 1971 roku, przy kolacji u jednego z pisarzy, poznałem arcyciekawą postać polityczną – Gábora Táncosa. Był on sekretarzem forum niezwykle krytycznych dyskusji – Klubu Petöfiego, działającego w pierwszych miesiącach 1956 r. Dyskusje w Klubie, z udziałem kilku tysięcy osób, toczyły się w rozgrzanej do czerwoności atmosferze. W atakach nie oszczędzano żadnych „wielkości” partii komunistycznej; radykalizm wystąpień przebijał wielokrotnie późniejsze polskie dyskusje Krzywego Koła. Dyskutanci wykorzystywali powszechny zamęt w kręgach partyjnych po antystalinowskim, tajnym referacie Chruszczowa na XX Zjeździe.
Swego rodzaju kulminacją dyskusji Klubu Petofiego było wystąpienie wdowy po zamordowanym przywódcy partyjnym László Rajku – Julii. Wystąpiła ona z bezpośrednim, niezwykle ostrym atakiem na przywódcę partii komunistycznej – „Krwawego Macieja” – Mátyása Rákosiego, jako sprawcę mordu na jej mężu. Táncos był jednym z głównych organizatorów tych wielkich rozliczeniowych spotkań, za co dostał później 15 lat więzienia za rządów Kádára. W lipcu 1956 r., Rákosi, wykorzystując powszechny strach w obozie komunistycznym po powstaniu poznańskim , słynnym krwawym czwartku 24 czerwca 1956 r., rozwiązał Klub Petofiego.
Dyskutowaliśmy z Táncosem bez przerwy przez sześć godzin do północy. Sypał jak z rękawa niezwykle ciekawymi faktami o kulisach przed i po węgierskim Październiku. Niestety, około północy moja żona miała już szczerze dość naszych węgierskich dyskusji, na których czułą się jak na tureckim kazaniu i zaczęła naciskać na jak najszybszy powrót do domu. Cóż było robić, przerwaliśmy fantastyczną podróż w czasie do węgierskiego powstania. Umówiliśmy się jednak, że w lecie przyjedzie do Polski i zatrzyma się w Gdańsku na tydzień lub dwa w domu mojej matki i tam spiszemy jego wspomnienia. Ogromnie się cieszyłem z tak wielkiej szansy uzyskania relacji jednego z czołowych świadków wydarzeń z najnowszej węgierskiej historii. Wszystko to, niestety, prysło jak bańka mydlana. Nie minął nawet miesiąc od mego powrotu do Polski, gdy dostałem wieść od węgierskich przyjaciół, że Gábor Táncos popełnił samobójstwo. Było to dla mnie tym większym szokiem, że w trakcie naszej nocnej dyskusji Táncos tryskał energią i nie widać było u niego śladu depresji. Były to jednak, niestety, tylko pozory. Táncosa wykończyło więzienie i oczekiwanie na wyrok, który mógł być w owych czasach karą śmierci (kadarowcy nie patyczkowali się z przeciwnikami reżimu), rozpadem małżeństwa w czasie uwięzienia Táncosa, szykanami po zwolnieniu z więzienia. Wtedy po raz pierwszy poznałem, jak wielkim przekleństwem Węgrów są samobójstwa. Mało kto wie w Polsce, że Węgrzy przodują w świecie w samobójstwach (obok Japończyków i Szwedów). Wielokrotnie wyliczano mi przykłady słynnych węgierskich samobójstw z dziesięcioleci po 1956 r. Samobójstwo popełnił największy węgierski aktor Zoltán Latinovics, piętnowany za antyreżimowy nonkonformizm. mając dość klikowych stosunków w węgierskim teatrze. Wszystko zaplanował na zimno, zostawił list pożegnalny i pojechał nad Balaton, do miejscowości, gdzie kilkadziesiąt lat przedtem rzucił się pod pociąg jeden z największych poetów węgierskich József Atilla. Podobnie jak on, rzucił się pod pociąg. Samobójstwo popełnił węgierski urzędujący minister kultury Miklos Nagy, nie wytrzymując napięć z wiązanych z pełnionym przez niego stanowiskiem – strzelił sobie w głowę. Samobójstwo popełniła 17-letnia węgierska miss piękności Csilla Andrea Molnar.

Najsłynniejsze chyba było samobójstwo premiera Węgier Pála Telekiego, wielkiego przyjaciela Polaków, w kwietniu 1941 r. Nie godząc się na wspólny Niemcami nazistowskimi udział w napaści na Jugosławię, z którą wcześniej zwarł traktat o wieczystej przyjaźni, Teleki w czasie ciężkiej, bezsennej nocy strzelił sobie w głowę z pistoletu. Zostawił za sobą dramatyczny list pożegnalny. Co ciekawsze, samobójstwo popełnił także dziadek Pála Telekiego László Teleki, przywódca antyhabsburskiej opozycji niepodległościowej. Postawiony on był przed dylematem – stanąć do ostrej walki przeciw Habsburgom, jak powszechnie oczekiwano od niego, czy dotrzymać danego wcześniej cesarzowi Austrii słowa o wstrzymaniu się od aktywnej opozycji. Samobójstwo popełnił również, nazwany „największym z Węgrów” hrabia István Széchenyi, czołowy przedstawiciel nurtu pracy organicznej, założyciel Węgierskiej Akademii Nauk.

Dodajmy tu, że nie tylko Węgrzy przodują w samobójstwach w kraju i na świecie. Także ludzie z węgierskich mniejszości narodowych w krajach ościennych popełniają samobójstwa dużo częściej, niż ich współobywatele z Czech, Rumunii czy Jugosławii. Łatwości samobójstw na Węgrzech wyraźnie sprzyja ich idealizacja, nazwanie samobójstwa „szép halál” (piękna śmierć). Liczne węgierskie ksiązki beletrystyczne kończą się opisem samobójstwa jako ostatecznego wyjścia. Rzecz szczególna, gdy Węgier nie widzi szansy dla siebie, ma dość walenia głową w mur, wyciąga z tego skrajne konsekwencje: wiesza się, topi, strzela sobie w głowę, etc. Porównywałem nieraz Węgrów i Polaków, zastanawiając się, dlaczego u nas samobójstw jest proporcjonalnie o wiele mniej, niż u Madziarów. Doszedłem do dość specyficznych konkluzji. Na pewno decydującą role odgrywa u nas siła polskiego katolicyzmu, o wiele prężniejszego, niż na Węgrzech. A katolicyzm bardzo ostro potępia samobójstwa. Są jednak, moim zdaniem, dwa bardziej trywialne powody: polska groteska i wódka. Polacy mają, jako naród, o wiele więcej humoru niż Węgrzy, częstokroć nawet wisielczego humoru. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić inny naród, który byłoby stać na taką falę konspiracyjnego humoru, tak jak Polaków nawet w najbardziej mrocznych, beznadziejnych czasach nazistowskiej okupacji. Do tego dochodzi siła polskiej groteski, to, że potrafimy tak mocno się śmiać z samych siebie, aż do granic masochizmu. Do tego dochodzi polska wódka. Skrajnie zrozpaczony Polak upija się bez reszty i nie ma wtedy sił do radykalnego skończenia ze sobą. Węgier odwrotnie, po kolejnych porcjach węgierskiego wina, wpada w coraz większą melancholię, staje się coraz smutniejszy i nostalgiczny, A rozpamiętywanie złych przeżyć popycha go do najgorszego.

Polsko – węgierskie małżeństwa

Osobna, bardzo ciekawa sprawa, to historia licznych polsko-węgierskich małżeństw, które na ogół się źle kończyły, głównie wtedy, gdy mężem był Węgier, a żoną Polka. Jakie były i są tego przyczyny? Otóż wynika to głównie z odwiecznych tradycji węgierskiego patriarchatu, który jeszcze bardziej się nasilił w czasie ponad stuletnich rządów tureckich na wielkich połaciach Węgier. Jeden z moich madziarskich przyjaciół kiedyś żartobliwie mi mówił, że Turcy zostawili Węgrom trzy bardzo dobre rzeczy: bardzo mocną kawę, świetne łaźnie i bardzo dobre panowanie mężczyzn nad kobietami. Efektem tego panowania m.in. było jedno z określeń kobiety na Węgrzech – némber (non ember) czyli nie człowiek. Rzecz charakterystyczna. Jeszcze pod koniec XIX wieku na Węgrzech panował taki oto, dość zadziwiający zwyczaj. Gdy do domu przychodzili goście, to wszystkie kobiety w domu cały czas obsługiwały ich i wszystkich mężczyzn w domu, na stojąco, i dotąd nie siadły same do stołu, aż ci nie najedli się do syta. Z kolei, jak do rodziny wchodziła nowa synowa, to jej teściowa natychmiast przerywała wszelkie własne prace i skupiała się na dyrygowaniu synową, by jak najlepiej obsługiwała męża. Kiedyś znalazłem w bibliotece domowej jednego z moich węgierskich przyjaciół przekład groteskowej wręcz książki szwajcarskiej „Szkoła kochania” (jak wiadomo, w Szwajcarii bardzo długo zwlekano ze zrównaniem kobiet w prawach z mężczyznami, dopuszczeniem ich do wyborów, etc.). Patriarchalny Szwajcar radził kobietom: „Bądźcie dla swoich mężczyzn psychicznym „koszem na śmiecie” – niech w domu na żonach wyładują wszystkie swoje frustracje z pracy.

Nie wyobrażam sobie, by w Polsce kiedykolwiek można było wydać taką brechtę. Tym bardziej, że Polki są dziś kobietami chyba najbardziej wyemancypowanymi w Europie; niektórzy nazywają je „Amerykankami Europy”. (Chodzi tu zresztą o bardzo stare tradycje, sięgające przynajmniej XVII wieku, gdy kobiety bardzo często nawet wodziły rej w polityce i odpowiednio ustawiały swoich mężów. Typowa pod tym względem była słynna wojewodzina bełzka Elżbieta Sieniawska, żona hetmana koronnego A. Sieniawskiego, nazywana „niekoronowaną królową”, „pierwszą damą Rzeczpospolitej”. W jednej z XVII-wiecznych relacji zachował się opis sceny, gdy księżna Sieniawska wzburzona wpadła do komnaty, w której radzili hetmani, wołając: „Wy tu radzicie, a lepiej byście działali, a jeśli wam zbywa na odwadze, to ja wsiądę na koń i wszystko załatwię”. Jędrzej Kitowicz opisywał w swej historii obyczajów XVII wieku, jak to w czasie sejmów żony różnych szlachciców i magnatów siedziały na balkonach i dawały swym mężom znaki, jak mają głosować. Władysław Konopczyński zatytułował nawet swą książkę o XVIII wieku: „Gdy Polska rządziły kobiety”.
tu znów była bardzo duża różnica z potulnymi, zapędzonymi po niemiecku do kuchni i opieki nad dziećmi Węgierkami. Poznałem w życiu kilka tysięcy Węgrów, a utkwiło mi w pamięci jako indywidualności zaledwie z kilkanaście ich partnerek. Były to głównie tłumaczki i polonistki, jak Romana Gimes czy Nina Király, adwokatki jak piękna Erika Perlaki, dziennikarki jak żona Sándora Fekete Marta, czy Żydówki, w których domach wyraźnie dominowały inne standardy. Ze zdumieniem obserwowałem, jak bardzo wiele Węgierek było zapędzonych do kuchni i do obsługiwania męża, i w rezultacie zatracały jakąkolwiek indywidualność, najczęściej z winy mężów. Pamiętam, jak wypłakiwała mi się po latach przy winie niedoszła moja narzeczona Klara, która matka wydała za jakiegoś dyrektora przedsiębiorstwa. Madziar od razu zagonił ją do pracy w domu, nie bacząc na jej własne chęci i uzdolnienia (skończyła architekturę). Dobrze pamiętam pewną scenę w domu bardzo znanego pisarza węgierskiego Ferenca Sánty, autora pięknych, pełnych humanizmu opowieści. Żona Sánty podała kolację, ja opowiadałem o różnych burzliwych sprawach w Polsce. Żona Sánty też chciała posłuchać, na próżno, bo dość grubiańsko odesłał ją do innego pokoju, mówiąc: „Idź spać, boli cię głowa!”. Węgierki, zagonione o stuleci do kuchni, trzeba przyznać, na ogół nie błyszczą inteligencją w porównaniu z błyskotliwymi, często wyróżniającymi się wręcz inteligencją, a na dodatek na ogół urodziwymi Polkami. Nieprzypadkowo chyba sporo wybitnych Węgrów było zauroczonych Polkami, począwszy od przywódcy największego powstania węgierskiego Franciszka II Rakoczego, przez lata rozwijającego wielki romans życia ze wspomnianą wojewodziną bełską – Elżbietą Sieniawską. Z kolei najsłynniejszy XIX-wieczny kompozytor i pianista Ferenc Liszt był przez wiele lat zakochany w Polce, księżnej Karolinie z Iwanowskich Sayn-Wittgenstein. Liszt poświęcił Polkom iście poetycki pomnik w wydanej w Paryżu w 1852 r. książce o Chopinie. W jego parusetstronicowej książce, napisanej po francusku, znalazło się tylko jedno, ale jakże znamienne zdanie po polsku: „Nie ma jak Polki!”. Dodajmy, ze słynny surrealistyczny pisarz węgierski z początków XX wieku Gyula Krudy w swej fantazyjnej „Księdze snów” tłumaczył: „Polkę we śnie widzieć – spotka cię coś rozkosznego!”.

Te różnice w roli i charakterze Polek i Węgierek bardzo mocno odbijały się na losach małżeństw polsko-węgierskich. Jak zaobserwowałem, na ogół bardzo udane są głównie te małżeństwa, gdzie żoną jest Węgierka, a mężem Polak. Odwrotnie na ogół fiaskiem kończą się te małżeństwa polsko-węgierskie, gdzie żoną jest Polka, a mężem Węgier. Lubiłem to na swój sposób, myślę, że dość zabawnie tłumaczyć polskim koleżankom. – „Widzicie – mówiłem- gdy Węgier żeni się z Polką, to następuje obopólne rozczarowanie. Polka nie może znieść na dłużej Węgra, dużo twardszego od przeciętnych polskich mężczyzn. Z kolei Węgier, przyzwyczajony do łagodnych, a bardzo często wręcz potulnych Węgierek, nie może sobie nijak poradzić z umiejącą powiedzieć i przeforsować swoje zdanie Polką. Natomiast dla Polaka dogodnym zaskoczeniem jest miękka i ustępliwa żona węgierska. Z kolei Węgierka z jeszcze większym zaskoczeniem obserwuje, jak bardzo łagodni i delikatni (tu oczywiście mocno przesadzałem!) są polscy mężczyźni, w porównaniu z twardymi Madziarami”. Faktem jest, że miałem możliwość zaobserwować kilka fatalnie dobranych małżeństw polsko-węgierskich z żonami Polkami. Opowiadano mi na przykład, jak wściekali się węgierscy teściowie, słysząc jak Polka Ania na każdym kroku ustawiała ich syna Aronka: „Aronku, przynieś, zanieś, wynieś!”. Na dodatek ciągle przyprawiała mu rogi, co doprowadziło w końcu do rozpadnięcia się z trzaskiem tego stadła. Z kolei inne małżeństwo polskiej dziennikarki z dyrektorem węgierskiego Instytutu Teatralnego skończyło się wręcz skandalem międzynarodowym – Polka oskarżyła swego zbyt patriarchalnego męża wręcz o uciekanie się do rękoczynów!
W latach 70-tych któryś z redaktorów Polskiego Radia zwrócił się do mnie, bym mu podał telefon do jakiegoś małżeństwa polsko-węgierskiego, by mógł na temat takich małżeństw pomówić w osobnym programie telewizji. Natychmiast podałem mu nazwisko żonatego z Polką kierownika katedry filologii węgierskiej prof. Istvána Csaplarosa. Audycja się odbyła, ale miała przebieg bardzo kłopotliwy dla naszego węgierskiego przyjaciela. Był on najwyraźniej mężem – pantoflarzem w swoim domu. Audycja radiowa miała przebieg arcykomiczny. Wszystko dlatego, że żona profesora Csaplarosa nie próbowała w radiu ani na chwilę odejść od swej dominującej roli, wypracowanej w domu przez dziesięciolecia pożycia małżeńskiego. Jak tylko nasz Węgier próbował coś się odezwać w audycji, Csaplarosowa natychmiast mu przerywała, mówiąc: „Tak, tak, Istvanku” i zaczynała swój kolejny, dłuższy monolog kosztem jej męża, całkowicie bezradnego wobec tego tokowania. Biedny stary profesor Csaplaros musiał potem długo znosić swoje śmiechy-chichy swoich studentów i studentek, wciąż powtarzających „Tak, tak Istvanku”, albo złośliwie wychwalających profesorowi jego „przepiękną audycję”. Audycję, o której Csaplaros by jak najchętniej szybko zapomniał.

To, co pisze o węgierskim patriarchacie, jednak już coraz wyraźniej się kończy. Węgierki się coraz bardziej emancypują i zaczynają bardziej stanowczo walczyć o swoją pozycję w małżeństwie. Równocześnie jednak bardzo wzrosła ilość rozwodów na Węgrzech.
Opis małżeństw polsko-węgierskich i dość specyficznej, do niedawna dużo słabszej pozycji kobiety na Węgrzech, chciałbym zakończyć historyjką, ilustrującą dość szczególne obyczaje, panujące w swoim czasie w niektórych środowiskach węgierskich. Barwną opowieścią na ten temat „poczęstował” mnie wiele lat temu znany węgierski historyk literatury i krytyk literacki, profesor Mihály Czine. Historyjka odnosiła się do wybitnego grafika węgierskiego Károlya Koffana, który ze względu na swe poparcie dla działań powstańczych 1956 r. musiał długo ukrywać się w 1957 r. – w okresie strasznych represji rządu Kadara (bywały wtedy wydawane i wykonywane nawet wyroki kary śmierci na niektórych zwolennikach I. Nagya pośród inteligencji). Koffan normalnie mieszkał gdzieś w pięknym mieszkaniu w górzystej części Budapesztu – w Budzie, ale aby się lepiej ukryć, przeniósł się do mieszkania w Peszcie, w robotniczej dzielnicy Buglo. Ze względu na zagrożenie Koffana wytropieniem przez kadarowską policję, tym bardziej szokował fakt, że żona artysty jednak odwiedzała go codziennie w miejscu ukrycia, ryzykując, że wpadną na trop męża. I tu nasuwa się pytanie, dlaczego żona Koffana była tak potrzebna swemu mężowi, że spotykała się codziennie w jego kryjówce, ryzykując jego dekonspirację i uwięzienie. Padały różne odpowiedzi: seks, jedzenie (Madziarzy lubią dobrze zjeść), etc. Czine za każdym razem kiwał przecząco głową, aż wreszcie dawał nieoczekiwaną odpowiedź. Żona artysty jeździła codziennie do drugiej części miasta, aby myć mu nogi. Madziar ogromnie lubił higienę! Niektórzy w tym momencie przypomną pewnie sobie, że zwyczaj mycia nóg mężowi przez żonę istniał kiedyś w dużych środowiskach na Śląsku (pokazał to reżyser Kazimierz Kutz w filmie „Sól ziemi”).
Stracona szansa polskiego geja
Do najzabawniejszych historii z marginesu stosunków polsko-węgierskich należała pewna szokująca „przygoda”, jaka spotkała w Warszawie zdolnego węgierskiego poetę i tłumacza literatury polskiej. Znany on był z dobierania do przekładów szczególnie subtelnych i romantycznych polskich wierszy. Nie bardzo znał jednak plotki z życia warszawskiego salonu. Stąd z łatwością dał się zaprosić do domu jednemu z tłumaczy, należącemu do najagresywniejszych polskich gejów. Wspomniany „homo”, poeta i tłumacz literatury, był już znany w krajach obozu socjalistycznego z agresji seksualnych, po których kolejno wyrzucano go z tamtejszych domów wypoczynkowych dla pisarzy. Agresywny gej zaprosił naszego Madziara na wino i rozmowy o „przyjaźni polsko-węgierskiej”. Wina rzeczywiście nie brakowało, ale przyjaźni polski tłumacz pederasta chciał zafundować Węgrowi o wiele więcej, niż ten potrzebował. Polak miał dość potężne, zwaliste ciało, więc kiedy rzucił się na węgierskiego poetę, ten szybko zorientował się, że to nie przelewki i może się to dlań skończyć prawdziwą katastrofą. Normalnie w takim przypadku ktoś zwymyślałby seksualnego agresora od bydlaków i wyskoczyłby, trzaskając drzwiami. Subtelny węgierski poeta, nie chciał jednak w żadnym razie zakłócić w ten sposób tradycji polsko-węgierskiej przyjaźni. Nie wiedząc, co począć i chcąc jakoś „ochłodzić” nurkującego na niego geja, zaczął rozpaczliwie wołać: „Ja kocham swoją żonę!”. Opowiadał mi dość szczegółowo całą historię swej „przygody”, zwierzając się, jak ostatecznie uratował się z opresji. Przyznam jednak, ze dość groteskowe wydawało mi się apelowanie o poszanowanie czyichś uczuć małżeńskich do rozpalonego erotycznie literata, znanego aż nadto dobrze ze skrajnego cynizmu i immoralizmu. W pewnej chwili nie wytrzymałem i ryknąłem homeryckim śmiechem z całych sił w płucach. Trochę się za to na mnie obraził i później jak mógł unikał już wspominania, jak mało co nie padł dość szczególną ofiarą przyjaźni polsko-węgierskiej.

Słowacko-węgierskie uprzedzenia

Działo się to w czasie kolejnej konferencji zagranicznych tłumaczy literatury polskiej w Warszawie pod koniec lat 70-tych. Zaprosiliśmy na kolację do domu świetnego węgierskiego poetę, eseistę i tłumacza polskiej literatury Györgya Gömöriego i piękną tłumaczkę literatury polskiej ze Słowacji. Gömöri, były organizator manifestacji solidarnościowej z polska pod pomnik generała Bema w Budapeszcie 23 października 1956 r. , przez dziesięciolecia przebywał na emigracji w Anglii. Gömöri był bardzo przystojny, Słowaczka ładniutka, bardzo zmysłowa i sexy. Zapraszając ich na spotkanie mieliśmy ukryty zamysł ich cichego wyswatania. Początkowo wszystko szło zgodnie z naszymi intencjami. Bardzo szybko coś zaiskrzyło między parą naszych gości, wyraźnie mieli się ku sobie. A ja nieszczęsny wszystko to niespodziewanie popsułem już w drugiej godzinie kolacji. Zacząłem się przekomarzać z Györgyem (Jerzym) na temat wydarzeń polsko-węgierskiej historii. Przypomniałem jako skrajny przykład polskiej naiwności wobec węgierskich bratanków sławetną umowę krakowską z 144O roku. Przewidywała ona, że młodziutki polski król Władysław (później Warneńczykiem zwany) zostanie królem Węgier i wyruszy z armią polską przeciw Turkom zagrażającym Węgrom. Wojna ta miała nas kosztować dużo wylanej polskiej krwi i wielką dawkę polskich pieniędzy.(Skarb polski został wówczas wyczerpany do dna.) W zamian za te wszystkie ofiary z polskiej strony zgodziliśmy się na podyktowane przez Węgry trzy warunki. Po pierwsze mieliśmy im zwrócić bez wykupu znajdujące się w naszym posiadaniu od kilkudziesięciu lat w zastawie 13 miast spiskich. Po drugie mieliśmy poddać pod rozjemstwo sprawę przynależności Rusi Halickiej, która również należała do nas już kilkadziesiąt lat od czasu gdy zbrojnie zajęła je młoda królowa Jadwiga. Dość szczególny był trzeci warunek. Młody, przystojny. zaledwie 16-letni król Władysław miał poślubić o wiele starszą od niego ponad trzydziestoletnią (i już ze zmarszczkami, jak pisali kronikarze) węgierską królową Elżbietę Habsburżankę. Była ona matką trojga dzieci i akurat znajdowała się w ciąży po niedawno zmarłym mężu. I młody król miał ją poślubić w imię poświęcenia dla obrony wiary chrześcijańskiej. (Do przyjęcia tego typu warunków namówił młodego króla fatalny dla Polski polityk kardynał Zbigniew Oleśnicki). Ostatecznie jednak umowa krakowska została zerwana przez królową Elżbietę, która w końcu uznała, ze nie wyjdzie za mąż za gołowąsa.

Przy sprawie przynależności Spiszu György zaczął ze mną polemizować. Przekomarzaliśmy się z 15 minut , gdy nagle piękna Słowaczka gniewnie przerwała nasze spory. Z furią uderzyła pięścią w stół i zawołała: „Co to jest? Polak i Węgier spierają się o to, do kogo powinien należeć Spisz, który zawsze był i będzie słowacki!” I wtedy zaczęła się prawdziwie zajadła wzajemna kłótnia o historię miedzy Györgyem, a Słowaczką, w której wyszyły na powierzchnię wszystkie od dziesięcioleci nagromadzone słowackie urazy do Węgrów. M.in. Słowaczka ze złością wspomniała swoją babcię, która jej wciąż mawiała : „Ucz się języka węgierskiego, bo to język elity”. Kłótnia trwała parę godzin i niestety o żadnych amorach nie było już więcej mowy. Nawet do hotelu, gdzie mieszkali pojechali osobno. Tak to niebacznie zepsułem przez swe żarciki o historii szanse bardzo obiecującego romansu.

Jak holenderskiego kosmopolitę „nawróciłem” na patriotyzm

Kilka dziesięcioleci temu w latach 60-tych bardzo przyjaźniłem się z młodszą ode mnie o kilka lat hungarystką Jolą J. Była osobą bardzo chłonną intelektualnie i lubiliśmy nawzajem sobie się zwierzać. Robiła to zresztą głównie Jola, ufając mi jako starszemu i dużo bardziej doświadczonemu w różnych sprawach. Miała do mnie takie bezbrzeżne zaufanie, że w pewnej chwili zwierzyła się nawet ze swego wyjątkowo trudnego dylematu. Kochała się już od roku ogromnie mocno w pewnym polskim pisarzu, żyjącym w Niemczech, jak mi mówiła, prawdziwym „Geniuszu”. Nie wie jednak ,co zrobić , bo „Geniusz” wyraźnie jej nie kocha, a więc nie wie, czy może z nim pójść jako pierwszym mężczyzną do łóżka,. Musiałem grzecznie odmówić Joli porady, oświadczając, że w tak ważnej dla niej osobiście sprawie tylko ona sama może podjąć ostateczna decyzje.

Minęło parę lat i Jola zakochała się w kolejnej miłości swego życia – Holendrze Dicku H. Tłumaczyłem po angielsku na jej ślubie w Warszawie. Dużo nagadaliśmy się wówczas .z samym Dickiem. Zaskoczył nas niebywale swą deklaracją, że czuje się „obywatelem świata”, bo różne narody i ojczyzny ,to rzecz bardzo przestarzała, po prostu straszny anachronizm. W kilka tygodni po odjeździe Dicka i jego całej holenderskiej ferajny Jola urządziła wielkie pożegnalne przyjęcie dla grupy najbliższych przyjaciół. Był tam m.in. znany dziennikarz Tadeusz Fredro-Boniecki, późniejszy autor dość kontrowersyjnego wywiadu z mordercą księdza Jerzego Popiełuszki – osławionym kapitanem Piotrowskim. Był również zdolny młody dramaturg i pisarz Jerzy Żurek., wielce zaprzyjaźniona z Jolą młoda dziennikarka Marianna G. I nagle coś mnie jak zwykle podkusiło przy trunkach w czasie pożegnalnych toastów. Zacząłem głośno – pół żartem, pół serio – wyrażać wielkie współczucie dla Joli, że wyjeżdża do takiego kraju jak Holandia, w którym niechybnie bardzo szybko się strasznie zanudzi,. Dla dużo wygodniejszych warunków materialnych w zamożnej Holandii porzuci bowiem kraj bez porównania ciekawszy intelektualnie, choć dużo biedniejszy. Porzuci Polskę, w której „boso, lecz w ostrogach”. Zacząłem się użalać z całej siły nad Jolą, że jedzie oto do kraju, w którym kwitnie najnowocześniejsza technika, różne Philipsy, etc., ale równocześnie najwyraźniej wegetuje kultura wyższego rzędu,. Prawdę mówiąc kiedyś kultura kwitła również w Holandii, żył tam słynny humanista Erazm z Rotterdamu, a później prześwietni malarze typu Rembrandta, Van Dycka, czy Van Eycka, Rubensa itp. Tyle, że to było kilka stuleci temu. A co jest tam teraz? O literaturze holenderskiej faktycznie nic nie słyszymy. Był pod koniec wieku XIX jakiś nudny jak flaki z olejem antykolonialny pisarz Multatuli (Max Havellar). A teraz? Holendrzy nie mają nawet własnej kinematografii, tylko importują filmy z Anglii, Francji, czy Niemiec. Zobacz Jolu mówiłem, jakże inaczej jest na dobrze Ci znanych Węgrzech. Też mają tylko około 10 ml;. ludności jak Holandia, ale o ileż ciekawszą kulturę. Począwszy od słynnej węgierskiej szkoły filmowej (Jancsó, Kósa, Kovács, Sára i in.). A tak wspaniała węgierska poezja, pełna niebywałej wschodniej wyobraźni i symboliki.. Jedziesz Jolu do takiego kraju- mówiłem, gdzie będziesz po prostu usychać z nostalgii do prawdziwej kultury wśród cudów techniki. Zostanie Ci tylko wąchanie tulipanów, oglądanie słynnych wiatraków i krów holenderskich.”.
Bardzo szybko do mych żartobliwych wywodów dołączyli się także inni podochoceni winem biesiadnicy, Razem wymyślaliśmy coraz to nowsze argumenty, dowodzące, jakiż to straszliwy błąd popełnia Jola, wyjeżdżając do swej wyśnionej Holandii. Atmosfera coraz bardziej przypominała scenę ze słynnego obrazu rosyjskiego malarza Nikołaja Repnina: „Kozacy piszący list do sułtana”. Tyle było w naszych wywodach żartobliwości, żywiołowości i nieokiełznania.

Finał całej historii był dość niesamowity. Jola po przybyciu do Holandii opowiedziała cały przebieg pożegnalnego wieczoru Dickowi. I co się okazało?. Tak pyszniący się poczuciem „obywatela świata” Holender poczuł się nagle niezwykle mocno poraniony w swej holenderskiej dumie narodowej. Powiedział Joli, że zaraz wyśle na mój adres cała listę z nazwiskami stu największych Holendrów XX wieku, których my polscy „ignoranci” tak niefortunnie nie znamy. I w taki to prosty sposób niespodziewanie obudziłem w Dicku H. holenderski patriotyzm, długo przytłumiany przez kosmopolityczne mrzonki. Morał z tego – potrzebę patriotyzmu najlepiej widzi się w momencie zagrożenia dla najbardziej nawet przytłumionej dumy narodowej.
W 15 lat potem, w grudniu 1980 r. pojechałem z mego instytutu na dwutygodniowy wyjazd naukowy do Holandii, jako pierwszego w ogóle kraju zachodniego w moim życiu,. Na zmianę wraz z kolegą z mego instytutu chodziliśmy jednego dnia do miejscowych bibliotek, a następnego dnia jechaliśmy na zmianę do Amsterdamu, Hagi, Bredy czy Utrechtu.. Poza tymi kwerendami bibliotecznymi i zwiedzaniem pięknych miast prawdziwie umieraliśmy jednak z nudy. W Polsce owego czasu w najlepsze rozkręcał się cały wielki polityczny karnawał solidarnościowy; akurat w grudniu 1980 r. trwał w najlepsze spór o wolne soboty,. W Holandii natomiast dominowała niebywała nuda polityczna, zupełnie tak jak ostrzegałem Jolę przed wielu laty. Co na przykład włączyliśmy telewizor, by wysłuchać holenderskich „Wiadomości”, to przekonywaliśmy się, że przez parę tygodni wałkowano tam tylko dwa tematy, które w ogóle nie nadawały się nawet na połowę jednodniowej kroniki filmowej. Pierwszy temat wałkowany w holenderskiej telewizji, wciąż z udziałem rozlicznych ekspertów i pseudo ekspertów, skupiał się głównie wokół „niebywale ważnego problemu” grupy ponad 100 Cyganów. Przybyli oni nielegalnie na holenderski terytorium z Belgii i twierdzili, że nie mają żądnych paszportów,. czy dowodów osobistych. A biedni nieudacznicy Holendrzy tygodniami bezradnie deliberowali, nie wiedząc, co w końcu zrobić z takimi intruzami? Drugim „arcypoważnym problemem w holenderskiej telewizji było zastanawianie się jak postępować w stosunku do drzewek wybieranych na choinki,. Pytanie brzmiało, czy można pozwalać na „barbarzyńskie” wycinanie świerków, czy tez należy je wykopywać z korzeniami, aby móc je potem znowu posadzić w ziemi. Szybko stwierdziłem, że obcowanie na co dzień z taką telewizją to nie rzecz na ,moje nerwy,.

Zdarzył się natomiast zabawny epizod, gdy na zaproszenie Joli wraz z kolegą pojechaliśmy do jej i Dicka domu w Groningen. Przez wiele godzin opowiadałem o Polsce i wraz z Jolą i Dickiem wciąż dyskutowaliśmy o polityce. Nagle Dick zaproponował, abyśmy obejrzeli jakiś międzynarodowy mecz futbolowy. – Dość meczów już widziałem- powiedziałem, dużo bardziej zainteresowany kontynuowaniem politycznej dysputy. – „Co to za argument – celnie skontrował mnie Dick. – To tak jak byś raz w życiu przespał się z dziewczyną i uznał, że dalej to już nie potrzeba”.

A ona zwała się Tatiana

Świetnym miejscem dla obserwacji zachowań przedstawicieli różnych nacji stał się dla mnie Międzynarodowy Hotel Studencki w Dziekance na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Pracowałem tam jako tzw. pracownik kulturalno-oświatowy przez trzy miesiące w 1959 roku, w czasie wakacji po trzecim roku moich studiów na historii. Zajmowałem się m.in. wygłaszaniem po angielsku wykładów z polskiej historii dla studentów z Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Na początku wykładu zawsze zwykłem pytać naszych anglosaskich gości, co ich szczególnie interesuje z naszych dziejów, a potem już szerzej rozwijałem akurat te właśnie wątki. I właśnie przyzwyczajenie do takich wstępnych zapytań w końcu omal mnie nie zgubiło. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Któregoś dnia wieczorem poznałem w „Dziekance” na potańcówce proroczą Rosjankę- moskwiczankę.- A ona zwała się Tatiana. Wpadła mi niezwykle mocno w oko, a potem jakoś pozwoliła się porwać dalej na zwiedzanie „Krokodyla” na Starym Mieście. Nasze spotkanie mocno przeciągnęło się nocą. Były tańce i bardzo szczere rozmowy. Zapamiętałem m.in. przedziwne pytanie Tatiany : „Dlaczego wy Polacy tak nie lubicie Rosjan?” . Na szczęście my oboje bardzo się polubiliśmy i dosłownie nie mogliśmy się rozstać. Na pożegnanie umówiliśmy się na kontynuację pięknie rozpoczętej znajomości. Tyle, że rano zamiast „kontynuacji” była absolutna katastrofa. Tatiana zobaczywszy mnie przy śniadaniu uprzedziła, ze niestety w czujnej grupie rosyjskie zauważono jej zniknięcie z jakimś Polaczyszkiem i bardzo późny powrót. Efekt - nie możemy się już więcej spotykać. Tatiana przy tym najbardziej obawiała się „rukowoditela” (szefa) grupy, bardzo ponurego „ideolo”.. Powiedziała, że boi się. że ją jakoś ukarzą za nasz „wypad”, ale postara się napisać do mnie z Moskwy.

Dodatkowym nieszczęściem był fakt, że właśnie z grupą Tatiany miałem umówione na ten dzień wygłoszenie wykładu o historii Polski. Nie paliłem się do tego wykładu,. Bo rosyjski znałem bez porównania gorzej od angielskiego, nie mówiąc o strasznie złym „udareniu”. Sytuację rozwiązało jednak wcześniejsze stwierdzenie rosyjskiego rukowiditela, że będę mógł mówić po polsku, a i tak wszyscy mnie zrozumieją. Niestety nagle na to wszystko nałożył się mój nocny wypad z Tatianą.. Cóż było robić ? Przychodzę do Rosjan kolo południa, aby wygłosić wykład, a tu wita mnie rząd kilkudziesięciu podejrzliwych oczu. Najgorsza była toporna mimika rukowoditela sowieckiej grupy. Wpatrywał się we mnie arcyponuro, tak jakbym zgwałcił co najmniej z 20 ruskich dziewcząt, a potem spalił całą ruską wioskę.. I wtedy właśnie popełniłem wspomnianą już nieostrożność, za którą o mało co nie przyszło mi słono zapłacić. Zapytałem grzecznie rosyjskiego rukowoditela, tak jak zwykłem pytać Amerykanów i Anglików, co ich najbardziej interesuje w polskiej historii.. I nagle padła odpowiedź, która była dla mnie jak uderzenie obuchem w głowę- „Chcemy usłyszeć o historii polskiego ruchu robotniczego”- sucho powiedział rukowoditel.

Straszliwe pobladłem na takie dictum. Myślałem, że będę mógł jak zawsze kreślić co ciekawsze wybrane w 1926 r., najczęściej daleko odchodząc od głównego tematu. Cóż ratowałem się jak mogłem. Kończę i czekam z pewnym strachem, jak teraz mnie „zagną”. Sam rukowoditel zaś patrzył na mnie strasznym wzrokiem jakby wreszcie zdemaskował groźnego „wroga ludu”. I.. oskarżycielskim tonem, z zimnym triumfującym uśmieszkiem oskarża mnie o arcyciężki błąd ideologiczny, pytając jak ja mogłem tak nieodpowiedzialnie pominąć walkę komunistów polskich przeciw Niemcom w pierwszych latach drugiej wojny. światowej :1939-1941. Swym pytaniem popełnił straszna wpadkę, którą natychmiast wykorzystałem Zrobiłem niezwykle smutną minę i powiedziałem łamaną ruszczyzną: „Mnie oczen żałko to skazat, ale polskaja komunisticzeskaja partia nie mogła nic zdełat w borbe protiw Giermancom w pierwych godach wojny, bo jej uże nie było od 1939 goda,. Rukowideli tej partrii, samyje łuczszyje syny pol;skogo naroda zostałi ubity czerez stalinskuju- beriowskuju prowokacju. Czto bolsze sama komunisticzeskaja partia Polszy była likwidirowana czerez Stalina i tolko w 1942 godu na nowo woznikla Polska Partia Robotnicza jako następca Komunistycznej Partii Polszy. ]Na takie dictum już więcej pytań nie było od zupełnie skonsternowanego rukowoditela, którego moja odpowiedź wyraźnie dobiła.. A ja natychmiast odczułem zarówno ogromne rozluźnienie, jak i rodzaj triumfu. Tyle, że z Tatianą już nie mogłem się spotkać na żadnej randce, poza odprowadzeniem jej na dworzec i wymiana paru listów.

Ta historia i opowieści kolegów repatriantów dobitnie przekonały mnie, że z Rosjanami nie można w ogóle o niczym rozmawiać. Jeśli jest bowiem więcej niż jeden Rosjanin, to ten jeden absolutnie boi się drugiego, bo będzie tylko problem, kto szybciej doniesie.

Dwa tygodnie później przeżyłem zupełnie odmienne, tym razem bardzo przyjemne zaskoczenie. Mój przyjaciel z akademika na Kickiego, repatriant z Rosji Anton Gajewski zatrzymał się w „Dziekance” z grupą pilotowanych przez niego kilkudziesięciu Gruzinów. Natychmiast zapoznał mnie z nimi. Kilka dni później Gruzini zaprosili na swój wieczór pożegnalny obok Antona także i mnie. Rozpoczęły się toasty. Pierwszy :„Aby Polska i Gruzja zawsze żyły w przyjaźni!” Pijemy do dna. Drugi toast: „Aby Polska i Gruzja były zawsze szczęśliwe!”. Znów do dna. I nagle szef grupy wznosi najbardziej sensacyjny trzeci toast: „Aby Polska i Gruzja wreszcie wyzwoliły się od Rosjan!”. Znów wypiliśmy do dna, a ja całe dnie nie mogłem wyjść z podziwu dla odwagi i rozmiarów solidarności narodowej tych 40 Gruzinów, którzy nie wahali się publicznie wystąpić z tak mocnym antysowieckim toastem. Po prostu byli absolutnie pewni, że nie znajdzie się wśród nich ani jeden Judasz.


© Jerzy Robert Nowak
Lipiec – sierpień 2016
źródło publikacji:
www.jerzyrnowak.blogspot.com


„Wichry życia” (2) Spór z michnikowcami
„Wichry życia” (3) Dziadek






Jerzy Robert Nowak
„Wichry życia”

Premiera:  wrzesień 2016
(zapowiedziana; w przygotowaniu)
Wydawca: brak informacji
ISBN: brak informacji

KUP OD WYDAWCY (książka) (jeszcze niedostępna)
KUP OD WYDAWCY (e-book) (jeszcze niedostępna)
KUP W AMAZON (jeszcze niedostępna)





Ilustracje © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2