W czasie II wojny światowej na Kresach II RP przeżywaliśmy dwóch zbrodniczych okupantów i miejscowych ukraińskich banderowców. 17 września 1939 roku wkracza zdradziecko Armia Czerwona, z którą Żydzi, kolaborując do spółki z Ukraińcami, sporządzają listy Polaków do wywózki na Sybir. Było dla nas wielkim zdziwieniem, że sami Żydzi przyznawali, iż jedynie w Polsce cieszyli się szacunkiem i tolerancją jak w żadnym innym państwie.
A już w czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowali zbrojnie swego wczorajszego moskiewskiego alianta. Byłem świadkiem, jak ludność ukraińska radośnie, przy umajonych bramach powitalnych entuzjastycznie przyjmowała Niemców chlebem i solą, i czym się tylko dało. Wkrótce Niemcy wraz z Ukraińcami przystąpili do fizycznej zagłady Żydów, był to też początek brutalnej dyskryminacji Polaków. Nieco później ukraińscy nacjonaliści, wykorzystując niemiecką przychylność, rozpoczęli z wrodzoną sobie żądzą krwi masowo mordować polską ludność.
Pod przywództwem Stepana Bandery (syna greckokatolickiego księdza) rozpoczęli realizować wytyczne zbrodniczej OUN powstałej w 1929 r., której założeniem była całkowita eksterminacja ludności polskiej w myśl zasady: „Każdy zabity Polak to o jeden metr kwadratowy większa Ukraina”. Już w 1942 roku OUN mordowała wybranych młodych Polaków, którzy mogli w przyszłości stanąć we własnej obronie. Moi najstarsi bracia, 17 i 21 lat, członkowie organizacji Strzelca, musieli uciec do Krzemieńca, gdzie dopadli ich Niemcy i wywieźli na przymusowe roboty. Z uwagi na częste nocne napady i mordy na polskich rodzinach zmuszeni byliśmy chronić się w lasach.
Mordowali z zimną krwią
3 lipca 1943 roku, po całonocnym pobycie w lesie, wróciliśmy z rodziną do domu, by się pożywić, odpocząć i przystąpić do prac w gospodarstwie. Niespodziewanie nasza miejscowość Zielony Dąb została otoczona przez uzbrojonych banderowców, którzy pozorując ruskich partyzantów, zgromadzili pod przymusem wszystkich Polaków łącznie z dziećmi na tzw. zebranie. Nasze podwórko było jednym z trzech zgromadzeń. Było nas 55 osób, w tym moja 7-osobowa rodzina. Gdy zobaczyliśmy za cholewami butów u niektórych „partyzantów” rzeźnickie noże, byliśmy śmiertelnie przerażeni. Ruscy nigdy nie nosili takiej broni. Nasze matki, w większości z dziećmi na rękach, panicznie płakały, prosząc, błagając oprawców o darowanie życia, ale oni szyderczo się uśmiechali, oczekując na swoich „specjalistów”, którzy pojawili się wkrótce uzbrojeni w siekiery, widły, noże, kosy i inne ostre narzędzia. Jeden z nich kazał mojemu ojcu, który trzymał mnie, 11-letniego chłopca, za rękę, coś pokazać w stodole. Ojciec udawał, że nie wie, o co mu chodzi. Bandyta zadał cios siekierą w głowę. Padł nieżywy. Następny cios wymierzył w moją głowę. Zrobiłem unik i zacząłem uciekać. Ruszyłem między morderców a zabijane ofiary, szczęśliwie niczym nietrafiony.Jedynym możliwym kierunkiem mojej dramatycznej ucieczki ku ocaleniu był płonący nasz dom, do którego wpadłem i zaryglowałem drzwi. Wolałem zginąć w płomieniach niż od siekiery. W naszym domu była szkoła z oddzielnym wejściem, którym zamierzałem uciekać, choć i z tej strony dom był obstawiony. Gdy szalejące płomienie ognia były nie do wytrzymania, odsunąłem zasuwę i ruszyłem po życie przez sad i ogród przed siebie. Padły za mną strzały, banderowcy ruszyli w pościg. W czasie tego szaleńczego biegu kątem oka ujrzałem kuzyna Łukasza Wereszczyńskiego, ojca ośmiorga dzieci. Padł trafiony kulą i dobity przez oprawców. Uciekała także kuzynka Lodzia, a ponieważ biegliśmy w różnych kierunkach, udało nam się zbiec. Wyczerpany do granic możliwości, w nieopisanym żalu, strachu i rozpaczy, znalazłem się na górze lasu, skąd obserwowałem zbrodnię, słysząc chóralny lament konających w męczarniach ludzi.
Zostałem sam
Po jakimś czasie nastąpiła cisza. Unosił się jedynie swąd palonych ludzkich ciał i zwierząt. Nagle usłyszałem i zobaczyłem powracających z miejsca morderstwa w pijackich nastrojach „bohaterów zwycięstwa w walce o wolną Ukrainę”. Gdy się oddalili, wiedziony chęcią zobaczenia moich najbliższych, ruszyłem mimo niebezpieczeństwa na miejsce zbrodni. Byłem oszołomiony widokiem. Brodząc na bosaka we krwi, rozpoznałem mojego ojca, mamę z najmłodszymi braciszkami 3 i 5 lat, ze splecionymi rączkami z mamą, ciocię Justynę, moją chrzestną, która przyjechała do nas z Francji na urlop. W tym okropnym bólu pozostał problem przetrwania. Nie było wyboru i przy zapadających ciemnościach trzeba było iść w las, gdzie nie było koca, ciepłego ubrania, jedzenia i wody. Trudno jest piórem oddać atmosferę tak amputowanej psychiki 11-latka. Głód, pragnienie, strach i zimno wymuszały wyjście z ukrycia celem zdobycia czegokolwiek nawet od Ukraińców, bo Polaków już nie było. Ryzyko było ogromne, zależy, na jakich Ukraińców się trafiło. W takich okolicznościach zdarzyło mi się jeszcze pięć razy stanąć oko w oko z banderowcami. Jeszcze dziś, po 73 latach, trudno mi uwierzyć, że udało mi się przeżyć. Głęboko wierzę w to, że czuwała nade mną Opatrzność Boża.Niewyobrażalne okrucieństwo
Wspomnę jeszcze o znanych mi zbrodniach UPA na naszych krewnych. W dzień Bożego Narodzenia do domu polskiej rodziny wtargnęli banderowcy i na oczach śmiertelnie przerażonej całej rodziny do przygotowanego wigilijnego stołu przybili gwoździami najmłodsze dziecko, niemowlę, na znak ukrzyżowanego Chrystusa, a następnie zamordowali całą rodzinę. Innym razem w niezapamiętanej przeze mnie okolicy Mizocza zamordowali katolickiego księdza (godności nie pamiętam) i hrabiego Adama Wereszczyńskiego przez przecięcie piłą tułowia. Gdy pewna Ukrainka powiedziała, że to przecież ksiądz, a hrabia był dobry, to prowidnyk ripostował: „Ale to też Polacy, a że był dobry, to kazałem ciąć powoli, żeby nie bolało”. W czasie rzezi, z której się uratowałem, zginęła też moja kuzynka, żona Antoniego Wereszczyńskiego, Maria. Ich dzieci: Czesława, 6 lat, i Jerzy, 3 lata, szczęśliwie przeżyły, bo były w tym czasie poza domem. Ich ojciec Antoni był w tym czasie prawdopodobnie w partyzantce. Banderowcy dowiedzieli się o tym i chcąc ująć ojca, kazali ukraińskiej rodzinie zaopiekować się dziećmi. Gdy ojciec przez dłuższy czas się nie ujawnił, zamordowali te biedne dzieci przez rozerwanie spowodowane przywiązaniem nóżek do nagiętych młodych drzew brzozy. O tej zbrodni dowiedziałem się po 54 latach od wiarygodnej ukraińskiej szkolnej koleżanki. Mógłbym jeszcze dużo mówić o znanych mi zbrodniach, które stają mi przed oczami jak koszmar. Choćby to, jak dwóch banderowców przerzuca widłami jeden do drugiego polskie niemowlę, drwiąc szyderczo: „Oto fruwa polski orzeł”, czy jak pada postrzelona 18-letnia Jadwiga, moja kuzynka, dając jeszcze oznaki życia, dopada ją banderowiec i nożem na plecach wycina dwa pasy skóry na krzyż. W tej zbrodniczej ukraińskiej idei zagłady polskiej ludności Kresów ogromną rolę odegrał greckokatolicki kler. Księża namawiali z ambon w cerkwiach swych wiernych do wycinania szkodliwego kąkolu w ich urodzajnym zbożu i poświęcali narzędzia zbrodni.Rana na całe życie
Wrócę jeszcze do swojego losu. Po jakimś czasie samotnego ukrywania się spotkałem mojego brata Janka i stryja Stanisława. Teraz razem dzieliliśmy trudną dolę. Z czasem dołączało do nas coraz więcej uciekinierów z różnych miejsc, co stwarzało większe zagrożenie. Była między nami pewna pani z malutkimi dziećmi, które potrzebowały mleka, a nocą często płakały. Stryj, doświadczony oficer Wojska Polskiego, zdecydował o ucieczce do miasta Szumsk. Przemarsz mógł odbyć się tylko w nocy i lasami. Była to niezwykle trudna przeprawa z uwagi na dzieci i inne nieprzewidziane zagrożenia. Z wielkim trudem stanęliśmy na bruku tego miasta, ogromnie zmęczeni, głodni i bez perspektyw na dalszą egzystencję. Przygarnęła mnie wówczas starsza pani, Ewa Jankowska. Nie wiedziałem, gdzie jest mój brat, stryj i inni. Tu też przeżyliśmy grozę banderowskich ataków. Przez 21 dni i nocy chroniliśmy się z samoobroną w kościele, aż do chwili uwolnienia przez sowiecką partyzantkę gen. Kowpaka. Wraz z rodziną Jankowskich w 1945 roku zostaliśmy przesiedleni na tzw. Ziemie Zachodnie. Przez całe lata nic nie wiedziałem o bracie i stryju. W „wolnej” Polsce całe lata spędziłem w domach dziecka. Z czasem odnaleźliśmy się z bratem w Szczecinie, gdzie w trudnych warunkach, bez żadnego wsparcia zdobywaliśmy naukę i kończyliśmy studia. Wbrew nawałnicy propagandy komunistycznej zachowaliśmy wpojony nam przez rodziców patriotyzm i wiarę katolicką, oczekując na taką Polskę, jaką znaliśmy.Przemilczeć, wyciszyć, zapomnieć
Jak się okazało, ta stalinowska Polska trwała aż do 1989 roku, a nasi przywódcy z KC PZPR posłusznie stawali na czerwonym dywanie Kremla, pokornie wyczekując na rozkazy. Natomiast Polska po 1989 roku miała stać się sprawiedliwa i rozliczyć komunistycznych i innych ukraińskich zbrodniarzy za tysiące zamordowanych Polaków. I co? Nasi wszechwładni politycy uwikłani w różne interesy z przeciwnikami zmienionej Polski układają się nie dla dobra społeczeństwa polskiego. Lech Wałęsa poprzez Okrągły Stół i Magdalenkę nie widzi w Wojciechu Jaruzelskim i Czesławie Kiszczaku złoczyńców, tylko w ciągu jednej doby odwołuje premiera Jana Olszewskiego, człowieka prawego, szlachetnego. Prezydentowi Aleksanderowi Kwaśniewskiemu doradzał Ukrainiec Bohdan Osadczuk, który został odznaczony Orderem Orła Białego. Ukraina, wbrew niezbitym dowodom ludobójstwa, nigdy się do tego nie przyznała i nie ma takiego zamiaru. Jest czymś niewiarygodnym, że „nasza” polska władza nie tylko nie potępiła tej straszliwej zbrodni, ale za wszelką cenę usiłuje tę haniebną historię przemilczeć, wyciszyć i ukryć, by przyszłe młode pokolenia nie miały możliwości jej poznać. To oznacza nic innego jak nobilitację zbrodniarzy z UPA. Prezydent Bronisław Komorowski w Łucku na Ukrainie szukał pojednania. Po Mszy św. powiedział: „Razem oddajemy hołd wszystkim ofiarom zbrodni wołyńskiej, razem przepraszamy Boga za zbrodnie”. Jest tylko pytanie: kto był katem, a kto ofiarą? Po wyjściu z katedry prezydent w uznaniu za swoją misję został namaszczony darem zgniecionego jajka przez młodego nacjonalistę z partii Swoboda. Wszyscy widzieliśmy, jak całe zastępy naszych różnej maści polityków błaźniły się, idąc ramię w ramię z Olehem Tiahnybokiem, przywódcą probanderowskiej partii Swoboda, na pałac prezydenta Wiktora Janukowycza z okrzykami: „Sława Ukrainie, sława hierojam!”. Może ci nasi politycy szli tam z wiarą w prorocze słowa prezydenta Komorowskiego, że „nie ma silnej Polski bez silnej Ukrainy”? No to w takim razie można mieć nadzieję, że jak wzmocnimy Ukrainę, to Władimir Putin ze strachu będzie trząść portkami. Tak więc jest konieczna natychmiastowa potrzeba, nawet kosztem najpilniejszych własnych potrzeb, pomagania Ukrainie. No i pomagamy, gdzie tylko się da.
Kresowianie chcą mieć głos
Już 87 lat temu Marszałek Józef Piłsudski ostrzegał: „Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, nienawidząc tych, co służą obcym”. W 2015 roku Bronisław Komorowski w Lądku-Zdroju odwiedził leczących się za nasze pieniądze, jak to określił, „weteranów walk z Donbasu, którzy poruszyli serca Polaków, walcząc za wolność Ukrainy i Polski”. Ze wzruszenia aż się popłakałem! Kto upoważnił prezydenta do wypowiadania się o naszych uczuciach? W 70. rocznicę rzezi wołyńskiej posłowie PO i inni, wbrew prawdzie historycznej, nie uznali tej zbrodni za ludobójstwo. Państwo polskie rzeczywiście istnieje tylko teoretycznie. Gdyby tym „światłym” politykom różnych orientacji ukraińscy zbrodniarze zamordowali rodziców, dziadków, dzieci w najokrutniejszy sposób, siekierami, nożami, widłami, w ogniu, wrzucaniem głową do studni, a potem kamieni, rozerwaniem, przecięciem piłą, czego ja doświadczyłem, będąc dzieckiem, to sądzę, że nie byliby tak przekonani o ich czystych intencjach w stosunku do nas, Polaków. Oczywiście nie dotyczy to każdego Ukraińca. Znam też taką ukraińską rodzinę, swoich dawnych sąsiadów, która 73 lata temu chciała uchronić mnie przed śmiercią i za to została zamordowana przez swoich współbraci. Nie takiej Polski oczekiwaliśmy. My, Kresowianie, którym łaskawie udało się uciec spod banderowskiej siekiery, winni jesteśmy wieczną pamięć tym naszym, którym się nie udało. A tych miernych polityków, którzy ignorują ofiary ukraińskiego ludobójstwa, nie uznawajcie za Polaków.© Ambroży Wereszczyński
19 czerwca 2016
źródło publikacji: „Nasz Dziennik”
www.naszdziennik.pl
19 czerwca 2016
źródło publikacji: „Nasz Dziennik”
www.naszdziennik.pl
Święcenie noży to nie mitologia tylko stary zwyczaj. Sami Ukraińcy tego nie ukrywają. Wystarczy poczytać o tym w języku ukraińskim hasło "Освячення ножів". Istnieje conajmniej od 1768 roku do dzisiaj, cytuję: "У січні 2018 року гайдамацькі ножі з'явилися на бойовому знамені 93-ї ОМБр «Холодний Яр»".
OdpowiedzUsuńhttps://uk.wikipedia.org/wiki/%D0%9E%D1%81%D0%B2%D1%8F%D1%87%D0%B5%D0%BD%D0%BD%D1%8F_%D0%BD%D0%BE%D0%B6%D1%96%D0%B2
Tak samo jak "rezanie Lachów" - też ich stary zwyczaj i też go nie ukrywają
UsuńTen zwyczaj watpię żeby był na wikipedii, ale pewnie mają o mordowaniu ukraińców przez polskich panów
Usuń