Była to odpowiedź na apel szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego, który podczas tej samej konferencji oznajmił, że oczekuje "obecności, obecności i jeszcze raz obecności" wojsk Sojuszu jako "symbolu gotowości do obrony wschodniej flanki NATO”.
Oświadczenie polityków USA i Niemiec nie jest zaskakujące. W lutym br. w tekście „W przededniu ofensywy ruskiej siły” napisałem - „Istnieje groźba, że NATO ulegnie dyktatowi Kremla i -w zamian za „misję stabilizacyjną” w Syrii , zrezygnuje z planów wzmocnienia sił na Wschodzie Europy oraz zaakceptuje faktyczną aneksję Ukrainy. Decyzje mogą zapaść w najbliższych tygodniach, a ich zakres będzie kamuflowany do czasu warszawskiego Szczytu NATO”.
Już przed kilkoma miesiącami Putin postawił USA i NATO wobec alternatywy – wzmocnić wschodnią flankę i odstraszać agresora od państw bałtyckich i Polski, czy też - postawić na ochronę południowych granic, walkę w Syrii i pokonanie tzw. państwa islamskiego?
Pisałem wówczas, że stoimy w obliczu silnej ofensywy rosyjskiej, której jednym z celów jest zablokowanie projektów służących bezpieczeństwu Polski. Do tej ofensywy Rosja przygotowywała się od wielu miesięcy. Kolejne etapy polegały na: wywołaniu „fali imigrantów” i (dzięki pomocy niemieckiej sojuszniczki) ulokowaniu ich w Europie, intensyfikacji wojny w Syrii i politycznym wzmocnieniu reżimu Assada, sprowokowaniu aktów przemocy z udziałem hord muzułmańskich i zastraszaniu społeczeństw Zachodu, eskalacji ataków na chrześcijan na Bliskim Wschodzie, zaktywizowaniu agentury cerkiewnej i kościelnej oraz podjęciu zabiegów dyplomatycznych w USA i UE.
Bezmierna słabość i inercja „świata zachodniego” sprawiły, że państwom natowskim narzucono dylemat – dalej „destabilizować” sytuację w Europie Wschodniej i stawić opór zakusom Putina, czy też przyjąć jego „ofertę stabilizacyjną” i wspólnie z Rosją ustanowić „nowy ład” na Bliskim Wschodzie?
Rozwiązanie tego dylematu znakomicie ułatwiła postawa najwierniejszych sojuszników Putina oraz decyzje podjęte przez szefa NATO, Stoltenberga - „Stiekłowa”.
W lutym br. odbyło się w Bawarii spotkanie z udziałem ministrów spraw zagranicznych kilkunastu państw, w tym szefów dyplomacji USA i Rosji, podczas którego dyskutowano nad rozwiązaniem „kryzysu syryjskiego”. Szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier orzekł wówczas, że świat „potrzebuje czegoś w rodzaju przełomu”. Najważniejszym „przełomem” miało stać się „zaangażowanie Rosji w rozwiązywanie międzynarodowych kryzysów”. Ta parciana dialektyka służyła usprawiedliwieniu politycznej i gospodarczej współpracy Berlina i Moskwy oraz nakłonieniu państw Zachodu do cofnięcia sankcji nałożonych na reżim Putina. Miesiąc później, podczas wizyty w stolicy Rosji, Steinmeier stwierdził, że „działania wojsk rosyjskich w Syrii służą pokojowi w tym regionie”. Jak donosiła agencja DPA - „Berlin i Moskwa po pierwsze są już gotowe do podjęcia współpracy i po drugie tej współpracy jak najbardziej sobie życzą”.
Niemal w tym samym czasie, z inicjatywą spotkania tzw. Rady NATO-Rosja wystąpił szef NATO. Przedstawiciel Rosji przy NATO Aleksandr Gruszko natychmiast oświadczył, że „Rosja nie wznowi normalnego dialogu z NATO, jeśli Sojusz nie dokona się rewizji polityki powstrzymywania Rosji i nie zaprzestanie się nadmuchiwania mitu o zagrożeniu wojskowym ze strony Rosji".
Wprawdzie 20 kwietnia, po spotkaniu Rady NATO-Rosja, Stoltenberg – „Stiekłow” uznał, że „między NATO a Rosją są głębokie i trwałe różnice. Dzisiejsze spotkanie tego nie zmieniło”, to natychmiast podkreślił, że „kanały komunikacji z Rosją pozostaną jednak otwarte” i zapowiedział kolejne spotkania z Rosjanami. Fakt, że po raz pierwszy od dwóch lat doszło do posiedzenia owej Rady, a mimo ostatnich rosyjskich prowokacji NATO nie odwołało terminu spotkania, dowodzi nie tylko słabości politycznej Sojuszu, ale jego uległości wobec dyktatu Moskwy.
Nad przełamaniem „izolacji” Rosji usilnie pracują również francuscy przyjaciele Putina. Minister spraw zagranicznych Francji Jean-Marc Ayrault przekazał prezydentowi Rosji zaproszenie od Francois Hollande’a do złożenia w październiku wizyty we Francji. Ta decyzja praktycznie kończy okres tzw. sankcji i otwiera przed kremlowskim watażką europejskie „salony”.
Dzisiejsza, kompromitująca wypowiedź ambasadora USA przy NATO Douglasa Lute, iż „w najbliższej przyszłości nie ma szans na rozszerzenie NATO z powodu obaw, że mogłoby to zdestabilizować Rosję”, powinna utwierdzać w przekonaniu, że Sojusz Północnoatlantycki zatracił cechy paktu militarnego i stał się narzędziem realizującym interesy polityczne i ekonomiczne światowych mocarstw. Ponieważ w zakresie tych interesów nie leży obrona Polski i innych państw Bloku Wschodniego, nie wolno łudzić się nadzieją gwarancji natowskich.
Ostatnie miesiące potwierdziły również, że putinowska „kombinacja z kozą” – polegająca na wywołaniu problemu, stworzeniu groźnej sytuacji i sprowokowaniu kryzysowych wydarzeń, tylko po to, by uczestnicząc w ich rozwiązywaniu kreować własną pozycję i zadbać o interesy Kremla, okazała się zabiegiem tyleż prostym, jak zadziwiająco skutecznym.
Cytowane na wstępie oświadczenie niemieckiej minister obrony i zastępcy sekretarza obrony USA, o rezygnacji z budowy stałych baz NATO, jest istotnym sukcesem reżimu Putina i niesie zapowiedź dalszych ustępstw „wolnego świata”. Nie wolno go ignorować ani bagatelizować, bo stanowi ważną prognozę na przyszłość.
Choć wielu ekspertów i analityków sugeruje, że stała obecność wojsk NATO na terytorium Polski nie jest rzeczą najpilniejszą, to warto zadać pytanie – dlaczego Rosja i jej niemiecki sojusznik zabiegają właśnie o storpedowanie budowy natowskich baz nad Wisłą? Jeśli obecność amerykańskich żołnierzy miałaby znaczyć mniej niż „wspólne manewry”, „tworzenie rejonów logistycznych” i „elementów kolektywnej obrony”, czym wytłumaczyć ten strach i niechęć paktu Moskwa-Berlin?
Warto również przypomnieć, że o ten element wzmocnienia wschodniej flanki szczególnie zabiegali polscy politycy i był on najważniejszym postulatem polskiego prezydenta w kwestii bezpieczeństwa narodowego.
W maju ubiegłego roku, podczas telewizyjnej debaty prezydenckiej, Andrzej Duda oświadczył, że „powinniśmy zabiegać o to, by na terenie Polski stacjonowały bazy USA”, a kilka dni później oznajmił, iż „gwarancje NATO powinny zostać wzmocnione w sensie faktycznym - potrzebujemy baz na terenie Polski”.
W listopadzie 2015 roku, podczas wizyty w Bukareszcie, już jako prezydent III RP, Andrzej Duda powtórzył, że „Polska chce stałych baz NATO”. W tym samym czasie, szef prezydenckiego BBN w jednym z wywiadów wyraził nadzieję, że „szczyt (NATO) podejmie konkretne decyzje na temat obecności wojskowej w naszej części Europy” i podkreślił – „może nie używajmy słowa permanent, tylko persistent, jeśli chodzi o obecność NATO”.
Nietrudno zauważyć, że wraz z postępem rosyjskiej ofensywy i zmianą stanowisk przywódców Zachodu, tak jednoznaczna deklaracja polskiego prezydenta i jego urzędników ulegała powolnej modyfikacji i zmierzała do rezygnacji z arcyważnego postulatu. Zwracam na to uwagę, ponieważ ta okoliczność dowodzi nie tylko słabość prezydentury A.Dudy i stopnia uległości wobec „czynników zewnętrznych”, ale świadczy o istotnych zaniechaniach rządu PiS w obszarze polityki zagranicznej.
W lutym br. podczas dyskusji zorganizowanej przez Stowarzyszenie Euro-Atlantyckie -"Czego oczekiwalibyśmy od szczytu NATO w Warszawie", szef BBN, P.Soloch nie wykazywał już pewności sprzed trzech miesięcy i oświadczył – „Oczekujemy, że zostanie tam przede wszystkim potwierdzone to, o czym mówimy my, ale też mówią sojusznicy, czyli postęp w stosunku do postanowień szczytu z Newport oraz zostanie powiedziane coś na temat wysuniętej na wschód obecności NATO". Czym jest owo „coś” dowiedzieliśmy się niebawem.
Prezydent Duda, w wywiadzie udzielonym TV Trwam w marcu br. pytany o obecność wojsk NATO w Polsce, stwierdził, że „Chodzi o to, by pokazać, że siły NATO są na tyle istotne - bo są - że nie opłaca się atakować żadnego z państw członkowskich, bo spotka się to ze zdecydowaną odpowiedzią”.
O wyraźnym wycofaniu z postulatu stałych baz NATO mogliśmy się dowiedzieć z wywiadu, jakiego polski prezydent udzielił dziennikowi "Washington Post" 25 marca br.
Zapytany wprost – „czy twierdzi pan, że Stany Zjednoczone powinny mieć tutaj swoją bazę” – Andrzej Duda odparł – „Chciałbym widzieć znacznie zwiększoną obecność wojsk USA na naszym terytorium”.
Dopiero w kontekście zarysowanej tu ofensywy rosyjskiej, można zrozumieć, jak istotna różnica dzieli ubiegłoroczne, twarde oświadczenie pana Dudy – „Polska chce stałych baz NATO”, od obecnej deklaracji prezydenta i jak spektakularną klęskę ponosi dziś polityka rządu PiS. Pora, by zwolennicy pana prezydenta zrozumieli, że to „wycofanie” może mieć katastrofalne skutki dla Polski i nie tłumaczyli sobie, że gładkie, politpoprawne wypowiedzi Andrzeja Dudy mają moc kreowania polityki wolnego państwa.
Jeśli nawet premier Szydło wydaje się ignorować słowa niemieckiej minister i amerykańskiego sekretarza i mętnie tłumaczy, że „być może na poziomie pewnych retorycznych, werbalnych sformułowań był jakiś problem”, nie zmienia to faktu, że szczyt NATO może okazać się jeszcze jednym, jałowym wydarzeniem politycznym, które nie przyniesie Polsce realnych gwarancji bezpieczeństwa. Tego fatalnego stanu nie zmieni - ani kazuistyka polityków PiS ani udzielana im osłona propagandowa ze strony „wolnych mediów”.
Przed kilkoma miesiącami napisałem, że utrzymywanie „sztywnego” kursu pro unijnego, z naciskiem na „dobrosąsiedzkie stosunki” z Niemcami i Rosją, jest dziś całkowicie bezużyteczne, a wręcz daremne i szkodliwe. To droga doszczętnie skompromitowana, którą establishment III RP doprowadził Polskę na skraj narodowej przepaści.
Mimo dziesiątków dowodów wrogości ze strony Niemiec i innych państw unijnych, pomimo zmasowanej ofensywy rosyjskiej agentury i ewidentnych aktów zdrady dyplomatycznej ze strony tzw. opozycji, rząd PiS nadal pozostaje zakładnikiem zabójczego „georealizmu” w stosunkach międzynarodowych i bezmyślnym czcicielem mitologii demokracji. Uprawianie tych zabobonów sprawia, że polityka tego rządu w niczym nie odbiega od „standardów” poprzedniej ekipy i musi doprowadzić do pogorszenia naszej sytuacji.
Kto nadal twierdzi, że „z Niemcami łączą nas przyjacielskie stosunki” (W. Waszczykowski), a w relacjach międzynarodowych - „jesteśmy przeciwni izolowaniu Rosji” (K.Szczerski), nie tylko nie zrozumiał niczego z polskiej historii i nie odrobił lekcji współczesnej polityki, ale za cenę naszego bezpieczeństwa uprawia tanią, kompromitującą demagogię.
Sądzę, że realne efekty warszawskiego Szczytu NATO będą najważniejszym miernikiem stopnia nieudolności i jałowości polityki zagranicznej ekipy PiS. Nie można bezkarnie powielać tych samych błędów ani uprawiać polityki z poziomu ofiary. Nie można zaklinać rzeczywistości ani rozgrzeszać własnej nieudolności i nieróbstwa.
Jedynym sposobem na osłabienie antypolskiego paktu Moskwa-Berlin byłoby przeorientowaniu naszej polityki na ścisły sojusz militarny ze Stanami Zjednoczonymi oraz uczynienie z gwarancji amerykańskich stałego wspornika polskiego bezpieczeństwa. Ścisła współpraca militarna z Turcją i Wielką Brytanią, ale też z Litwą, Łotwą i Estonią, powinny uzupełniać nową konstrukcję bezpieczeństwa narodowego.
Zamiast marnować ostatnie półrocze na jałowe „potyczki” z TK i jakimiś KOD-ami lub tracić czas na uwłaczające tłumaczenia przed unijnymi eurołajdakami, należało zadbać o rewizję dogmatów polityki zagranicznej i zapewnić solidne fundamenty bezpieczeństwa polskim obywatelom. Jest pewne, że dzisiejsza postawa NATO i UE nie daje nam żadnych gwarancji, zaś kurczowe trzymanie się tych sojuszy jest źródłem nieustannych klęsk i rozczarowań.
Nie wolno oszukiwać Polaków złudnymi rękojmiami zachodnich polityków. Nie wolno mamić potęgą sojuszu, który nie chce i nie potrafi obronić nas przed zakusami Rosji.
Od rządu, który odwołuje się do tradycji niepodległościowych i chciałby uchodzić za rzecznika polskich interesów, należałoby oczekiwać przezwyciężenia jednego z najgorszych mitów pustoszących myślenie o polskiej racji stanu: przekonania, że bezpieczeństwo naszego kraju opiera się na sojuszu z państwami europejskimi i musi być wynikiem wypracowania „georealitycznego konsensusu” między Rosją a Niemcami. To rozumowanie doprowadziło Polaków do zguby w wieku XVIII, zdecydowało o narzuceniu okupacji sowieckiej w roku 1945 i do dziś niweczy wszelkie próby wybicia na Niepodległość.
Ponieważ obecny układ rządzący nie wykazuje zdolności zerwania z tą zabójczą dla Polski mitologią, nie spodziewam się, by warszawski szczyt NATO mógł cokolwiek zmienić w naszym dramatycznym położeniu.
© Aleksander Ścios
bezdekretu@gmail.com
22 lwietnia 2016
www.bezdekretu.blogspot.com
bezdekretu@gmail.com
22 lwietnia 2016
www.bezdekretu.blogspot.com
Ilustracja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz