Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

W przededniu ofensywy „ruskiej siły”

Gdyby potencjał armii Putina oceniać na podstawie prognoz i analiz ukazujących się w tzw. wolnych mediach, świat winien stać na granicy atomowej zagłady, w Kijowie powiewałaby rosyjska flaga, a po naszych drogach jeździły ruskie czołgi.
Od dnia napaści Rosjan na Ukrainę, jesteśmy nieustannie straszeni potęgą wschodniego imperium lub epatowani rzekomą sprawnością wojsk Federacji Rosyjskiej. I choć teoretycznym symulacjom „wojen trzydniowych” nie towarzyszą konkrety, zaś potencjał armii Putina został zweryfikowany podczas napaści na Gruzję, Ukrainę i Syrię, panuje przeświadczenie o nadzwyczajnej mocy tej armii i jej zdolnościach bojowych.
To przekonanie i towarzysząca mu atmosfera lęku przed „militarną siłą” Rosji jest dziś największym sukcesem kremlowskich siłowików i jedynym obszarem, w którym Putin może mówić o zwycięstwie. Nikt wierniej nie spełnia roli rezonatora rosyjskich dezinformacji, jak medialni eksperci i publicyści straszących nas wojną z Moskwą lub roztaczających wizję rosyjskiej mocarstwowości. Ani faktyczna weryfikacja ani rzetelna analiza sukcesów militarnych Putina, nie są w stanie pokonać tej mitologii. Można się jedynie dziwić, że „wolne media” nagłaśniają wypowiedzi byłego prelegenta stowarzyszenia ProMilito i wywody urzędników namaszczonych przez Komorowskiego. Powszechna niekompetencja wydawców oraz deficyt pamięci i samodzielnej refleksji, znakomicie ułatwiają produkcję kolejnych, bezwartościowych dywagacji.
Zwracam uwagę na ten proceder, bo dziś staje się on jednym z najpoważniejszych zagrożeń. Podtrzymywanie irracjonalnych opinii na temat „ruskiej siły” i rozgrywanie lęku przed państwem Putina, stanowi główną przeszkodę na drodze wyzwolenia spod władzy „czynnika rosyjskiego”. Ten stały, antypolski straszak ponownie chce zawładnąć opinią publiczną.
Przez półwiecze okupacji sowieckiej przekonywano Polaków, że Rosja jest światowym hegemonem, a jej polityczna i militarna obecność wytycza granicę nieprzekraczalną dla naszych aspiracji. Zaszczepiany przez dziesięciolecia lęk przez Sowietami miał tłumić dążenia niepodległościowe i sprawić, że wszelkie koncepcje istnienia Niepodległej będą musiały uwzględniać interes Moskwy. Ze straszaka "wojny z Rosją" namiestnicy PRL-u uczynili podstawowy element indoktrynacji społeczeństwa i główny paralizator naszych aspiracji.
Ten sam straszak z powodzeniem wykorzystywali ludzie „demokratycznej opozycji” – namaszczeni przez Kiszczaka na narodowych przewodników, zaś cała dogmatyka „georealistów” została przejęta przez komunistyczną hybrydę III RP i przez ostatnie ćwierćwiecze skutecznie paraliżuje polską myśl polityczną.
Dziś wydaje się ona wyjątkowo groźna. Dzięki słabości Zachodu i nierozpoznaniu celów rosyjskich kombinacji znajdujemy się w przededniu potężnej ofensywy politycznej i propagandowej Kremla. To nie armia rosyjska ma powstrzymać NATO, lecz zmasowana akcja polityczna i agenturalna ma przeszkodzić planom Sojuszu. Efekty tej ofensywy mogą na długie lata zdeterminować sytuację w Europie i na świecie oraz zdecydować o przyszłości Polski. Od prawidłowej oceny rosyjskiej gry, od przejrzenia jej celów i intencji, będzie zależał nasz los.
Gdy przed pół rokiem, w tekście „O Putinie, rabinie i kozach” opisywałem scenariusz rosyjskiej kombinacji, nie sądziłem, że jej efekty okażą się tak korzystne dla kremlowskiego watażki. Wydawało się, że nawet przywódcy „wolnego świata” – ograniczeni lewackimi dogmatami i ogłuszeni wrzaskiem agentury – wykażą dość rozumu, by rozpoznać cele prymitywnej zagrywki. Mogło się tak wydawać tym bardziej, że sposób, w jaki Rosjanie zarządzają polityką Zachodu, nie jest skomplikowany.
Wystarczyło bowiem (pod nadzorem Kadyrowa) uformować grupy „czeczeńskich terrorystów”, podłożyć kilka bomb w Ameryce i Europie, by stać się „niezbędnym ogniwem” w koalicji antyterrorystycznej i uzyskać dostęp do tajemnic zachodnich wywiadów.
Dość było dokonać zbrojnej napaści na Ukrainę, okupować jej terytorium i wymordować setki obywateli, by natychmiast osiągnąć status „partnera” świata zachodniego i zasiadając w europejskich gremiach, deliberować nad „procesem pokojowym”.
Wystarczyło zrzucić bomby na głowy cywilów, zasponsorować syryjskiego bandytę, podesłać mu parę czołgów i doradców z FSB, by zasłużyć na miano „ważnego gracza” na Bliskim Wschodzie i „sojusznika” w walce z islamskim terroryzmem.
Wystarczyło zorganizować najazd muzułmańskich hord, przemycić do Europy setki terrorystów i zastraszyć społeczeństwa Zachodu, by objawić się światu jako „czynnik stabilizacyjny”, „gwarant pokoju” i „obrońca wartości chrześcijańskich”.
Putinowska „kombinacja z kozą” – polegająca na zamierzonym wywołaniu problemu, stworzeniu określonej sytuacji i sprowokowaniu kryzysowych wydarzeń, tylko po to, by uczestnicząc w ich rozwiązywaniu, kreować własną pozycję i interesy - okazuje się zabiegiem tyleż prostym, jak zadziwiająco skutecznym. Satrapa, zarządzający dziś ruiną sowieckiej „mocarstwowości”, potrafił nie tylko wywołać kolejne obszary sztucznych konfliktów, ale umiejętnie nimi żonglując uczynił ze swojego „imperium” najważniejszego, światowego gracza.
Gdy przyszli historycy zadadzą pytanie – jak mogło dojść do tak prymitywnej mistyfikacji i na gruzach naszej cywilizacji będą dociekali przyczyn dzisiejszego szaleństwa, nie znajdą odpowiedzi we współczesnych analizach i wywodach politologów. Od dziesiątków lat nad „tematem Rosji” ciąży odium fałszywej metodologii i błędnych wyobrażeń. Odium tak mocne, że nie ma dziś przywódcy „wolnego świata”, który odważyłby się postrzegać państwo Putina w jego właściwym wymiarze politycznym, ekonomicznym i militarnym. Nawet fundamentalna zasada, wynikająca ze specyfiki rosyjskiej dezinformacji – gdy Rosja straszy, maskuje tym własny lęk i obawy – jest nieznana współczesnym analitykom, zaś harde pomruki Putina i jego kamratów są traktowane z bojaźnią i śmiertelną powagą.
Do obecnej ofensywy, Rosja przygotowywała się od kilku miesięcy. Kolejne etapy polegały na: wywołaniu fali „imigrantów” i (dzięki pomocy niemieckiej sojuszniczki) ulokowaniu ich w Europie, intensyfikacji wojny w Syrii i politycznym wzmocnieniu reżimu Assada, sprowokowaniu aktów przemocy z udziałem hord muzułmańskich i zastraszaniu społeczeństw Zachodu, eskalacji ataków na chrześcijan na Bliskim Wschodzie, zaktywizowaniu agentury cerkiewnej i podjęciu zabiegów dyplomatycznych w USA i UE.
Dla osłony kombinacji i uzyskania statusu „silnego gracza”, Putin wykorzystał m.in.: układ z Netanjahu z października ub.r.(dane wywiadowcze i zgoda Izraela na operację w Syrii), pomoc irańskiej Gwardii Rewolucyjnej (układ z gen. Sulejmani), rozgrywki między ugrupowaniami ISIS (tzw. „rosyjska grupa” dżihadystów), zniesienie sankcji przeciwko Iranowi ( kontrakt na dostawy rakiet S-300) oraz zacieśnienie relacji z Arabią Saudyjską ( m.in. miliardowe inwestycje arabskich funduszy państwowych w Rosji). Mocnym akcentem, gwarantującym Rosji wsparcie ze strony wpływowych środowisk katolickich, była kombinacja operacyjna „pojednanie,” rozegrana na Kubie przez agenta KGB „Michajłowa”. Za sprawą tej inscenizacji, rosyjska agentura i ludzie podlegli światowemu terroryście, uzyskali status „obrońców chrześcijaństwa”, zaś przywódca stalinowskiej Cerkwi, „błogosławiący” onegdaj armię agresorów został uwiarygodniony w roli głównego reprezentanta Prawosławia.
Efektem tego typu operacji i zabiegów politycznych, jest wykreowanie Putina na jednego z najważniejszych uczestników rozgrywek na Bliskim Wschodzie oraz przeniesienie teatru wojennego z Ukrainy na południową flankę NATO. Z punktu widzenia globalnych planów Rosji, drugi z tych celów wydaje się najistotniejszy, zaś uruchomienie kombinacji jest ściśle związane z decyzjami, jakie mają zapaść na warszawskim Szczycie NATO.
Kremlowski satrapa wychodzi z założenia, że rozgrywkę należy prowadzić mając na względzie obszar zainteresowań i żywotnych interesów przeciwnika. Syria i Bliski Wschód o wiele bardziej absorbują uwagę administracji Obamy (ale też zainteresowanie Izraela, Niemiec, Turcji i NATO) niż państwa pozostające na peryferiach Europy Wschodniej. Tam też będzie rozstrzygać się kwestia najważniejsza dla dalszego bytu Rosji – sprawa podaży i ceny ropy naftowej. Jeśli Putin wyprowadzi „syryjską kozę”( likwidując groźbę wojny na Bliskim Wschodzie) może liczyć nie tylko na ograniczenie (lub zniesienie) sankcji i powrót do grona „państw cywilizowanych”, ale ma szansę zahamować spadek cen ropy i uzyskać otwarcie nowych rynków.
Syryjski tygiel pochłania dziś uwagę największych graczy: Ameryki – ze względu na ISIS, pośrednio zaś - bazy wojskowe, handel bronią i dostęp do złóż ropy, Europy – z powodu fali „imigrantów” i lęku przez terrorystami, Turcji – walczącej z powstaniem kurdyjskim, ale też Arabii Saudyjskiej, która z obawy o własne złoża i władzę rodu Saudów musi imitować rolę sojusznika USA.
Co zyskuje Rosja na bliskowschodniej „kombinacji z kozą”? Odpowiedź uzyskaliśmy w trakcie niedawnej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, na której państwo Putina było traktowane niczym gwarant światowego bezpieczeństwa i pełnoprawny uczestnik „procesu pokojowego”. Rozmowy Obama-Putin, czy negocjacje Kerrego z Ławrowem, to zaledwie wierzchołek piramidy rosyjskich korzyści. Nawet bezczelne, buńczuczne perory Miedwiediewa nie otrzeźwiły stada zastraszonych „pragmatyków” i nie zdołały zagłuszyć lokajskich występów polityków niemieckich.
Państwo Angeli Merkel od lat pozostaje najwierniejszym sprzymierzeńcem Putina, zatem to z ust Niemca - Wolfganga Schaeuble usłyszeliśmy podstawowy postulat Rosjan – „Europa musi w większym stopniu przyczynić się do stabilizacji sytuacji na Bliskim Wschodzie i powinna pomyśleć o wypracowaniu wspólnej strategii z Rosją w celu zmniejszenia napięć między regionalnymi potęgami”. Słowa te współbrzmią z życzeniem ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka Steinmeiera, który już w sierpniu ub.r., podczas odprawy niemieckich ambasadorów, rozgłaszał, że „Rosja znów powinna być zaangażowana w rozwiązywanie międzynarodowych kryzysów” i podkreślał, iż „konflikt syryjski nie znajdzie rozwiązania bez udziału Rosji”.
Jeśli przedstawiciel państwa, które w koalicji ze Stalinem doprowadziło do wojny światowej i wymordowania milionów istnień, zaczyna mówić o „wypracowaniu wspólnej strategii z Rosją” oraz żąda respektowania interesów światowego szantażysty, my – Polacy powinniśmy poczuć się szczególnie zagrożeni.
Dlatego analizując skutki rosyjskiej kombinacji, chcę ograniczyć się wyłącznie do kwestii dotyczących naszego położenia i spraw związanych z Polską.
Nietrudno zrozumieć, że Putin stawia dziś USA i NATO wobec alternatywy – wzmocnić wschodnią flankę i zadbać o bezpieczeństwo nowych członków, odstraszając agresora od państw bałtyckich i Polski, czy też postawić na ochronę południowych granic, walkę w Syrii i pokonanie tzw. państwa islamskiego? W zakresie pierwszej opcji mamy jasne stanowisko Rosji - „Planowane przez NATO największe od zakończenia zimnej wojny wzmocnienie obecności wojskowej Sojuszu w Europie Wschodniej to czynnik destabilizujący, obliczony na powstrzymywanie Rosji” - oświadczyła rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa. Putin panicznie boi się obecności wojsk amerykańskich w Polsce i wytrącenia broni szantażysty. Lęk – jak zawsze w przypadku Rosji, pokrywany jest agresją i groźbami. Tzw. stały przedstawiciel FR przy NATO Aleksandr Gruszko ostrzegł zatem, że „Moskwa odpowie na zwiększanie sił Sojuszu w pobliżu rosyjskich granic”.
Opcja druga została wprawdzie obwarowana wyraźnym zastrzeżeniem – „Jakakolwiek lądowa operacja militarna w Syrii przeprowadzona przez siły zewnętrzne doprowadzi do "długiej wojny na pełną skalę" ( Miedwiediew), to wzmocnienie tej flanki nie budzi gwałtownych protestów Rosji. Państwo Putina nie tylko nie jest przeciwne pomocy Zachodu w rozwiązaniu „węzła syryjskiego”(choć pomoc tę pojmuje odmiennie od NATO), ale uważa ją za służącą „stabilizacji” na Bliskim Wschodzie. To słowo wydaje się kluczem do rosyjskiej kombinacji.
Zachód i USA mają stanąć przed dylematem – dalej „destabilizować” sytuację w Europie Wschodniej i zadbać o interesy państw byłego Bloku Sowieckiego, czy też przyjąć „ofertę stabilizacyjną” Putina i wspólnie z Rosją ustanowić „nowy ład” na Bliskim Wschodzie?
Nie po raz pierwszy, rosyjskie cele doskonale rezonuje Jens Stoltenberg. Jego wypowiedź na konferencji monachijskiej musiała ogromnie uciszyć władcę Kremla – „Rosja destabilizuje sytuację w Europie Wschodniej – orzekł szef NATO - ale jest naszym wielkim partnerem i tak chcemy ją traktować. NATO nie szuka konfrontacji, nie chcemy nowej zimnej wojny. Jesteśmy przekonani, że osiągnięcie bezpieczeństwa w Europie jest możliwe poprzez zintensyfikowanie dialogu. Nie chodzi o prowadzenie wojny, chcemy wojnie zapobiec”.
Ten sam ton (co nie może dziwić) pobrzmiewa w oświadczeniach agenta KGB Cyryla-„Michajłowa”. Zdaniem wysłannika Kremla – „Musimy zrobić wszystko, by uniknąć wojny. To jest numer jeden wśród priorytetów dla Amerykanów, dla Rosjan i wielu innych narodów”.
Ponieważ nikt nie doważy się nazwać światowego agresora ani położyć tamy szantażom Rosji (grozi to „destabilizacją”), zaś w polityce „wolnego świata” obowiązuje dogmat o „rosyjskiej sile” i szczególnych prawach tego państwa do posiadania własnej strefy wpływów – nietrudno przewidzieć kierunek, w jakim Stoltenberg – „Stiekłow” będzie prowadził politykę NATO, przy czynnym wsparciu Niemiec i zachodniej agentury.
"W Monachium grasuje strach przed wojną światową" – zatytułował swoją korespondencję dziennikarz "Die Welt” i te słowa najpełniej oddają nastroje zachodnich „georealistów” oraz dowodzą skuteczności rosyjskiej kombinacji.
Wielu obserwatorów zwracało uwagę, że podczas konferencji nie tylko nie potwierdzono informacji o skierowaniu wojsk Sojuszu na wschodnią flankę, ale debata nad tą sprawą wydawała się sugerować, że nie podjęto żadnych wiążących decyzji.
Nie są to błędne odczucia. Istnieje groźba, że NATO ulegnie dyktatowi Kremla i -w zamian za „misję stabilizacyjną” w Syrii – zrezygnuje z planów wzmocnienia sił na Wschodzie Europy oraz zaakceptuje faktyczną aneksję Ukrainy. Decyzje mogą zapaść w najbliższych tygodniach, a ich zakres będzie kamuflowany do czasu warszawskiego Szczytu NATO.
Sądzę, że dopiero z tej perspektywy warto oceniać niedawne deklaracje ministra Antoniego Macierewicza. Można w nich dostrzec nie tylko istotne rozróżnienie - dotyczące zapowiedzi obecności wojsk NATO „jak i samych Stanów Zjednoczonych”, ale też intencję uczynienia „kroku wyprzedzającego” ewentualną decyzję Szczytu. Wydaje się, że o ile USA są zdecydowane skierować do Polski swoje oddziały i sprzęt, o tyle niektóre państwa Sojuszu nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji lub chcą zastąpić stałą obecność (bazy, magazyny, zaopatrzenie, oddziały) inną formą, mniej „drażniącą” Putina. Ujawnienie przez szefa MON stanowisk ministrów obrony państw NATO, wygląda zatem na sensowny, prewencyjny krok.
Za taką interpretacją przemawiają, z jednej strony - deklaracje amerykańskich dowódców i polityków (tu: ważna wizyta w Polsce Victorii Nuland, asystentki sekretarza stanu USA ds. Europy), z drugiej – niemieckie przypomnienia o tzw. deklaracji NATO-Rosja z 1997 oraz zapowiedź Stoltenberga o wznowieniu rozmów w ramach rady NATO-Rosja.
W tym kontekście, warto również interpretować słowa ministra Macierewicza o przystąpieniu do koalicji walczącej z terrorystami tzw. państwa islamskiego. Ta zapowiedź, choć dotyczyła form dalekich od udziału w akcjach bojowych, spotkała się z niezrozumieniem lub wywołała histeryczne reakcje. Tymczasem decyzja o włączeniu Polski w działania na Bliskim Wschodzie jest dziś nie tylko nieodzowna, ale świadczy o dalekowzrocznej wizji oraz celnym rozpoznaniu rosyjskiej gry. Jeśli gwarantem wzmocnienia wschodniej flanki NATO są Stany Zjednoczone (a tak należy uważać), musimy zaangażować się w akcje, będące dziś priorytetem dla armii sojusznika. To nie wyraz serwilizmu czy zbędnej brawury, lecz mądrej, przezornej strategii. Współpraca USA-Polska w Syrii (dobra decyzja o skierowaniu tam F-16), niesie zapowiedź współdziałania z armią amerykańską we wzmocnieniu flanki wschodniej. Gdy ważą się losy stałych baz NATO w Polsce, nie można pozostawać biernym obserwatorem lub oczekując pomocy, nie oferować nic w zamian. Mając na uwadze cele rosyjskiej kombinacji, nasza obecność w działaniach NATO w Syrii wydaje się dziś ważniejsza nawet od zaangażowania w sprawy Ukrainy.
Jeśli rząd Prawa i Sprawiedliwości przyjąłby prezentowaną tu optykę, powinniśmy oczekiwać zmiany priorytetów w polityce zagranicznej oraz silnego zaangażowania w rozwiązywanie krajowych problemów.
Utrzymywanie „sztywnego” kursu pro unijnego, z naciskiem na deklaracje „dobrosąsiedzkich relacji” z Niemcami i Rosją, jest dziś całkowicie zbędne, a wręcz daremne i szkodliwe. Jedyną metodą na osłabienie antypolskiego paktu Moskwa-Berlin, jest przeorientowanie naszej polityki na ścisły sojusz militarny ze Stanami Zjednoczonymi oraz uczynienie z gwarancji amerykańskich stałego wspornika polskiego bezpieczeństwa. Współpraca z Turcją i Wielką Brytanią, ale też z Litwą, Łotwą i Estonią, powinny uzupełniać nową konstrukcję bezpieczeństwa. Obecna postawa UE i NATO wobec Rosji, nie daje nam żadnych gwarancji. Zawdzięczamy to w równej mierze słabości przywódców Zachodu, jak działaniom rosyjskiej agentury oraz konsekwentnej polityce Niemiec i Francji, dążących do dezintegracji Paktu i wyparcia USA z obszaru europejskiego. Słowa G. Friedmana z roku 2009 powinny dziś wyznaczać realistyczny kurs w polskiej polityce – „Polacy muszą zrozumieć, że Unia nie przetrwa. Niemcy będą bronić swoich interesów, układając się z Rosją przeciwko pozostałym krajom Europy.”
Rozpoznanie celów rosyjskiej kombinacji wymaga również zdecydowanych działań wymierzonych w rosyjską agenturę, w partie polityczne „przyjaciół Moskwy” oraz w rozlicznych agentów wpływu, ulokowanych w polityce, gospodarce i mediach. Bez takich działań, nie mamy szans na rozerwanie ekspansywnej sieci intryg i dezinformacji.
Spraw armii nie wolno powierzać oficerom „ludowego wojska”, a kwestii bezpieczeństwa moskiewskim kursantom i bandytom z policji politycznej PRL. Takie postaci muszą zniknąć z życia publicznego, mediów i polityki. Likwidacja niektórych tytułów i stron internetowych prowadzących robotę na rzecz Rosji oraz delegalizacja rozmaitych stowarzyszeń i instytucji (w tym Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia), byłaby zaledwie początkiem sensownych działań. Podobnie, jak zakończenie niemiecko-rosyjskiego „Projektu Prusy Wschodnie” i zamknięcie granicy z obwodem kaliningradzkim. Wyjątkowo groźnie brzmią dziś antypolskie ataki ze strony przedstawicieli reżimu PO-PSL, kampanie propagandowo – dezinformacyjne oraz wypowiedzi służące wzmacnianiu leku przed „rosyjską interwencją”. Przekaz publiczny w tym zakresie winien być objęty szczególną ochroną państwa oraz poddany analizom służb kontrwywiadowczych. Nie mam wątpliwości, że wielu tzw. ekspertów, „znawców Rosji”, a także polityków poprzedniego reżimu, zamiast brylowania w mediach i wpływu na opinie publiczną, winna mieć zapewniony państwowy wikt i prawo pisywania grypsów - jako jedynej formy przekazu.
Jeśli jest prawdą, że stoimy dziś w obliczu ofensywy rosyjskiej i próby zablokowania projektów służących bezpieczeństwu Polski, nie można pozwolić sobie na słabość, bezczynność i błędy. Ten rząd ma historyczną szansę zapewnienia nam bezpieczeństwa na realnym poziomie – co oznacza konieczność rozstania z mitologią unijnych sojuszy i „dobrosąsiedzkich” relacji oraz podjęcia współpracy militarnej ze Stanami Zjednoczonymi.


© Aleksander Ścios
bezdekretu@gmail.com
16 lutego 2016
www.bezdekretu.blogspot.com




Notatka: wszystkie ilustracje pochodzą od redakcji.
Ilustracja © Penguin Random House / okładka książki: Steve Lee Myers "The New Tsar: The Rise and Reign of Vladimir Putin"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2