Gdzie mądry człowiek ukryje liść? - pytał ksiądz Brown w opowiadaniu Chestertona „Złamana Szabla” - i odpowiadał - W lesie. - A jeżeli nie ma lasu? To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść. Powiedzmy sobie szczerze i otwarcie, że niekoniecznie zaraz „mądry”, a jeśli nawet – to takim rodzajem mądrości, który nazywamy sprytem – bo żeby zostać pracownikiem przemysłu rozrywkowego niekoniecznie trzeba być mądrym – ale sprytnym – ooo, to już koniecznie. Niekiedy oprócz sprytu niezbędna jest również pewna doza poświęcenia – o czym wspomina Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu”, w którym główna heroina, niejaka Bonja, „przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką”. Nie zawsze towarzyszy temu przyjemność, co to, to nie – ale cóż począć – nie ma rzeczy doskonałych, nawet w przemyśle rozrywkowym.
Co tu ukrywać; rację mieli starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji – w tym przypadku – per aspera ad astra – co się wykłada, że przez trudy do gwiazd – oczywiście gwiazd filmowych, telewizyjnych i pośledniejszych gałęzi przemysłu rozrywkowego, jak literatura i tak zwane „sztuki przepiękne”. Wprawdzie pycha podsuwa pracownikom przemysłu rozrywkowego pomysł, że to, w czym pracują, to nie jest żaden „przemysł rozrywkowy”, tylko „kultura”, oczywiście koniecznie „wysoka”, ale nie bez powodu pycha jest na pierwszym miejscu wśród grzechów głównych. Czymże bowiem jest pycha? Najłatwiej zdefiniować ją przez jej przeciwieństwo, czyli pokorę. Czymże jest pokora? To inna nazwa poczucia rzeczywistości i właściwa ocena w tej rzeczywistości własnej osoby. Pokora zatem wydaje się spełnieniem ideału starożytnych mędrców, którzy za szczyt mądrości uważali poznanie samego siebie. Jeśli zatem pokora jest inną nazwą mądrości, to jej przeciwieństwo, czyli pycha, to po prostu inna, bardziej elegancka nazwa głupoty. Pośrednio potwierdza to opinia o literaturze nie byle kogo, tylko samego Adama Mickiewicza, który w literaturze miał wybitne osiągnięcia i nie bez powodu również dzisiaj uważany jest za „wieszcza”. Więc cóż na temat literatury, a konkretnie – poezji sądził Adam Mickiewicz? Pod koniec życia doszedł do wniosku, że to „fraszki”, a więc rodzaj rozrywki, w odróżnieniu od konkretu, w tym przypadku – wojska. Ciekawe, że podobny pogląd wyraził kiedyś wybitny polityk pruski, nawiasem mówiąc, wróg naszego narodu, kanclerz Otton Bismarck. Powiedział, że zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się mowami, które są też rodzajem „fraszek”, tylko „krwią i żelazem”. Jakież to aktualne w dzisiejszej Europie, w której eunuchom, wysuniętym przez jakieś ciemne siły na fasadę państw, wydaje się, że zażegnają niebezpieczeństwa zaklęciami.
W przypadku pracowników przemysłu rozrywkowego aż tak źle nie jest. Wprawdzie oni też posługują się zaklęciami, ale tylko w charakterze parawanu, który ma zasłaniać istotę rzeczy. Mam oczywiście na myśli manifest pracowników przemysłu rozrywkowego w naszym nieszczęśliwym kraju. Jego sygnatariusze przybrali pretensjonalną nazwę „Kultury Niepodległej” - ale niech nas ten patos nie zwiedzie, bo już na samym początku manifestu natrafiamy na skargę, że oto „żaden z rządów po ’89 roku nie poświęcił kulturze wystarczająco wiele uwagi”. O co tu chodzi? A o cóż by, jeśli nie o pieniądze i splendory? Wskazują na to „postulaty”, w których pracownicy przemysłu rozrywkowego próbują wspinać się do coraz to wyższych grządek. Oto chcą, żeby „powołano” (to znaczy – chyba rząd?) „Obywatelską Radę Kultury”, która składałaby się... - i tak dalej. Ale przecież ani teraz, ani przedtem nikt pracownikom przemysłu rozrywkowego nie zabraniał, ani nie zabrania powoływania rad, niechby nawet „robotniczo-włościańsko-żołnierskich”! Dlaczegoż zatem domagają się „powołania” takiej rady? Ano dlatego, że gdyby ja sami sobie powołali, to musieliby się na nią składać, podczas gdy w sytuacji, gdy zostanie „powołana” przez jakąś władzę publiczną, to ten, co powołał, da również szmalec, to chyba jasne. Nie o „Radę” zatem tu chodzi, tylko o szmalec, no i splendory – bo wystarczy sobie tylko wyobrazić, jakie podchody i wzajemne podsrywania towarzyszyłyby kompletowaniu tej całej „Rady”, a zwłaszcza – przewodniczącego i jego zastępców. Poza tym taka Rada nie mogłaby radzić pod gołym niebem, więc musiałaby mieć siedzibę urządzoną odpowiednio do swojej rangi – oczywiście na koszt podatników, no bo jakże by inaczej? Kropkę nad „i” stawia kolejny postulat, by ta cała „Rada” rekomendowała kandydatów na ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Nietrudno się domyślić, którego kandydata by „rekomendowała” - tego mianowicie, który obieca jej więcej szmalcu, czy to w postaci „subwencji”, czy wesołych posad, no i oczywiście – orderów. Ale forsa jest nie tylko w ministerstwie, więc kolejny postulat dotyczy „stworzenia mechanizmu”, przy pomocy którego „Rada” mogłaby położyć łapę również na szmalcu będącym w gestii samorządów. Potem następują zaklęcia, ale po nich zaczyna się coś złowieszczego. Mam na myśli postulaty 5 i 6, które stanowią próbę ustanowienia czegoś w rodzaju monopolu na charakter „edukacji kulturowej” i „kształtowania potrzeb kulturalnych otwartego nowoczesnego społeczeństwa”. Spod tych zaklęć wyziera chamskie dążenie do decydowania nie tylko o „edukacji”, ale nawet o „potrzebach”, które ktoś (KTO?) będzie „kształtował” zgodnie z wyobrażeniami małych Moryców z „żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu”, którzy w wielu przypadkach jeszcze całkiem niedawno „srać chodzili za chałupę”, o „otwartym i nowoczesnym społeczeństwie”. Postulat siódmy stanowi dowód na piśmie, że pracownikom przemysłu rozrywkowego ostatecznie poprzewracało się we łbach, albo że mózgi zlasowały im się od wódki. Chodzi tam o „zagwarantowanie autonomii i niezależności instytucji kultury” – czyli przedsiębiorstw przemysłu rozrywkowego. Krótko mówiąc – organy władzy publicznej: państwowe i samorządowe mają dawać forsę „według potrzeb” - ale bez wtrącania się w żadne szczegóły – na przykład repertuarowe „instytucji kultury”. Postulat 8, mówiący o zakazie „jakiejkolwiek cenzury”, również „prawnej” - nie pozostawia co do tego najmniejszej wątpliwości. Znaczy – jeśli na przykład na scenie publicznego teatru „Ateneum” przy ul. Jaracza w Warszawie aktorzy będą się na scenie pierdolić, to nie może wobec nich mieć zastosowania ani kodeks karny, ani kodeks wykroczeń – bo te właśnie przewidują „cenzurę prawną”.
Już na podstawie tej pobieżnej analizy „manifestu” można się przekonać, że jego autorzy i sygnatariusze, to banda rzezimieszków, którym pycha poprzewracała w głowach na tyle, że publicznie i bez żenady zmawiają się na zuchwały rabunek współobywateli. Jest to dodatkowy argument za natychmiastowym wstrzymaniem wszystkich publicznych subwencji „na kulturę”. Jak zauważył Maurycy Rothbard, jeśli jakiś człowiek chce uzyskać pieniądze, to musi wyświadczyć jakąś przysługę drugiemu człowiekowi: sprzedać mu coś, czego tamten potrzebuje, przewieźć go z miejsca na miejsce, wyleczyć go z choroby, nauczyć go jakichś umiejętności, czy wreszcie – dostarczyć mu rozrywki. I tylko jedna grupa żadnej przysługi innym ludziom nie wyświadcza, bo swoje wynagrodzenia wymusza. To są funkcjonariusze publiczni. Manifest pokazuje, że próbują do nich dołączyć pracownicy przemysłu rozrywkowego. Owszem, są sprytni, ale jednak mniej od tamtych, więc esperons, że nic z tego nie będzie.
„Dialog otwarty”, czy może zamknięty?
A cóż to za safanduła z tego całego pana ministra Waszczykowskiego! Właśnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło, że „jest bliskie decyzji” przekazania do prokuratury sprawy Fundacji Otwarty Dialog, dla której jest organem nadzorującym, z powodu ogłoszenia przez pana Bartosza Kramka instrukcji „wyłączenia rządu” i niejasności w finansowaniu całego przedsięwzięcia. Fundacja Otwarty Dialog została zarejestrowana w kwietniu 2010 roku. Zgodnie z wpisem w Krajowym Rejestrze Sądowym, prezesem zarządu jest madame Lyudmyla Kozlovska, zaś Radę tworzą: Andrzej Jan Wielowieyski, głowa świętej rodziny, z której pochodzi pani red. Dominika Wielowieyska z żydowskiej gazety dla Polaków, Bogusław Wacław Stanisławski, Wojciech Mądrzycki przewodzący Radzie Nadzorczej Instytutu Lecha Wałęsy i Bartosz Kramek, małżonek madame Kozlovskiej. Fundacji „doradza” pan Jacek Szymanderski, co to z niejednego komina wygartywał, a od 2004 roku podłączył się do Platformy Obywatelskiej. Fundacja „do niedawna” była posiadaczem wydanej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych koncesji na handel bronią. Jak przy okazji wyjaśniła madame Kozlovska, fundację założył Paweł Świderski, funkcjonariusz Platformy Obywatelskiej z Kraśnika i Iwan Szerstiuk, o którym powiadają, że właśnie odsiaduje wyrok za zabójstwo na zlecenie. Skąd funkcjonariusze Platformy Obywatelskiej w Kraśniku mają taką zażyłość z mordercami na zlecenie, że aż zakładają z nimi fundacje, to sprawa osobna. Madame Kozlovska twierdzi, że obydwaj ojcowie-założyciele utworzyli fundację właściwie w jej imieniu i zastępstwie – bo ona „wtedy” nie znała jeszcze języka polskiego. Ale mniejsza z tym, bo ważniejsze jest stanowisko Fundacji Otwarty Dialog w sprawie demokracji i praworządności w naszym nieszczęśliwym kraju. W wydanej przez nią instrukcji chodzi o „sparaliżowanie funkcjonowania państwa” między innymi przez „powstrzymanie się od płacenia podatków” - o czym Bartosz Kramek pisze expressis verbis. Są tam też instrukcje dla „środowiska prawniczego” - dzięki czemu łatwiej nam zrozumieć, skąd czerpie natchnienie pani Małgorzata Gersdorf, postawiona na stanowisku I Prezesa Sądu Najwyższego. Pan Kramek bowiem ma instrukcje i dla tego towarzystwa, nakazując, że „w żadnym wypadku Sąd Najwyższy nie może skapitulować przed przemocą prawną”. Toteż dzięki panu prezydentowi Dudzie, który po 45 minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią z Berlina zawetował ustawę o SN – nie musiał - w zamian za co, w ramach przysługi wzajemnej (wiecie, rozumiecie:„róbmy sobie na rękę”), „zawiesił” postępowanie w sprawie ułaskawienia Mariusza Kamińskiego. Lektura instrukcji sporządzonej, a w każdym razie – podpisanej przez Bartosza Kramka – nie pozostawia wątpliwości, że chodzi o doprowadzenie w Polsce do WOŁYNKI, a w najlepszym razie – do rozruchów na kształt ostatniego kijowskiego „majdanu”, przy pomocy których Niemcy odzyskałyby wpływy częściowo utracone wskutek przejścia Polski pod kuratelę amerykańską i ponownie zainstalowały na pozycji lidera politycznej sceny ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego z panem Schetyną, czy nawet klempą na fasadzie – bo wiadomo, że ani pan Schetyna, ani tym bardziej klempa nie będzie grała tam pierwszych skrzypiec, tylko dyrygowane przez BND stare kiejkuty, do których pan prezydent Duda najwyraźniej już się umizgiwał w przemówieniu przed defiladą naszej niezwyciężonej armii.
Fundacja Otwarty Dialog, według wszelkiego prawdopodobieństwa zasilana również pieniędzmi starego żydowskiego finansowego grandziarza, co to dla większej wygody kupił sobie udziały w spółce „Agora” wydającej „Gazetę Wyborczą”, w której na polecenie redakcyjnego Judenratu swoje pensa odrabia pani red. Dominika Wielowieyska, ze świętej rodziny Wielowieyskich, która – podobnie jak inne święte rodziny w Polsce – jeszcze za komuny futrowana była przez Niemcy rozmaitymi „nagrodami” i „stypendiami”. Na pieniądzach nie było napisane, z jakiej konkretnie instytucji pochodzą i to by, przynajmniej częściowo, wyjaśniało przyczynę, dla której pan Andrzej Wielowieyski znalazł się w Radzie Fundacji założonej przez płatnego mordercę, który wyręczał w załatwianiu formalności madame Kozlovską, co to „nie znała języka”. Na początku był tam również pan Marek Chmaj, którego telefonicznie zapytałem, w jaki sposób, to znaczy – na czyje zaproszenie tam się znalazł. Odpowiedział, że nie pamięta, kto go tam zaprosił, ale że po roku się stamtąd wycofał na skutek różnych wątpliwości. Ano, nie da się ukryć, że wątpliwości są i to niemałe. Choćby taka – po co właściwie fundacji krzewiącej praworządność i demokrację potrzebna była koncesja na handel bronią, którą dostała od MSW za kadencji pani minister Teresy Piotrowskiej, co to następnego dnia po nominacji „zrzekła się” nadzoru nad tajnymi służbami, chociaż ustawa o ministrze spraw wewnętrznych się nie zmieniła . Koncesję tę pozytywnie zaopiniował generał Piotr Pytel, obecnie pod śledztwem w sprawie współpracy z FSB, a wtedy – szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Warto może dodać, że w tym okresie w Fundacji był również pan mecenas Jacek Świeca, prawdziwy człowiek Renesansu, między innymi działający w Klubie Iluzjonistów. Ciekawe, czy to on roztoczył przed panią Piotrowską jakieś iluzje, czy też pan generał, który wtedy był jeszcze prostym pułkownikiem? Ale mniejsza z tym, bo w tej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których już co najmniej od roku idzie z Ukrainy do Polski duży przemyt broni. Nietrudno się domyślić, że jej odbiorcą może być zadaniowana wywiadowczo i dywersyjnie przez niemiecką BND część półtoramilionowej ukraińskiej imigracji w Polsce, ideologicznie zdominowanej przez banderowców, podobnie zresztą, jak i Związek Ukraińców. Dwie Ukrainki, zatrzymane wiosną w Dorohusku przy próbie przemycenia 30-milimetrowego działka wyrzucającego 4 tys. pocisków na minutę, są prawdziwą wisienką na tym torcie. Komu to wiozły, ile takich przesyłek zostało doręczonych, a przede wszystkim – komu potrzebna jest w Polsce taka broń i do czego – bo przecież nie do napadów na banki?
Najciekawsze, że do tej pory Fundacja Otwarty Dialog dokazywała sobie na cały regulator pod nosem ABW i pana ministra Waszczykowskiego, który obudził się z letargu dopiero, jak prezes Kaczyński ofuknął prezydenta Poroszenkę za „chamską niewdzięczność”. Ale zawsze uważałem, że ta cała ABW, to kupa gówna, z której Polska nie ma żadnego pożytku, tylko same zgryzoty, podobnie zresztą, jak i z wielu innych państwowych agend i dygnitarzy. Ciekawe, co teraz zrobi niezależna prokuratura – czy podłączy madame Kozlovską i małżonka do prądu, żeby wyśpiewali, kto i w jakim celu ich tu wynajął, czy też nie odważy się na takie zuchwalstwo nie tylko wobec Naszej Złotej Pani, ale przede wszystkim – wobec starszych i mądrzejszych, którym ostatnio próbował podlizywać się sam Pan Prezes?
Kara śmierci i chrześcijanie
Brutalny gwałt na polskiej turystce w Rimini wywołał wiele komentarzy nie tylko na temat „uchodźców”, którzy najwyraźniej coraz lepiej opanowują umiejętność odcinania kuponów od szantażowania Europejsów oduraczonych propagandą sączoną im przez żydokomunę, ale również – na temat odpowiedzialności karnej. Pretekstem stała się wypowiedź wiceministra sprawiedliwości Partyka Jakiego, któremu spod serca gorejącego wyrwało się stwierdzenie, ze sprawcy tego przestępstwa powinni zostać skazani na śmierć. Oczywiście pan minister Jaki tylko tak się z nami przekomarza, bo gdzieżby tam ktokolwiek skazał gwałcicieli na śmierć w Europie, która zakazała stosowania kary śmierci nawet w czasie wojny? Ciekawe, mówiąc nawiasem, jak Europa zamierza w razie czego prowadzić wojnę? Całkowita eliminacja kary śmierci z systemu prawnego Unii Europejskiej oznacza bowiem, ze żadnemu organowi władzy publicznej pod żadnym pozorem nie wolno wydać zarządzenia o pozbawieniu życia jakiegokolwiek człowieka. Zatem – nie wolno byłoby również wydać rozkazu otwarcia ognia do nieprzyjaciela. Jeśli tedy prawo to nie zostałoby złamane, to żołnierze w służbie Unii Europejskiej mogliby co najwyżej nieprzyjaciół chwytać żywcem. Jeśli nie jest to zachęta do uderzenia na Europę, to ja jestem chińskim mandarynem. Toteż nic dziwnego, że świat islamski postanowił wykorzystać to oduraczenie europejskich narodów i poprzez cierpliwie i metodyczne działania je ujarzmić.
Ale chociaż pan minister Jaki tylko się tak z nami przekomarza i podobno już rewokował, to został pryncypialnie skarcony przez przewielebnego księdza Grzegorza Kramera, który wielce się dziwuje, jakże to nawoływać do przywrócenia kary śmierci może polityk który przy wielu okazjach deklaruje przywiązanie do chrześcijaństwa. Ciekawe, że przewielebny ksiądz Kramer nawet wie, że Katechizm Kościoła katolickiego dopuszcza karę śmierci, podobno zna też instytucję obrony koniecznej, ale w konkluzji stwierdza, że kara śmierci, to jest „ZABICIE CZŁOWIEKA, a nie środek zaradczy”. Wynika stąd, że nie obchodzi go różnica między morderstwem, a wykonaniem kary za nie – tylko poprzestaje na stwierdzeniu powierzchownego podobieństwa, że i w jednym i w drugim przypadku dochodzi do pozbawienia życia. Najwyraźniej musi uważać, że życie jest wartością najwyższą – w czym jak się wydaje, nie jest wśród duchowieństwa katolickiego odosobniony. Obawiam się, że pod pozorem chrześcijańskiej pryncypialności mamy tu do czynienia z podstępną inwazją kultu nowego bożka, który z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego – mianowicie z kultem Świętego Spokoju. Kult tego bożka szerzy się w Europie z szybkością płomienia, również wśród duchowieństwa. Teologia jego jest prosta; najważniejsze, żeby nikogo nie urazić. Nikogo – a więc również szatana, któremu przecież i bez tego jest przykro. Tymczasem przekonanie, jakoby życie było najwyższą wartością, jest chyba rodzajem herezji, zwłaszcza w stosunku do chrześcijaństwa. Wystarczy wspomnieć, że święci męczennicy najwyraźniej nie uznawali, ani nie uznają życia za wartość najwyższą – bo właśnie z tego powodu zostawali, a i dzisiaj zostają męczennikami. Gdyby było inaczej, to w obliczu śmierci zapieraliby się wiary, palili kadzidło przed posągiem Jowisza Największego i Najlepszego, albo przechodziliby na islam – bo skoro życie jest wartością najwyższą, to wszystkie inne są niższej rangi – to chyba jasne? Jak zatem przewielebny ksiądz Grzegorz Kramek godzi kult świętych męczenników z kultem Świętego Spokoju – trudno zgadnąć. Prawdopodobnie tak, że kult Świętego Spokoju dopuszcza jednoczesne, selektywne praktykowanie również innych kultów, zwłaszcza gdy dostarczają one praktykującemu środków utrzymania – chociaż z praktykowania kultu Świętego Spokoju też można nieźle żyć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Zresztą mniejsza o przewielebnego księdza Kramka, bo ważniejsza jest przecież merytoryczna strona zagadnienia.
Warto przypomnieć, że przez dwa tysiące lat Kościół katolicki nie występował przeciwko karze śmierci. Gdyby dopiero teraz spenetrował prawdę, to by znaczyło, że przez wszystkie poprzedzające stulecia tkwił w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. Mamy zatem dwie możliwości: albo Kościół katolicki od początku cieszy się asystencją Ducha Świętego, albo przez ostatnie dwa tysiące lat Duch Święty był na wakacjach i dopiero teraz wrócił i robi porządek. Wydaje mi się, że zaprzeczanie ciągłej asystencji Ducha Świętego teologicznie byłoby jednak zbyt ryzykowne, ale w takim razie musimy przyjąć, że dotychczasowe i zresztą w Katechizmie nadal podtrzymywane, stanowisko Kościoła w sprawie kary śmierci było i jest zgodne z chrześcijaństwem, a w sprośnym błędzie Niebu obrzydłym pogrąża się przewielebny ksiądz Grzegorz Kramek.
Żeby bowiem z punktu widzenia chrześcijańskiego rozpatrywać zagadnienie kary śmierci, powinniśmy wyjść od pytania, czy w ogóle jest ona sprawiedliwa, czy nie. Jeśli nie jest sprawiedliwa, no to jasne, że nie powinna być stosowana. Rzecz w tym, że kara oznacza dolegliwość wymierzaną sprawcy przestępstwa w ramach sprawiedliwości. Jeśli jakaś dolegliwość nie jest sprawiedliwa, to z jej zastosowaniem żadnej sprawiedliwości wymierzyć się nie da, to chyba jasne. Jeśli jednak jest sprawiedliwa, to nie ma żadnego powodu, by z niej rezygnować, albo jej zakazywać – bo państwo, jako monopol na przemoc, tylko dlatego może być tolerowane od strony moralnej, że ta przemoc jest używana również w służbie sprawiedliwości. A co to jest, ta sprawiedliwość? Odpowiedzi dostarcza definicja starożytnego prawnika rzymskiego Ulpiana Domicjusza, który twierdził, że „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi” – co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu, co mu się należy. Warto przypomnieć, że druga prawda wiary Kościoła katolickiego, który nie na próżno nazywa się „rzymskim”, głosi, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który…” – i tak dalej. Sprawiedliwym – a więc postępującym według zasady odkrytej przez Ulpiana Domicjusza. Cóż zatem, w myśl tej definicji, „należy się” mordercy? Jest on winien odebrania cudzego życia, a zatem od niego „należy się” gotowość zaofiarowania życia własnego.
Na tej właśnie zasadzie skonstruowana jest instytucja obrony koniecznej. Nikt bowiem, również katolik, nie ma obowiązku poddawania się czyjejś bezprawnej przemocy. Przeciwnie – ma prawo bronić nie tylko własnego życia, czy zdrowia, ale również życia, zdrowia, a także czci i wolności innych osób, zwłaszcza tych, za które wziął odpowiedzialność. I tu właśnie, jak w soczewce, widzimy całą bałamutność argumentacji przeciwko karze śmierci. Otóż przestępstwo składa się z kilku faz: przygotowania, usiłowania i dokonania. Morderca atakujący swoją ofiarę znajduje się na etapie usiłowania, między innymi dlatego, że ofiara może podjąć walkę i w tej walce go pokonać. Zatem życie mordercy znajdującego się na etapie usiłowania jest legalnie zagrożone – właśnie dzięki instytucji obrony koniecznej. I jeśli w arsenale środków karnych jest kara śmierci, to nawet jeśli morderca przełamie opór ofiary i ja zamorduje, to jego życie nadal będzie legalnie zagrożone – tym razem ze strony systemu prawnego i państwa – tak, jakby ofiara żyła i nadal się broniła. Prawo karne działa bowiem nie w imieniu „społeczeństwa”, które, nawiasem mówiąc, w ogóle jest hipostazą – tylko w imieniu ofiary! Tymczasem jeśli kary śmierci nie ma, to morderca, właśnie dlatego, że np. nie wzruszyły go błagania o litość i zbrodni dokonał, od systemu prawnego dostaje nagrodę w postaci gwarancji zachowania życia, zwłaszcza, gdy zostanie schwytany. Takie to zatrute owoce rodzi pozornie humanitarne drzewo.
Ale spróbujmy odpowiedzieć na pytanie o charakter kary śmierci – czy jest ona sprawiedliwa, czy nie – z punktu widzenia stricte chrześcijańskiego. Bezcennej wskazówki udziela nam Ewangelia, a konkretnie – opis egzekucji Pana Jezusa w ewangelii wg św. Łukasza. Jak wiadomo, został On ukrzyżowany między dwoma łotrami, z których jeden zaczął Mu wymyślać, podczas gdy drugi skarcił swego towarzysza mówiąc, że „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, podczas gdy…” – i tak dalej – a następnie zwrócił się do Pana Jezusa, by wspomniał o nim, gdy już będzie w Raju. I co się wtedy stało? Pan Jezus natychmiast go kanonizował, oświadczając mu, że „jeszcze dziś” będzie z Nim w Raju. Jest to, mówiąc nawiasem, jedyna kanonizacja, która nie nastręcza żadnych wątpliwości. No dobrze – ale dlaczego właściwie Pan Jezus go kanonizował? Dzisiaj kanonizuje się ludzi z rozmaitych powodów, ale powinno się to robić dlatego, że taki człowiek praktykował cnoty chrześcijańskie w stopniu heroicznym. Toteż „dobry łotr” jest znakomitym tego przykładem. Okazał szacunek dla sprawiedliwości, która przecież jest cnotą chrześcijańską, i to w warunkach własnej egzekucji! Trudno o lepszy przykład heroizmu. Ale warto też zwrócić uwagę, że tenże „łotr” powiedział swojemu towarzyszowi: „my przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę” – a była to przecież kara śmierci i to w dodatku – krzyżowej, a więc – ze szczególnym okrucieństwem. I Pan Jezus go kanonizował – mimo to, czy może właśnie dlatego? Bo chyba nie kanonizowałby go za poświadczenie nieprawdy? Skoro jednak tak, to wygląda na to, że i z punktu widzenia ewangelicznego kara śmierci jest sprawiedliwa.
Jak widać z tych wywodów, chrześcijaństwo w takich sprawach potrafiło zachowywać zdrowy rozsądek i dlatego przez stulecia etyka chrześcijańska mogła stanowić podstawę systemów prawnych, nie doprowadzając do rozsadzania cywilizacji łacińskiej, tylko przeciwnie – do jej rozkwitu. Kryzys pojawił się w momencie, gdy pod płaszczykiem chrześcijaństwa zaczął być stręczony kult Świętego Spokoju, w ramach którego forsuje się pomysły, by „nadstawiać drugi policzek” i to każdemu. Obawiam się jednak, że żaden ojciec, któremu jakiś łajdak zgwałci jedną córkę, nie zaoferuje mu i drugiej. Dlatego kult Świętego Spokoju nie nadaje się na etyczną podstawę dla żadnego systemu prawnego i trudno się w tej sytuacji dziwić, że hasła już nie rozdziału, ale wręcz izolacji Kościoła od państwa zaczynają padać na podatny grunt. Pan Jezus, owszem, mówił, żeby nastawiać drugi policzek – ale co to konkretnie może oznaczać w praktyce państwowej? Myślę, że to, by przy wymierzaniu kary nie kierować się mściwością, tylko sprawiedliwością, to znaczy – oddawać każdemu tyle, ile mu się należy. Ani mniej, ani więcej. Szkoda, że przewielebny ksiądz Grzegorz Kramek nie tylko tego nie rozumie, ale w dodatku próbuje wszystkich pouczać.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz