Dwie konkurencyjne szanse
„Dano mi dobra? Wziąłem” - bąka sędzia Soplica w „Panu Tadeuszu”, wyjaśniając, w jaki to sposób stał się posiadaczem części dóbr skonfiskowanych Horeszkom przez Targowicę. Podobnie tłumaczy się pan Ryszard Schnepf, były ambasador naszego i tak już przecież dostatecznie nieszczęśliwego kraju w Waszyngtonie, oskarżając jednocześnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, że to ono wypłaca ambasadorom wynagrodzenia. Chodzi o to, że okazało się, iż pan ambasador pobierał wynagrodzenie również na czcigodną małżonkę, która przez cały ten czas pracowała w TVP i że nazbierało się tego prawie pół miliona. Przypomina mi to aferę, jaka przed laty wybuchła w magistracie w Nicei na francuskiej Riwierze. Dyrektor jednego z wydziałów, przypadkowo Żyd, okazał się malwersantem.
Dziennikarze na tę okoliczność molestowali i molestowali mera Nicei, który wskutek tego trzeciego dnia stracił czujność rewolucyjną i powiedział, że „nie zna Żyda, który nie przyjąłby prezentu, nawet jak mu się nie podobał”.
Wybuchł straszliwy klangor, tym razem przeciwko merowi, wobec zbrodni którego przestępstwo malwersanta zeszło na plan dalszy. Myślę, że i pan ambasador Schnepf też przyjąłby każdy prezent, bo przecież nie zwrócił Ministerstwu uwagi, że za dużo mu zapłaciło. Zresztą, może myślał, że to „za dużo” to i tak za mało?
To możliwe, chociaż nie podejrzewam pana Ryszarda Schnepfa aż o taką megalomanię, na jaką cierpi były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa. Kiedy umarł papież Jan Paweł II, telewizje z całego świata nadawały okolicznościowe programy. Zrobiła to również telewizja portugalska, której Lech Wałęsa powiedział (po polsku, więc nie była to żadna pomyłka tłumacza), że „nie miał ludzi i obalił komunizm z żoną i z dziećmi”. Myślę, że jeśli zasługi mamy rozdzielać sprawiedliwie, to w związku z tym lotnisko w Gdańsku nie powinno nosić imienia samego Lecha Wałęsy, ale Danuty i Lecha Wałęsów z Dziećmi. Wydaje się to konieczne tym bardziej, że u byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju znowu nasiliły się objawy i nie tylko „koncepcje” na temat „Bolka” mnożą mu się w głowie na podobieństwo królików, ale w dodatku odgraża się, że „od dziś będzie uczestniczył we wszystkich protestach, wiecach i nie tylko”. Najciekawsze jest, co miał na myśli mówiąc to: „nie tylko”. Jestem pewien, że chodziło mu o dolę, jaką organizatorzy protestów i wieców wypłacają uczestnikom, nie tylko zresztą u nas, ale i w Ameryce. Będąc w grudniu ub. roku w Nowym Jorku widziałem ulotkę werbującą ochotników na demonstracje przeciwko Donaldowi Trumpowi ze stawką 18,5 dolara za godzinę. Ciekawe, ile wziąłby za godzinę Lech Wałęsa, zwłaszcza, gdyby jakiś skorumpowany policjant zgodził się potarmosić go trochę przed telewizyjnymi kamerami? Akurat niezawisły sąd, który najwyraźniej powinność swej służby zrozumiał, kazał Fundacji Lecha Wałęsy oddać około 800 tys. złotych państwowej spółce Energa, która na poprzednim etapie futrowała tę fundację pod pretekstem jakichś „usług marketingowych”. Żadnych „usług”, ma się rozumieć, nie było, a co najmniej jedna czwarta tej forsy poszła na wynagrodzenia „za wybitne zasługi” dla Mieczysława Wachowskiego. Przy okazji wyjaśniło się dlaczegóż to były prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień tak pyskuje na temat praworządności w Polsce. Okazało się, że prezes Stępień, kiedy skończył mu się dobry fart w Trybunale, wylądował na łaskawym chlebie w Instytucie Lecha Wałęsy. Ten Instytut też ma kłopoty finansowe; wziął mianowicie od różnych spółek Skarbu Państwa 1700 tys. złotych pod pretekstem jakichś „zobowiązań”, które – jak wyjaśnił pan prezes – „nie zostały wykonane”, a pieniądze rozeszły się „na utrzymanie Instytutu, na pensje” - jak wzorem sędziego Soplicy wybąkał pan prezes Jerzy Stępień. Na co mu przyszło; taki tęgi autorytet moralny w sprawach praworządności, a stanął u starych kiejkutów na świecy... Co za hańba, co za wstyd! („Popatrz matko, popatrz ojcze! Oto idą dwaj folksdojcze! Co za hańba, co za wstyd! Jeden Polak, drugi Żyd!” - głosił wierszyk z lat niemieckiej okupacji.)
Ale do diabła w folksdojczami, chociaż oczywiście nie można ich lekceważyć, zwłaszcza, że „znowu się szansa otwiera; w Monachium już odbył się zlot. Ach, szkoda, że nie ma Fuhrera; ten by się znów przydał, Mein Gott!” Ale otwiera się również inna szansa, o której mówiłem podczas spotkań w Toronto w 2015 roku i teraz, w roku 2017. Oto 6 lipca wizytę w Polsce zapowiedział prezydent USA Donald Trump, który w Warszawie weźmie udział w Forum Państw Trójmorza. Początkowo to Forum miało odbyć się we Wrocławiu, ale czy to prezydentowi Wrocławia, panu Rafałowi Dutkiewiczowi organizowania we Wrocławiu podobnych imprez surowo zabroniła Nasza Złota Pani, czy też z przyczyn protokolarnych – dość, że przeniesiono je do Warszawy. Może to oznaczać powrót do heksagonale, to znaczy – do zawartego w 1989 roku porozumienia państw Europy Środkowej, które próżnię polityczną po ewakuacji imperium sowieckiego z tej części Europy zamierzały wypełnić reasekuracją niepodległości – ale uzupełnionego i poprawionego, czyli – ze Stanami Zjednoczonymi, jako protektorem. Polonia zagraniczna, zwłaszcza amerykańska, mogłaby odegrać znakomitą rolę w zrealizowaniu się tej szansy – oczywiście pod warunkiem, że przynajmniej w tej jednej sprawie zdobyłaby się na przemówienie jednym głosem. To bardzo pomogłoby nie tylko Polsce nie tylko państwom regionu Europy Środkowej, ale również samej Polonii, która – nie uchybiając w niczym obywatelskiej lojalności wobec krajów swego osiedlenia – mogłaby zacząć odgrywać większą rolę w ich polityce, adekwatną do reprezentowanego przez siebie potencjału. Dotychczas ten potencjał jest marnotrawiony, między innymi ze względu na instrumentalne traktowanie Polonii przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie, które niektórym swoim ambasadorom płaci nie tylko dużo za dużo, ale zupełnie niepotrzebnie.
Freudowskie pomyłki sekretarzy
„Dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi” - pisał Boy-Żeleński. I rzeczywiście. Kiedy w latach 30-tych wpłynęła do rządu interpelacja w sprawie aresztu śledczego w Łucku – że biją tam aresztowanych – premier Felicjan Sławoj-Składkowski w odpowiedzi stwierdził, że kontrola potwierdziła zarzuty, w związku z czym nie było innego wyjścia, jak „rozpędzić areszt śledczy w Łucku”. Przypomniała mi się ta historia, kiedy na lotnisku w Seattle, gdzie czekałem na samolot do Los Angeles przeczytałem, że słynący na całym świecie z niezawisłości niezawisły sąd w Gdańsku wezwał na świadka Wielce Czcigodną Małgorzatę Wassermann, która przewodniczy sejmowej komisji badającej aferę Amber Gold. Czy ją zbada – to inna sprawa i to nawet nie dlatego, że niezawiśli sędziowie, prokuratorzy i inni dygnitarze strzegący w naszym nieszczęśliwym kraju ludowej praworządności, na pytanie komisji: jak się pan nazywa – odpowiadają: „nie wiem, nie pamiętam” - bo widać taka instrukcję dostali od oficerów prowadzących z WSI, którzy w swoim czasie zrobili z nich człowieków i obsadzili na stanowiskach, żeby pilnowali interesu – tylko że wśród świadków, jakich komisja zamierza wezwać przed swoje oblicze, nie zauważyłem ani jednego generała, ani nawet pułkownika. W takiej sytuacji odniosłem wrażenie, że wprawdzie się kopiemy, bo publiczności też należy się jakieś widowisko, ale kopiemy się tylko po kostkach lecz nie wyżej. Mniejsza jednak z tym, bo wiadomość i wezwaniu Wielce Czcigodnej Małgorzaty Wassermann na świadka przez niezawisły sąd w słynącym na świecie z niezawisłości sądów Gdańsku wzbudziła we mnie podejrzenia, że Wojskowe Służby Informacyjne, których, jak wiadomo, „nie ma”, bo przepoczwarzyły się w starych kiejkutów, przy pomocy niezawisłych sądów próbują zdekompletować w ten sposób sejmową komisję badającą sprawę Amber Gold i dzięki temu doczekać do końca kadencji. Bo w tak zwanym międzyczasie może pojawić się na naszej politycznej scenie potężna partia pod nazwą, dajmy na to: „Róbmy Sobie Na Rękę”, albo coś w tym rodzaju, która – podobnie jak Nowoczesna, skupiająca mnóstwo Wielce Czcigodnych nicości ze sprytnym panem Ryszardem Petru na fasadzie – szalenie spodoba się mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, wygra wybory, ale żadnych komisji w sprawie Amber Gold już nie będzie powoływała. Wprawdzie słynące z niezawisłości niezwisłe sądy w gdańskim okręgu sądowym, podobnie jak tamtejsza niezależna prokuratura, uczyniły wszystko, by panu Marcinowi Plichcie, na którym ciążyły rozmaite kondemnatki, nikt nie przeszkadzał w obraniu z forsy naiwniaków, co to uwierzyli, że papierki na których napisano, że to złoto, rzeczywiście są ze złota, a niezależna prokuratura wszczęła tak zwane „energiczne kroki” dopiero gdy forsa została wyprowadzona w nieznanym kierunku – ale afera ma również wątek lotniczy, a kiedy przypomnimy sobie czołówkę Platformy Obywatelskiej z panem prezydentem Gdańska Adamowiczem, jak to, na podobieństwo ruskich burłaków, ciągnęli po płycie lotniska pretensjonalnie nazwanego imieniem Kukuńka, czyli Lecha Wałęsy samoloty należące do OLT Express, to lepiej rozumiemy, dlaczego z punktu widzenia starych kiejkutów lepiej byłoby jednak zdekompletować sejmową komisję. Wprawdzie wzywani przed jej oblicze świadkowie wiedzą, że nie wolno im puścić pary z gęby, ale wiadomo, że „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, więc któż może przewidzieć, jakie śmierdzące dmuchy mogą pewnego dnia się pojawić, burząc misterny ład, zaprojektowany przy „okrągłym stole”, a właściwie nie tam, bo „okrągły stół” był przecież widowiskiem telewizyjnym, przeznaczonym dla szerokich mas ludowych, by na własne oczy zobaczyły, jak Michnikuremek strasznie osacza komucha – tylko w Magdalence, gdzie przy wódeczce i zakąskach zaufańcy generała Kiszczaka kładli fundamenty pod III Rzeczpospolitą. Dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy „pomyłkę” Jarosława Kaczyńskiego, który w 1990 roku wylansował Kukuńka na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Warto dodać, że prezes Kaczyński mylił się podobnie i później, wystrugując z banana a to pana Kazimierza „yes, yes, yes!” Marcinkiewicza na premiera swego rządu, a to panią Elżbietę Jakubiak, a to panią Joannę Kluzik-Rostkowską, a to pana Michała Kamińskiego – i tak dalej i tak dalej. Gdybym nie wiedział, że pan prezes Kaczyński jest wirtuozem intrygi, to mógłbym sobie pomyśleć, że nie zna się na ludziach, ale takie przypuszczenie byłoby po prostu niegrzeczne. A skoro się zna, a jednak... - no właśnie! Kopiemy się po kostkach, ale nie wyżej, co może wskazywać, że leżąca u fundamentów III RP, a sformułowana w Magdalence zasada: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” - nadal pozostaje w mocy.
Ledwo doleciałem do Los Angeles, a już okazało się, „że to nie są milicjanci, że to byli przebierańcy!” - jak w piosence o chłopcach-radarowcach śpiewa Andrzej Rosiewicz. Niezawisły sąd w słynącym w świecie z sadowej niezawisłości Gdańsku wcale nie chciał wzywać Wielce Czcigodnej Małgorzaty Wasserman na świadka. Okazało się, że pomylił się sekretarz sądowy i wysłał wezwania do wszystkich osób, które były wnioskowane na świadków, a nie tylko do tych, które niezawisły sąd postanowił przesłuchać. Ciekawe, czy to był ten sam sekretarz, co to odnalazł w kasie pancernej dyski ze sprawy Amber Gold? Jak pamiętamy, siedem tych dysków „zginęło”, ale potem cudownie się odnalazło tam, gdzie pierwotnie powinny być. Czyżby w okresie między ich zaginięciem, a cudownym odnalezieniem ktoś przekopiował sobie ich zawartość? Wykluczyć tego nie można, skoro w ramach afery podsłuchowej nagrano ponoć aż 700 godzin rozmów w rezydencji premiera Donalda Tuska, do której kelnerzy, co to na polecenie pana Marka Falenty podsłuchiwali dygnitarzy PO, mają dostęp raczej utrudniony. Najwyraźniej musieli pomagać im jacyś pierwszorzędni fachowcy, dla których założenie podsłuchów zwłaszcza w rezydencji premiera Tuska to po prostu rutyna, ale ponieważ niezawisły sąd nie odważył się tego wątku badać, to i ja nie śmiem się nawet domyślać, co to za fachowcy i z jakiego kraju. Warto w związku z tym dodać, że w związku z tą pomyłką sekretarza niezawisłego sądu, Wielce Czcigodna Małgorzata Wassermann miałaby zostać przesłuchana w charakterze świadka w sprawie „gdańskiego biznesmana” pana Mariusa Olecha, co to również „pozostaje w zainteresowaniu” komisji kierowanej przez panią posłankę. Ten „gdański biznesmen”, to może być newralgiczny wątek, zwłaszcza w kontekście rewelacji na temat agenta STASI o pseudonimie „Oskar”, więc trudno się dziwić, że w tej nerwowej atmosferze sekretarze popełniają takie freudowskie pomyłki. Gdyby premierem był Felicjan Sławoj-Składkowski, to wiedziałby, co w tym Gdańsku zrobić – ale co tam marzyć o tym!
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz