Odpowiedziałem na to, że używam określeń prawidłowych, bo oddawanie czci komukolwiek, zwłaszcza gdy przyjmuje ono postać zrytualizowanej obrzędowości, nazywa się właśnie kultem. Otóż kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest, a w każdym razie ma być takim samym elementem ideowego spoiwa rekonstruowanej właśnie sanacji, jak kult Józefa Piłsudskiego. Dlatego prezes Kaczyński tak usilnie podkreśla konieczność „dążenia do prawdy” w sprawie Smoleńska, bo jużci - „dążenie” można dowolnie rozciągnąć w czasie, no a poza tym – jest ono od samej „prawdy” znacznie bezpieczniejsze, bo w przypadku „dążenia” sami dążący decydują, w którym kierunku będą „dążyć” - co z politycznej punktu widzenia jest prawdziwym darem Niebios. W takiej sytuacji dodatkowa katastrofa „londyńska” byłaby tu potrzebna, jak psu piąta noga, więc skoro do niej szczęśliwie nie doszło, to nieomylny to znak, że prezesa Kaczyńskiego muszą wspierać jakieś potężne auxilia.
A trzeba przyznać, że przychodzą one w samą porę, jako że Nasza Złota Pani postanowiła położyć kres wahaniom w związku z nieoczekiwanym wyborem Donalda Trumpa na stanowisko prezydenta USA i przystąpić do ostatecznego rozwiązania der polnischen Frage przy pomocy starych kiejkutów w służbie BND i Mosadu, Żydów i tak zwanych „pożytecznych idiotów”, których, jak wiadomo, nigdzie nie brakuje, zwłaszcza teraz, gdy „system edukacyjny” nastawiony jest na masową ich produkcję w ramach powszechnego duraczenia. Oczywiście stare kiejkuty i ich rozbudowana agentura, nawet wsparta przez „pożytecznych idiotów”, mogłyby do ostatecznego rozwiązania der polnische Frage nie wystarczyć, zwłaszcza w sytuacji, gdy Niemcy, na wypadek jakiejś przyszłej Norymbergi, wolałyby uniknąć ostentacyjnego udziału w tym rozwiązaniu, ograniczając się do zapewnienia całemu przedsięwzięciu osłony politycznej, przedstawiając ją europejskiej opinii, jako chirurgiczną operację obcinania głowy „faszyzmowi”. Dlatego też wszystko, a w każdym razie – bardzo dużo zależy od naszej niezwyciężonej armii, która – co prawda tylko słodszymi od malin ustami pułkownika Adama Mazguły – zadeklarowała gotowość stanięcia na nieubłaganym gruncie obrony konstytucji. Oczywiście jedna jaskółka wiosny nie czyni, toteż stare kiejkuty zostały przez odnośne centrale zmobilizowane do eskalacji. Przyjęła ona formę skierowanego również do „policjantów” i „wojskowych” wezwania do buntu przeciwko rządowi. Zaklęcie zostało zatem wypowiedziane z pełną ostentacją, tymczasem rząd, a zwłaszcza Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński jakby tego w ogóle nie zauważył.
Nie jest wykluczone, że jako wirtuoz intrygi, właśnie tego oczekiwał. Na pewno tego, ma się rozumieć, nie wiem, bo prezes Kaczyński mi się nie zwierza, ale to i owo można wydedukować z tak zwanych czynności konkludentnych. Przede wszystkim w państwowej szkatule chyba pojawiło się dno, co skłoniło panią premier Beatę Szydło do rezygnacji z wielu ambitnych, a w dodatku już zapowiedzianych projektów rozdawniczych. W tej sytuacji entuzjazm dla Prawa i Sprawiedliwości może zacząć powoli wygasać, w tempie dostosowanym do przygasania wielu wspaniałych planów. Zatem nie ma innej rady, jak przyspieszyć egzekucję, rozjątrzając kolejne grupy społeczno-zawodowe ze struktur siłowych. Rząd dał im do zrozumienia, że im nie ufa, ale jednocześnie nie przeprowadził radykalnej reorganizacji tych struktur, według modelu tureckiego. Działania rozjątrzające przybrały postać inicjatyw ustawodawczych, przede wszystkim w zakresie tak zwanej „dezubekizacji”. Początkowo stosowny projekt rządowy był konsultowany z zainteresowanymi środowiskami i nawet osiągnięty został kompromis, ale projekt, który niedawno przedstawił minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak, różni się od tamtego w sposób istotny. W pierwotnym projekcie świadczenia emerytalne miały zostać obniżone tylko tym funkcjonariuszom, którzy pełnili służbę WYŁĄCZNIE w organach bezpieczeństwa PRL, tymczasem najnowsza wersja przewiduje, że nie tylko tamtym, ale i tym, którzy przed 31 lipca 1990 roku przepracowali w SB czy innych, podobnych organach, choćby jeden dzień, a potem, przeszedłszy weryfikację, pracowali już w organach „demokratycznego państwa prawnego”. Wywołało to, ma się rozumieć, ferment wśród policjantów, których wsparli w specjalnym liście do ministra Błaszczaka poprzedni ministrowie spraw wewnętrznych. Jeśli to nie jest zachęta dla policji, żeby w razie konfrontacji z rządem w ramach ostatecznego rozwiązywania der polnischen Frage, ona też – podobnie jak niezwyciężona armia, co do której też właśnie pojawiły się zapowiedzi „dezubekizacyjne”, mające objąć ok. 8 tysięcy osób - stanęła na nieubłaganym gruncie obrony demokracji i praworządności, to ja jestem chińskim mandarynem. Pan minister Błaszczak interpretuje to jako realizację „sprawiedliwości społecznej”, no bo przecież nie może powiedzieć, o co chodzi naprawdę – chyba, że sam tego nie wie, bo prezes Kaczyński mu tego nie powiedział – ale takie przypuszczenie byłoby chyba niegrzeczne.
Zakładam oczywiście pan prezes Kaczyński wie znacznie więcej, niż chce powiedzieć nawet ministrom rządu pani Beaty Szydło, podobnie, jak marszałek Piłsudski nie zwierzał się pułkownikom ze swoich zamiarów, tylko żądał bezwzględnego posłuszeństwa – więc cóż dopiero mówić o szeregowych wyznawcach. Nie można zatem wykluczyć, że do wiadomości pana prezesa doszło, iż ostateczne rozwiązanie der polnischen Frage jest już przesądzone i uzgodnione w gronie starszych i mądrzejszych, że w tej sytuacji próżno wierzgać przeciwko ościeniowi tym bardziej, że nasza niezwyciężona też już zdecydowała, co przystoi jej czynić. W takiej sytuacji można zrobić tylko jedno; zadbać o to, by upadek rządu był spektakularny, żeby towarzyszyły mu dramatyczne wydarzenia, które w zbiorowej pamięci z czasem, gdy już się „jak figa ucukrują, jak tytuń uleżą”, zyskają rangę podobna do rangi Powstania Warszawskiego. A cóż może dodać takiemu wydarzeniu większego dramatyzmu, jak wrażenie, że oto przeciwko siłom Światłości powstały siły Ciemności, w postaci starych kiejkutów, ubeków, agentury, Żydów i pożytecznych idiotów? Czyż może być lepsza pożywka na „nocne rodaków rozmowy”, a nawet „krótkie płacze kobiece”, służące za budulec legendy, która przetrwa nie tylko ten rząd, ale wszystkie kolejne i w ogóle – nas wszystkich? Skoro Kukuńkowi bezpieczniacy i S(r)alon sklecili legendę z rozmaitych drobnych krętactw (Adam Bień charakteryzował Lecha Wałęsę właśnie jako „człowieka drobnych krętactw”) i ta gówniana namiastka wystarczyła, by świat w nią uwierzył, to legenda zbudowana z tak dramatycznych elementów powinna mieć jeszcze większy ciężar gatunkowy i jeszcze większą trwałość. Pod jednym wszelako warunkiem – że jej popularyzacją zajmą się pierwszorzędni fachowcy. I ta właśnie okoliczność pozwala lepiej zrozumieć sens obdarowania Roberta Greya, zdymisjonowanego właśnie wiceministra spraw zagranicznych, który „zataił” swoje powiązania z amerykańską razwiedką, 24 milionami złotych przez rządowe Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. W sytuacji, gdy CBA „wkracza” o szóstej rano do mieszkania Józefa Piniora, któremu prokuratura zarzuca wzięcie zaledwie 40 tysięcy złotych tytułem łapówek, „byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” Jakież to „badania” zamierzał Robert Grey prowadzić, cóż takiego zamierzał „rozwijać”, że Polska zaufała mu aż 24 miliony?
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz