Chiny od kilku dni powinny mieć status gospodarki rynkowej. Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Japonia uznały jednak, że Państwo Środka nie spełnia kryteriów. Na reakcję Chin nie trzeba było długo czekać. Pozwały one Waszyngton i Brukselę za używaną przez nie metodę obliczenia dumpingu, „niesprawiedliwą” i godzącą w chiński eksport. Może to być początkiem długiej i wyczerpującej wojny handlowej, na której obie strony mogą tylko stracić.
Zgodnie z umową o przystąpieniu ChRL do Światowej Organizacji Handlu (WTO) w grudniu 2001 r., Chiny po 15 latach, czyli dokładnie 11 grudnia 2016 r. automatycznie otrzymają status gospodarki rynkowej (Market Economy Status – MES).
Osiągnięcie tego celu ma dla Pekinu znaczenie nie tylko polityczne ale wysoko symboliczne. Jest to jednak nie na rękę nie tylko USA, ale także UE, bowiem uniemożliwi to obronę amerykańskiego i europejskiego rynku przed tanimi chińskimi produktami, m.in. tekstyliami, stalą, wyrobami stalowymi, papierniczymi, cementem i aluminium. Według danych WTO w okresie od połowy 2014 r. do połowy 2015 r. aż 28 proc. wszystkich procedur antydumpingowych na świecie dotyczyło Chin. Większość z nich został wszczęta przez USA i UE. Bruksela zdecydowała w minionych dniach o podwyższeniu ceł antydumpingowych dla chińskich produktów.
Tak długo jak Chiny uchodziły za gospodarkę nie-rynkową inni członkowie WTO mieli dużą swobodę w karaniu chińskich eksporterów, czyli mogły stosować tzw. metodę państwa zastępczego (surrogate country), biorąc pod uwagę ceny w innym kraju mającym MES (kiedy producent nie jest w stanie udowodnić występowania warunków rynkowych w swojej branży na rynku wewnętrznym). W praktyce zatem przyznanie MES danemu państwu wiąże się z obniżeniem ceł antydumpingowych na jego produkty. Pekin twierdzi, że po 11 grudnia metoda „surrogate country” nie powinna już znajdować wobec nich zastosowania. Chiny argumentują że RPA, Singapur, Australia i Nowa Zelandia od dawna traktują je jako gospodarkę rynkową (podpisując z nim umowy o wolnym handlu), to czemu inaczej podchodzą do nich Waszyngton, Toronto, Bruksela i Tokio?
Zarówno Waszyngton jak i Bruksela prognozują utratę milionów miejsc pracy, szczególnie w sektorze hutniczym, jeśli pozwoliłyby Chinom grać według nowych zasad. Szacunki te są z pewnością mocno przesadzone, nie zmienia to jednak faktu, że spowodowałoby to, że chińska nadprodukcja stali zalałaby zachodnie rynki, powodując nacisk na obniżkę cen. Chiny aktualnie odpowiadają za 50 proc. całej światowej produkcji stali (oraz 55 proc. aluminium i aż 60 proc. cementu). Subwencjonowane chińskie huty zwiększyły produkcję w ostatnich latach do takiego poziomu, że nie da się jej ulokować na rodzimym, a nawet regionalnym rynku.
Nic dziwnego więc, że prezydent USA Barack Obama oświadczył, że Chiny nie są gospodarką rynkową, a protokół umowy akcesyjnej do WTO nie wymaga od USA, ani żadnego innego członka organizacji automatycznego przyznania im takiego statusu. Chińska administracja państwowa wspiera producentów poprzez system dopłat i subwencji, bardziej lub mniej zakamuflowanych, co czyni ją według Waszyngtonu gospodarką centralnie sterowaną a nie wolnorynkową.
Tyle, że to stanowisko USA jest stosunkowo nowe. Poprzednie amerykańskie administracje podkreślały, że wcześniej czy później Chiny „muszą dołączyć” do grona MES. Zwrot nastąpił w 2012 roku i zbiegł się z pivotem USA na Pacyfik. Donald Trump zapewne nie zmieni podejścia USA do Chin na bardziej przyjazne, wręcz przeciwnie. Już w trakcie kampanii zapowiedział walkę z Pekinem, który czyni częściowo odpowiedzialny za amerykański deficyt handlowy i zły stan amerykańskiego przemysłu. Jak stwierdził, Chiny „nie grają według zasad”. Chodzi o asymetrię – w dostępie do rynku, jak i w dostępie do kapitałów.
Trump podjął wprawdzie próbę wyciągnięcia ręki do państwa środka, nominując byłego gubernatora stanu Iowa Terry’ego Branstada, „wielkiego przyjaciela Chin”, na ambasadora w Pekinie, ale to zapewne nie wystarczy by załagodzić spór. Tym bardziej iż amerykański resort finansów ma opublikować w kwietniu raport o chińskiej walucie, której wartość Chiny – zdaniem Trumpa – utrzymują na niskim poziomie, by wzmocnić eksport. Najwyraźniej Amerykanie postanowili zignorować fakt, że Chiny w ostatnich miesiącach podjęły zdecydowane starania, czerpiąc z rezerw walutowych, o wzmocnienie yuana.
Jeśli dojdzie do wojny handlowej zacznie się ona – jak twierdzą eksperci – od punktowych uderzeń. Jeśli będą to małe posunięcia Amerykanów czy UE, Chiny je prawdopodobnie zignorują. Jeśli będą one jednak dotyczyły całych gałęzi przemysłu, Pekin zapewne zdecyduje się na kroki odwetowe – biorąc na celownik choćby amerykańskie firmy technologiczne, mocno uzależnione od chińskiego rynku, jak Apple czy Boeing. Chiny miałyby wprawdzie więcej do stracenia na tej wojnie, ich eksport do USA ma równowartość aż 482 miliardów dolarów (18 proc. całego eksportu), jednak produkty które sprzedają Amerykanom są trudne do zdobycia gdzie indziej, choćby telefony komórkowe, tablety i laptopy, dla których Chiny są głównym światowym dostawcą. Niektóre amerykańskie koncerny już teraz skarżą się, że odczuwają „znaczący wzrost protekcjonizmu” w relacjach z Państwem Środka. Przede wszystkim jednak Chiny mogą teraz wykorzystać mechanizmy WTO, a także pozataryfowe ograniczenia importu i inwestycji w odpowiedzi na dyskryminacyjne działania Zachodu. Skarga złożona przeciwko Waszyngtonowi i Brukseli to zapewne tylko początek całej fali podobnych skarg.
© Aleksandra Rybińska
15 grudnia 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr.12/2016 (78)
www.nowakonfederacja.pl
15 grudnia 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr.12/2016 (78)
www.nowakonfederacja.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz