Para w gwizdek
Zgodnie ze spiżową sentencją wybitnego klasyka demokracji Józefa Stalina, w miarę postępów socjalizmu walka klasowa powinna się zaostrzać. I rzeczywiście! Zaostrza się, jak najbardziej, nie tylko w Ameryce, gdzie normalni, zdawałoby się, ludzie, dzisiaj skaczą sobie do oczu – czy prezydentem „powinna” zostać Hilaria Clintonowa, czy jednak Donald Trump. Warto zwrócić uwagę, że do tej dyskusji włączył się również niedawny „mędrzec Europy”, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, czyli Kukuniek. Na spotkaniu z uczestnikami podhalańskiego KOD w Zakopanem powiedział, że w Ameryce wybory wygrał człowiek, który wygrać „nie powinien”. Ciekawe, skąd Kukuniek wie, że „nie powinien”?
Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że właśnie 10 elektorów, a ostatnio dołączyło do nich następnych 10, uzależniło sposób głosowania 19 grudnia od tego, czy CIA potwierdzi że wybory w USA zostały zmanipulowane przez złego Putina, czy nie. Kukuniek mógł się o tym dowiedzieć, ale jak to u wynalazcy plusów dodatnich i ujemnych, musiał wyciągnąć z tego wniosek, że Donald Trump nie został wcześniej przez CIA zatwierdzony, a wiadomo, że prezydentem powinien być tylko kandydat zatwierdzony uprzednio przez bezpiekę. Któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej, jeśli nie Kukuniek? No i wszystko jasne. Więc skoro walka klasowa zaostrza się nawet w Ameryce, gdzie prezydent Obama wprowadził tyle socjalizmu, ile tylko mógł, to cóż dopiero w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie już od roku trwa „dobra zmiana”, to znaczy – realizacja programu przedwojennej sanacji, która realizowała program etatystyczny, a w porywach – nawet socjalistyczny, forsując między innymi pełzającą nacjonalizację gospodarki. Wprawdzie pan wicepremier Morawiecki, który w obecnym rządzie, jako gospodarczy dyktator Polski, ma pozycję nawet silniejszą od pozycji wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego za sanacji, nie mówi wprost o renacjonalizacji gospodarki, tylko o jej „repolonizacji”, ale skoro „repolonizacja” ma się dokonać za pieniądze państwowe, to nietrudno się domyślić końcowego efektu. Głównym organizatorem życia gospodarczego, a może nawet – życia społecznego będzie „państwo”, to znaczy – państwowa biurokracja – jak to było za sanacji: „Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda! (…) Hej, tam w Warszawie jest pan minister, siwy i taki miły. Przez okno rzuca spojrzenia bystre... (…) Jeżeli tedy sanki usłyszysz i dzwonki ich tajemnicze, wiedz – to minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią.” Skoro tedy socjalizm postępuje, to nic dziwnego, że walka klasowa też się zaostrza i 13 grudnia nasz nieszczęśliwy kraj stał się terenem manifestacji anty i prorządowych. Co więcej – 14 grudnia Parlament Europejski odbył debatę poświęconą der polnischen Frage, podczas której deputowani zauważyli, że rząd nie tylko nie wykonał „zaleceń” Komisji Europejskiej, ale nawet na nie nie odpowiedział. Ciekawe, co w związku z tym postanowi w kwestii der polnischen Frage Nasza Złota Pani i jakie w związku z tym BND i Mosad wyda rozkazy starym kiejkutom, którzy z kolei będą musieli uruchomić agenturę zorganizowaną w Komitecie Obrony Demokracji oraz oficjalnych politycznych ekspozyturach – bo na przykład podejrzewam, że taka Nowoczesna, z panem Ryszardem Petru na fasadzie, to wydmuszka Wojskowych Służb Informacyjnych, Stare kiejkuty zorganizowały ją gwoli pokazania bezpieczniakom z CIA, że warto wciągnąć ich na amerykańską listę „naszych sukinsynów”, a skoro już taka wydmuszka jest, no to nie ma innej rady – trzeba ją nadymać. Na skutek tego nadymania pan Petru strasznie się rozdokazywał i nawet zarzucił prezesowi Kaczyńskiemu „tchórzostwo”. Jaki prezes Kaczyński jest – każdy widzi, natomiast jeśli chodzi o pana Petru, to na razie jest mocny w gębie, a i to nie zawsze, bo ilekroć tę gębę otworzy, to zaraz zdradza się z jakimś nieuctwem. Najwyraźniej i prof. Balcerowicz dobierał sobie współpracowników spośród głupszych od siebie, a i stare kiejkuty też pewnie wolą takich, u których lojalność wyprzedza i to znacznie wszystkie pozostałe zalety. Dlatego notowania pana Petru powoli, ale systematycznie pełzną w górę, co musi niepokoić przewodniczącego politycznej ekspozytury Stronnictwa Pruskiego pana Schetynę, dla którego ratunkiem może okazać się uruchomienie przez Naszą Złotą Panią tak zwanej „klauzuli solidarności”.
Skoro nawet my, biedni felietoniści, dopuszczamy taki obrót sprawy, to cóż dopiero pan prezes Kaczyński, który przecież musi wiedzieć znacznie więcej? Toteż wprawdzie walka klasowa z jednej strony się zaostrza, ale z drugiej utrzymywana jest w granicach wyznaczonych przez ustanowioną jeszcze w Magdalence niepisaną zasadę konstytuującą III Rzeczpospolitą: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych. Oto rząd z jednej strony właśnie strasznie się nadął w sprawie „dezubekizacji” i skierował do Sejmu projekt ustawy odbierającej ubekom emerytury, ale z drugiej strony Sąd Najwyższy, w którym – jak podejrzewam – stare kiejkuty musiały starannie uplasować niejednego konfidenta – właśnie wydał opinię, że taka ustawa byłaby niezgodna z konstytucją, a poza tym miałaby charakter „represyjny”. W rezultacie w środę, 14 grudnia o godzinie 21 projekt wrócił do komisji, która – ano zobaczymy, co z nim zrobi. Najwyraźniej zaostrzenie walki klasowej, która w miarę postępów socjalizmu oczywiście musi się zaostrzać, bo jakże by inaczej – polega na tym, że jeśli nawet nie cała nagromadzona para, to w każdym razie znaczna jej część, idzie w gwizdek. W rezultacie wyznawcy PiS mają uciechę, że oto wreszcie nadchodzi wytęskniona „sprawiedliwość społeczna”, podczas gdy tak naprawdę ubekom żadna krzywda się nie stanie. Jak bowiem w niedawno ogłoszonym w amerykańskim piśmie „Foreign Policy” artykule przypomnieli jego autorowie, w Polsce trzeba „przywrócić równowagę”, nad której ustanowieniem pracował m.in. pan Daniel Fried, który w latach 80-tych, jako urzędnik Departamentu Stanu, projektował naszą sławną transformację ustrojową, a potem – jako ambasador USA w Warszawie – pilnował prawidłowej jej realizacji. Obecnie, niczym Kościuszko, patrzy na nas, nie tyle może z nieba, bo z Waszyngtonu, gdzie znowu jest dygnitarzem Departamentu Stanu, tylko wyższej rangi. Skoro tedy Nasz Najważniejszy Sojusznik, słodszymi od malin ustami obydwu autorów przypomina o „równowadze”, to wiadomo, że ubekom włos z głosy spaść nie może, chociaż z drugiej strony pewnie rozumie, że i rozczarowanym transformacją masom też trzeba dać jakąś satysfakcję. Stąd tyle pary w gwizdek, również w sejmowej komisji badającej aferę Amber Gold. Właśnie przesłuchiwała ona pana Romana Gierszewskiego, biegłego przy słynącym z niezawisłości Sądzie Okręgowym w Gdańsku. Wysunął on przypuszczenie, że prezesa Amber Gold Macieja Plichtę musiał ktoś „wspierać” - ale już nie chciał odpowiedzieć na pytanie, czy przypadkiem nie był on tylko tzw. „słupem”. Ale dlaczego pan Gierszewski miałby chcieć odpowiadać na takie pytanie, skoro sejmowa komisja, wśród 22 świadków wytypowanych do przesłuchania, nie umieściła nie tylko ani jednego generała, ale nawet ani jednego pułkownika? Gdyby pan Gierszewski na to pytanie odpowiedział, to przecież zaraz jakaś Schwein zadałaby następne – a czyim to „słupem” był pan Plichta? I cóż miałby odpowiedzieć na takie dictum pan Gierszewski, który przecież wie, że wśród 22 świadków nie ma ani jednego generała, ani nawet pułkownika? Nic innego, tylko - „nie wiem, nie pamiętam” - jak to pokazał pierwszy świadek z niezależnej prokuratury. Ale takie odpowiedzi nie robią na nikim dobrego wrażenia, toteż na pewne pytania lepiej odpowiadać wymijająco, a najlepiej nie odpowiadać wcale, pamiętając o zbawiennym pouczeniu Adama Mickiewicza, że „kto tam, gdzie trzeba, zamilczy roztropnie, a wytrwa choć pod młotem – celu swego dopnie”. Jakiego celu zamierza dopiąć pan Gierszewski – tego oczywiście nie wiem. Być może tylko takiego, by w nadchodzące świata Bożego Narodzenia spokojnie sobie wypić i zakąsić w gronie rodziny – ale czy w momencie, gdy walka kasowa tak się zaostrza, można pozwolić sobie na grymasy?
Funkcjonariuszy bój ostatni
Z dużym rozbawieniem przyglądam się z Nowego Jorku, jak w Warszawie funkcjonariusze pozatrudniani w rozmaitych redakcjach w charakterze dziennikarzy toczą „bój ostatni” („Bój to jest nasz ostatni, krwawy skończy się trud, gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród” - śpiewały komuchy w swojej kultowej piosence: „Wyklęty powstań ludu ziemi”, mając oczywiście na myśli Związek Radziecki) o to, by byli wpuszczani do Sejmu na dotychczasowych zasadach. Jeszcze raz się potwierdza, że środowisko dziennikarskie w Polsce, to w większości kupa gówna, to znaczy – konfidenci której z tajnych służb, która akurat potrzebuje mieć agenturę w mediach, albo mikrocefale, którzy myślą, że z tą „obroną demokracji i praworządności” to wszystko naprawdę. A gówniarski efekt spotęgowany jest dodatkowo również tym, że to towarzystwo niewiele czyta, prawdę mówiąc – chyba nic nie czyta. A kiedy jeszcze prowadziłem zajęcia ze studentami dziennikarstwa, to gorąco ich zachęcałem do czytania różnych rzeczy, między innymi – dobrej poezji – żeby uzyskali panowanie nad językiem tak, jak dobry cieśla panuje nad drewnem i może z niego zrobić wszystko, czy kamieniarz nad kamieniem. Mówiłem, w jaki sposób odróżnić poezję dobrą od złej przy pomocy prostego testu, zalecanego przez Antoniego Słonimskiego, który sam przecież był tęgim poetą. Otóż Słonimski zalecał, by wiersz, którego jakości nie jesteśmy pewni, zapisać tak, jak prozę. Jeśli to Scheiss, ukryty tylko pod pozorami głębi, to czar pryska od razu. Poezja bowiem uczy zwięzłości, pozwalając w niewielu słowach wyrazić sens, w czym podobna jest do grotu strzały. Jako przykład takiej zwięzłości podawałem wiersz ks. Jana Twardowskiego „Na ręce”, w którym w czterech słowach potrafił zawrzeć cały traktat filozoficzny. Ponieważ jest krótki, to zacytuję go w całości. „Nazywają cię brzydulą, uciekają w te pędy po kolei. Biorę ciebie na ręce, jak królika na szczęście. Śmierci, chwilo największej nadziei.”
Ale zalecałem nie tylko poezję. Radziłem też przeczytać znakomitą książkę o władzy – powieść amerykańskiego autora Roberta Penn Warrena „Gubernator” - z której można dowiedzieć się o mechanizmach władzy znacznie więcej, niż z wielu opasłych traktatów politologicznych, których autorzy nie mają o tych mechanizmach zielonego pojęcia i wypisują poczciwe banialuki o „demokracji”, „ludzie” i różnych innych takich głupstwach. Podobnie znakomitą książką o władzy jest powieść Juliusza Kadena-Bandrowskiego „Mateusz Bigda”, według której Andrzej Wajda zrobił film pod tym samym tytułem. Zwracałem też uwagę na przedwojenne książki dla dzieci, m.in. „Kóla Maciusia Pierwszego” Janusza Korczaka. Janusz Korczak traktował dzieci serio, toteż w „Maciusiu” przedstawia świat takim, jaki jest, nie okłamując swoich małych czytelników. Jest w „Królu Maciusiu Pierwszym” scena, jak to Maciuś gra z rówieśnikami w piłkę, ale właśnie z pałacu przybywa kamerdyner, odwołując go w jakiejś ważnej sprawie. Okazuje się, że z zagranicy przybył szpieg - wytworny starszy pan, który poinformował Maciusia, że sytuacja robi się poważna, bo królowie ościennych państw się zbroją; jeden z nich wybudował fortece i fabryki prochu, więc szpieg radzi, by jedną taką fabrykę wysadzić w powietrze i prosi Maciusia o zezwolenie na tę operację. Maciuś jest zaskoczony zuchwałością przedsięwzięcia, ale szpieg go uspokaja mówiąc, że on jest szefem szpiegów u tego króla, więc wielkiego ryzyka nie ma tym bardziej, że główny inżynier tej fabryki prochu jest już przekupiony. A plan jest taki, że w fabryce wybuchnie pożar, który przerzuci się na nią z pobliskiego składu desek, zaś ognia nie będzie można ugasić, bo przypadkowo wszystkie hydranty w tej dzielnicy akurat się zepsują. Maciuś udziela zezwolenia na operację, szpieg się żegna, a Maciuś podchodzi do okna, patrzy na rówieśników uganiających się na boisku za piłką i jest smutny, bo odczuwa brzemię władzy. Któż dzisiaj pisze w ten sposób dla dzieci? Nawiasem mówiąc, w „Królu Maciusiu Pierwszym” są również przedstawione koncepcje gospodarcze, jakim hołdowali przedwojenni, lewicowi inteligenci w rodzaju Janusza Korczaka i którym, jak się wydaje, hołduje obecny rząd. Mam na myśli porozumienie Maciusia z królem ludożerców Bum-Drum, który ma kopalnie złota, ale nie wie, co właściwie z nim robić, więc wysyła je całymi pociągami do Maciusia, za co ten buduje w górach sanatoria dla dzieci i tak dalej. Gdyby dziennikarze czytali przynajmniej takie rzeczy, to może nie uprawialiby takiej nachalnej propagandy interwencjonizmu państwowego. Tymczasem w tę dudkę dmuchają zarówno propagandyści obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i propagandyści obozu płomiennych szermierzy patriotyzmu.
Ale próżne nadzieje! Sytuacja jest podobna do tej, z czasów premierostwa Arystydesa Brianda we Francji. Dotarła do niego wiadomość, że jakiś początkujący francuski dyplomata sfajdał się podczas audiencji u prezydenta kraju, w którym pełnił misję dyplomatyczną. „Nie wymagam wiele – skomentował to wydarzenie rozgoryczony Briand – żeby przynajmniej nie srali podczas audiencji – a i tego nie mogę się doprosić!”
Wreszcie okazuje się, że ci wszyscy funkcjonariusze poumieszczani przez swoich oficerów prowadzących po niezależnych mediach głównego nurtu, najwyraźniej nie czytali nawet „Jarmarku sensacji” Egona Erwina Kischa, chociaż dla dziennikarzy powinna to być lektura obowiązkowa. Gdyby bowiem czytali, to nie urządzaliby głupich demonstracji, że „dopraszamy się łaski” by nas wpuszczano do Sejmu, tylko postąpiliby tak, jak za czasów Najjaśniejszego Pana postąpili dziennikarze w Pradze. Otóż Najjaśniejszy Pan przybył z wizytą do Pragi na inspekcję tamtejszego garnizonu. Witała go cała miejscowa generalicja, której przełożony, generał Czibulka, wyraził życzenie, by dziennikarze ustawili się w pewnej odległości od generalicji. Na to zareagował świętym oburzeniem baron R. z Rożemberka, który zaczął się awanturować i wykrzykiwać, że „my możemy nawet nasrać na cesarza”. Nie bez powodu zatem chóry szkolne właśnie śpiewały „Boże ochroń, Boże wspieraj nam cesarza i nasz kraj”. Wtem nadjechał cesarz, wysiadł z karety „elastycznym krokiem” i nagle zobaczył w pobliżu grupy generałów jakiegoś brodatego jegomościa, który wymachiwał rękami i wydawał plugawe okrzyki. Skierował się zatem na powrót do karety, ale nie o to chodzi, tylko o to, jak dziennikarze zemścili się na generale Czibulce. Następnego dnia we wszystkich gazetach praskich ukazały się relacje z wizyty Najjaśniejszego Pana, w których wymieniono wszystkich oficerów, nie tylko tych, z którymi cesarza łaskawie rozmawiał, ale nawet tych, którzy byli w pobliżu – ale ani jednym słowem żadna gazeta nie wspomniała o generale Czibulce – jakby w ogóle go tam nie było. Więc gdyby dziennikarze cokolwiek czytali, to w nadchodzących tygodniach ani o rządzie, ani o klubie parlamentarnych PiS, ani o prezesie Jarosławie Kaczyńskim w większości mediów nie byłoby najmniejszej wzmianki – jakby w ogóle nie było ich na świecie. Cóż jednak wymagać od resortowych „Stokrotek”, czy innych funkcjonariuszy, którzy czytają tylko instrukcje swoich oficerów prowadzących?
Czy będzie wojna domowa?
W związku z ostatnimi zadymami, które – jak podejrzewam – na rozkaz Naszej Złotej Pani zorganizowały stare kiejkuty, mobilizując swoją agenturę, rozmaitych „pożytecznych idiotów”, co to pragną „bronić demokracji”, no i wreszcie – rozmaitych wariatów w rodzaju osobistego nieprzyjaciela Pana Boga, czyli starzejącego się aktora Krzysztofa Pieczyńskiego, któremu Pan Bóg wprawdzie dał talent, ale mały, czego on najwyraźniej nie może przeboleć i w odwecie lansuje pogląd, że Pana Boga nie ma – więc w związku z ostatnimi zadymami pojawiły się głosy, że Polsce grozi „wojna domowa”. Jeśli chodzi o pana Pieczyńskiego, to w swoim zapamiętaniu podobny jest on do Towarzysza Szmaciaka z nieśmiertelnego poematu Janusza Szpotańskiego. Przełożony Szmaciaka w UB, niejaki Rurka, wyrzucał mu, że przynosi donosy tylko na proboszcza: „Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!” Ciekawe, czy w przypadku pana Pieczyńskiego również wchodzą w grę tego rodzaju urazy. Jest to bardzo prawdopodobne, bo czy w przeciwnym razie tak by się emocjonalnie angażował w walkę z cieniem? Wprawdzie Rosjanie powiadają, że „każdyj durak po swojemu s uma schodit”, co się wykłada, że każdy wariat wariuje na swój sposób, ale przecież każde wariactwo musi mieć z czegoś początek. Zresztą mniejsza o to, bo ważniejsze od odlotów pana Pieczyńskiego są głosy wskazujące na możliwość wojny domowej w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju.
Skoro tak, to zastanówmy się chwilę nad tą możliwością. Odpowiadając na pytanie zaniepokojonego słuchacza – czy będzie wojna? - Radio Erewań odpowiedziało, że wojny nie będzie, ale za to rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. W naszym przypadku walkę o pokój może zastąpić walka o demokrację i praworządność – bo dla strategicznych partnerów, czyli Niemiec i Rosji, których dodatkowo wspiera stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, który z naszym krajem też wiąże różne swoje niecne plany i nadzieje - każdy pretekst jest dobry, jeśli może doprowadzić zarówno do załatwienia zaległych remanentów wojennych, jak i ustanowienia między partnerami wspólnej granicy, w najgorszym razie przedzielonej „strefą buforową”, czyli Judeopolonią w której szlachta jerozolimska administrowałaby mniej wartościowym narodem tubylczym. To właśnie z tego powodu w „obronę demokracji” tak angażuje się żydowska gazeta dla tubylczych Polaków, którą grandziarz niedawno wsparł swoim złotem. Oczywiście o tych prawdziwych celach nie wolno głośno mówić, i dlatego zarówno brukselskie marionetki Naszej Złotej Pani, jak i stare kiejkuty i ich konfidenci, a za nimi mikrocefale myślący, że to wszystko naprawdę, gardłują o „obronie demokracji”. No dobrze – ale co z wojną?
W Polsce wojny domowej być nie może z tego powodu, że do wojny potrzeba przynajmniej dwóch Stron Wojujących. Tymczasem u nas jest tylko jedna: stare kiejkuty ze swoją agenturą, zarówno cywilną, jak i mundurową. I właśnie ta Jedna Strona najwyraźniej przygotowuje się – ale nie do wojny, tylko ewentualnie do zmasakrowania mniej wartościowego narodu tubylczego, który jest najbardziej rozbrojonym narodem w Europie. Tymczasem właśnie z naszej niezwyciężonej armii właśnie „odeszła” grupa najważniejszych generałów. Dlaczego akurat teraz? Czyż nie na rozkaz starych kiejkutów – bo warto pomyśleć, czy oszałamiające kariery w wojsku mogli zrobić oficerowie nie będący konfidentami Wojskowych Służb Informacyjnych? - żeby nie związani obowiązkiem posłuszeństwa wobec rządu mogli zdalnie pokierować naszą niezwyciężoną armią w obronie demokracji i konstytucji – co zapowiadał gadatliwy pan pułkownik Mazguła? W takiej sytuacji zamiast „wojny domowej” mielibyśmy powtórkę ze stanu wojennego, kiedy to nasza niezwyciężona armia nieugięcie stanęła na nieubłaganym gruncie obrony ustroju socjalistycznego i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Wyobrażam sobie to tak, że starzy UB-ecy i SB-ecy, wzmocnieni nowymi pokoleniami ubeckich dynastii, wykonają najbrudniejszą, również „mokrą robotę”, a nasza niezwyciężona armia zapewni im logistykę i osłonę siłową, zaś Nasza Złota Pani zapewni całej operacji osłonę polityczną. To w łagodnym wariancie „A”.
Ale może być też masakra według surowszego wariantu „B”. Oto bawiąc niedawno na Podkarpaciu, z wiarygodnego źródła powziąłem wiadomość o dużym przemycie broni, jaki z Ukrainy trafia do Polski przez tamtejszą granicę. Kto jest odbiorcą tej broni? Czy przypadkiem nie zadaniowana politycznie i militarnie część ponad milionowej imigracji ukraińskiej? Większość tych imigrantów przyjeżdża do pracy, ale skoro jest ich ponad milion, to już choćby ze statystyki jeden procent muszą stanowić agenci, którzy mają do wykonania w Polsce całkiem inne zadania. Gdyby zatem Nasza Złota Pani zechciała nie tylko nas tu spacyfikować, ale przy okazji zrobić nam kuku w postaci polikwidowania – jak ich nazywają Rosjanie - „zaczinszczikow”, to któż lepiej się do tego nada, jak banderowcy? Na wypadek jakiejś „Norymbergi” (ja oczywiście wiem, że żadnej „Norymbergi” nie będzie, ale co to komu szkodzi dmuchać na zimne?) Niemcy będą czyste, jak łza, a całe odium spadnie na mniej wartościowe narody tubylcze, które w ten oto prosty sposób można wykorzystywać przeciwko sobie z pożytkiem dla starszych i mądrzejszych.
Z tych względów wydaje mi się, że nie ma racji pan poseł Kukiz, przestrzegający przez „wojną domową”, natomiast więcej racji ma pan mecenas Roman Giertych, zapowiadający „rozlew krwi”. Nie wiem tylko dlaczego sprawia wrażenie, jakby wiązał z tym jakieś nadzieje, przynajmniej na tyle, że on zostanie oszczędzony. Tymczasem to nie jest wcale takie oczywiste, bo w przypadku ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej, pan mecenas Giertych nie byłby już nikomu potrzebny.
Ilustracja © Andrzej Krauze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz