Ta możliwość ma zresztą w porównaniu z innymi tę zaletę, że jest najbardziej prawdopodobna. Kolejna bowiem możliwość oznaczałaby, że Bronisław Komorowski ma zdolności profetyczne. Nie wytrzymuje ona jednak krytyki w sytuacji, gdy niespodziewanie dla siebie samego i dla swoich zwolenników, przegrał on wybory prezydenckie z Andrzejem Dudą, chociaż sam Adam Michnik zapewniał, że taka możliwość mogłaby się ziścić dopiero wtedy, gdyby Bronisław Komorowski po pijanemu przejechał na pasach zakonnicę w ciąży. Co tu dużo gadać; zdolności profetyczne musimy stanowczo wykluczyć, więc w tej sytuacji pozostaje możliwość trzecia – że mu mianowicie – jak powiada poeta - „w samotnej celi anieli Pańscy to podszepnęli”. To jest jednak jeszcze mniej prawdopodobne od zdolności profetycznych, bo niby z jakiej racji Bronisław Komorowski miałby być ulubieńcem, a nawet powiernikiem aniołów? Wreszcie – mniejsza o to; jak tam było, tak tam było, dość, że niemal codziennie otwierają się „nowe fronty”, a ta aktywność, skoro już się rozpoczęła i nabiera takiej dynamiki, to musi przecież jakoś się zakończyć. W tej sytuacji nie trzeba specjalnej przenikliwości, by dojśc do przekonania, że jak już minie termin ultimatum, jakie Komisja Europejska wyznaczyła Polsce w postaci tak zwanych „zaleceń”, to sytuacja dojrzeje do przesilenia. Właściwie nie wiadomo tylko jednego: jak w tej sytuacji zachowa się nasza niezwyciężona armia. Można jednak z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością założyć, że zachowa się podobnie, jak 13 grudnia 1981 roku, kiedy to zdecydowanie stanęła na nieubłaganym gruncie obrony socjalizmu i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Tym razem oczywiście będzie broniła demokracji i sojuszu ze Zwią... to znaczy pardon – nie z żadnym „Związkiem Radzieckim” tylko z Unią Europejską, której polityczny kierownik w osobie Naszej Złotej Pani będzie mógł rozwiązać die polnische Frage przy pomocy tubylczych askarisów. Zapewnią oni siłową osłonę Komitetowi Obrony Demokracji, który w tej kombinacji („taka, panie, kombinacja” - jak mawiał Antoni Lange) spełni rolę „strony społecznej”, czyli reprezentacji mniej wartościowego narodu tubylczego. Tak przypuszczam na podstawie relacji napływających od moich honorables correspondants, którzy charakteryzują nastroje w naszej niezwyciężonej między innymi tym, że według pułkowników, o ile za rządów PO-PSL ministerstwem obrony kierował psychiatra, to teraz – pacjent. Takie opinie, abstrahując od ich zasadności, nie zapowiadają subordynacji, a przeciwnie – felonię.
Wróćmy jednak do nowych frontów. Konferencja Episkopatu Polski dała wciągnąć się w pułapkę i wydała oświadczenie, że katolicy nie powinni angażować się w kampanię „Znaku Pokoju” z sodomitami. Z jednej strony słusznie, bo wiadomo, że na „znaku pokoju” się nie skończy, że będzie on zaledwie wstępem do flirtu coraz bardziej zaostrzonego, aż do bliskich spotkań III stopnia, do których za pierwszej komuny taką zapamiętałość wykazywał Jerzy Zawieyski – ówczesna edycja feldkurata Ottona Katza („Watykan się mną interesuje!”), który urozmaicał sobie wieloosobowe sodomickie orgie wyśpiewywaniem „Te Deum” - ale z drugiej – co znaczy „nie powinni”, skoro właśnie się zaangażowali? Zarówno środowisko „Tygodnika Powszechnego”, jak i „Znaku” oraz „Więzi” nie tylko się angażuje, ale z sodomitami przy tym projekcie kolaboruje. Mamy tedy znakomicie ukorzenioną Żywą Cerkiew, która w obliczu powszechnej mobilizacji musiała się zdekonspirować – ale co w związku z tym KEP z nią uczyni? Czy ją ekskomunikuje, czy też wszystko, jak gdyby nigdy nic, zakończy się wesołym oberkiem? Bo nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania...”), że próba dyscyplinowania tych środowisk, nie mówiąc już o ekskomunikowaniu, wzbudzi klangor aż pod Niebo Empirejskie i falę oskarżeń Kościoła o „bezduszność”, co wprowadzi zamęt w kulcie Świętego Spokoju. Z kolei, jeśli początkowe „groźne telegramy” („ja wiem; groźne telegramy i na fotosach kolega Atylla...”) spełzną na niczym, to pogłębi to tylko i tak już głęboki kryzys przywództwa – a czyż nie o to właśnie pomysłodawcom projektu chodzi? Słowem – i tak źle i tak niedobrze – a przecież na tym „nowe fronty” się nie kończą.
Oto w tramwaju został uderzony profesor za rozmawianie po niemiecku. Jestem pewien, że egzekucję wykonał konfident na zlecenie – bo w Polsce po ulicach chodzi i tramwajami jeździ mnóstwo cudzoziemców mówiących językami, którzy nie zwracają niczyjej uwagi. Utwierdza mnie w tych podejrzeniach natychmiastowa, zorganizowana reakcja w postaci zbiorowego głośnego czytania po tramwajach jakichś niemieckich tekstów. Pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, że odczytywane są fragmenty „Mein Kampf”. Wykluczyć się tego nie da tym bardziej, że kiedy niedawno chciałem wsiąść do tramwaju, w którym odbywał się taki seans, jeden z pasażerów przerwał lekturę i warknął: Das ist der Wagen nur Volksdeutsche, du verfluchter polnische Schwein. Raus! Heil Hitler! W takiej sytuacji rozsądek podpowiada, by raczej nie demonstrować odwrotnej ksenofobii tym bardziej, że po 3 września jasne jest, że KRS i niezawisłe sądy, których przedstawiciele w liczbie ponad tysiąca zgromadzili się na Nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich, upatrują spes unica, a także salus reipublice w interwencji Naszej Złotej Pani, na której – jak podejrzewam – życzenie, zdecydowali o zwołaniu tego Kongresu niemal w tym samym dniu, gdy Komisja Europejska wystosowała wobec Polski swoje ultimatum. Tylko modestia, a może zakaz ze strony oficerów prowadzących sprawił, że sędziowski aktyw powstrzymał się przed wystosowaniem wiernopoddańczego adresu: „Przy Tobie, Nasza Złota Pani, stoimy i stać chcemy!” W tej sytuacji liczenie na niezawisłe sądy staje się lekkomyślnością graniczącą z szaleństwem. „Widzi, że most – i jedzie!” - jak szydzono z naiwnych w czasach sarmackich. Więc kiedy już nastąpi czas rozstrzygnięć, przeżyjemy jeszcze raz sytuację, którą tak pięknie przedstawił Janusz Szpotański w roku 1981: „Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (…) aż o poranku, za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!”
Na razie jednak jesteśmy jeszcze na etapie ładowania amunicji dla Komisji Europejskiej, która w stosownym momencie włoży w szlachetną dłoń Naszej Złotej Pani jedwabny sznur gwoli szarpnięcia zamkiem armaty oddającej pierwszy strzał. W tym celu do Warszawy przybyła Komisja Wenecka, by utwierdzić się w przekonaniu o zatwardziałości tubylczego rządu. Wprawdzie pan wicemarszałek Terlecki twierdził, że była to „wycieczka krajoznawcza”, ale jest to tylko jeden z coraz liczniejszych symptomów utraty kontaktu kół rządowych z otaczającą nas coraz ciaśniej rzeczywistością – bo jeszcze nie rozwiał się swąd po wspomnianej Komisji, a już Parlament Europejski bodajże 500 głosami przyjął wrogą Polsce rezolucję – że mianowicie z demokracją jest u nas coraz gorzej. Tymczasem pani premier Beata Szydło, najwyraźniej uskrzydlona efektami obrad Biura Politycznego PiS – no bo czymże by innym? - całkiem serio opowiada, jak to będziemy zmieniać traktatowe podstawy funkcjonowania Unii. Skoro tak twierdzi, to na pewno tak będzie, bo jakże by inaczej – chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że chyba nie ma nie tylko żadnego projektu nowych podstaw traktatowych, ale nawet katalogu założeń do takich zmian, nie mówiąc już o politycznym poparciu, którego taka zmiana by wymagała. Jak pogodzić te buńczuczne zapowiedzi z deklaracją pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego, że nie wyobraża sobie Polski „w Europie” poza Unią Europejską i wykluczającą jakąkolwiek myśl o opuszczeniu przez Polskę Eurokołchozu?
Ale jeśli nawet pan prezes Kaczyński taką ewentualność wyklucza, to nie znaczy wcale, że inni go naśladują. Oto minister spraw zagranicznych Luksemburga Jan Asselborn domaga się wyrzucenia z Unii Europejskiej Węgier. O, to to, róbta tak dalej! Jak już wszystkie państwa zostaną z Unii wyrzucone, albo przykładnie skarcone, to mocarstwem światowym zostanie Luksemburg, bo czyż może być inaczej? Luxembourg – puissance mondiale! Widać wyraźnie, że w rosyjskim porzekadle iż „każdy durak po swojemu s uma schodit” jest wiele racji – co pośrednio potwierdza złożona w Kijowie deklaracja pana ministra Witolda Waszczykowskiego, że w sprawie „tragedii wołyńskiej” prędzej czy później „dojdziemy do prawdy”, a nawet – do przyznania się „właściwych sprawców”. Jeśli „właściwi sprawcy” mają się „przyznać”, to nieomylny to znak, że zdaniem pana ministra Waszczykowskiego, są to osoby żyjące. Ciekawe jakie? Biorąc pod uwagę linię polityczną obecnego rządu, pewnej wskazówki dostarcza bajka pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego o kogucie: „On źle poradził, on grad sprowadził, on czas rozziębił on zasiew zgnębił”. Nietrudno się domyślić, że na sprawcę „tragedii wołyńskiej” jak mało kto nadaje się zimy ruski czekista Putin. Biorąc pod uwagę okoliczność, że ta opinia pana ministra Waszczykowskiego została wygłoszona po uchwale polskiego Sejmu i potępiającej ją uchwale Rady Najwyższej w Kijowie widać wyraźnie, że polityka umizgów nie zna granic śmieszności. W tej sytuacji nawet realizacja najczarniejszego scenariusza, który zaczyna być widoczny już gołym okiem, będzie miała cechy groteskowe.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz