Nirwana przerywana
Konfidenci też ludzie i potrzebują wytchnienia, toteż chyba właśnie dlatego – bo z jakiegoż by innego powodu – filut „na utrzymaniu żony”, czyli pan Mateusz Kijowski, planuje wznowienie aktywności w obronie demokracji dopiero we wrześniu. Najwyraźniej oficerowie prowadzący też porozjeżdżali się na urlopy, bo w przeciwnym razie złamane zostałoby prawo pracy, a wiadomo, że nie ma nic gorszego, niż złamane prawo. No – może tylko złamane serce, albo pewna inna część ciała. Skoro tedy Sejm ogłosił wakacje, które potrwają 44 dni, aż do 5 września, to czyż można się dziwić, że życie polityczne pogrążyło się w nirwanie? Temu oczywiście dziwić się nie można, chociaż warto zwrócić uwagę, że jest to szczególny rodzaj nirwany, mianowicie nirwana przerywana, po łacinie nirvana interrupta, w trakcie której życie polityczne wybucha efektownymi fajerwerkami. Bowiem nirwana – nirwaną – ale jeśli w międzyczasie przypada rocznica Bitwy Warszawskiej, na którą po transformacji ustrojowej przeniesione zostało święto Wojska Polskiego, to musi być stosowna przerwa, które przytrafiają się nawet wariatom, więc dlaczegóż nie mogłyby Umiłowanym Przywódcom?A tegoroczne obchody święta naszej Niezwyciężonej Armii rozpoczęły się już 14 sierpnia w Ossowie, gdzie po uroczystej Mszy odprawionej przez JE abpa Henryka Hosera, z udziałem sejmowej wicemarszalicy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza, odczytany został apel poległych, do którego dołączono niektóre nazwiska ofiar katastrofy smoleńskiej, co najwyraźniej staje się rodzajem nowej, świeckiej tradycji. Nawiasem mówiąc, gdyby tak wierzyć niezależnym mediom głównego nurtu, a zwłaszcza – żydowskiej gazecie dla Polaków, to można by odnieść wrażenie, że najbardziej znienawidzonym politykiem jest właśnie minister Macierewicz, podczas gdy taka sejmowa wicemarszalica, posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska przeciwnie – Przywódcą Szczególnie Umiłowanym, to konfrontacja z rzeczywistością, przynajmniej w Ossowie, dowiodła czegoś zupełnie odwrotnego. Małgorzata Kidawa-Błońska była jedynym politykiem, którego nie przywitały oklaski licznie zgromadzonej publiczności, która – skąpo, bo skąpo – ale oklaskiwała nawet panią Kamilę Gasiuk-Pihowicz z Nowoczesnej, Ryszarda Petru. Inna sprawa, że Ossów należy do okręgu wyborczego pani Gasiuk-Pihowicz, więc te oklaski to chyba dlatego, bo jeszcze nikt nie wynalazł aparatu fotograficznego, który mógłby utrwalić zasługi parlamentarzystów Nowoczesnej – którą podejrzewam, że została utworzona przez Wojskowe Służby Informacyjne w podwójnym celu. Po pierwsze – by pokazać partnerom z CIA, że WSI mogą na tubylczej scenie politycznej jeśli nawet nie wszystko, to w każdym razie - wytrzepać na poczekaniu z rozporka nowoczesną partię polityczną, a po drugie – żeby ta partia, odbierając głosy Platformie Obywatelskiej, zepchnęła tę polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego z pozycji lidera. Według bowiem mojej ulubionej teorii spiskowej, kiedy po zresetowaniu przez prezydenta Obamę swego poprzedniego resety w stosunkach amerykańsko-rosyjskich nasz nieszczęśliwy kraj ponownie przeszedł pod amerykańską kuratelę, musiało się to przełożyć na polityczną scenę właśnie w postaci wyrugowania Platformy Obywatelskiej z pozycji lidera.
Ale uroczystości w Ossowie, gdzie minister Macierewicz odsłonił popiersia generałów „poległych” w katastrofie smoleńskiej: Tadeusza Buka, kazimierza Gilarskiego i adm. Andrzeja Karwety, były tylko zapowiedzią kulminacji w postaci wojskowej defilady, jaka odbyła się w Warszawie następnego dnia, to znaczy 15 sierpnia. Wbrew złośliwym komentarzom, według których w defiladzie wzięła udział cała nasza niezwyciężona armia in corpore wraz z posiadanym sprzętem, wzięły w niej udział tylko wybrane pododdziały – również z armii zaprzyjaźnionych – jeśli tego dawnego określenia wypada użyć w stosunku do wojska amerykańskiego. Defilada była bardzo imponująca i z pewnością musiała zrobić wrażenie na złym Putinie – no i oczywiście na Umiłowanych Przywódcach, w których wzbudziła poczucie siły. Pewnie dlatego pan minister Macierewicz wprawdzie zapowiedział nadejście trudnych czasów, ale zapewnił, że jesteśmy na to nadejście przygotowani.
Jedną z zapowiedzi nadchodzących czasów było opublikowanie przez rząd niektórych orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Nie było to wprawdzie obliczone na udobruchanie Komisji Europejskiej, która tuż przed przyjazdem do Polski Jego Świątobliwości papieża Franciszka, wyznaczyła naszemu nieszczęśliwemu krajowi trzymiesięczne ultimatum na przyjęcie katalogu „zaleceń”, ale nawet gdyby było, to Komisja pozostała nieugięta i nadal domaga się publikacji wszystkich orzeczeń – niezależnie od innych „zaleceń”. Ale to drobiazg w porównaniu z sytuacją wokół Ukrainy. Rosja oskarżyła Ukrainę o wysłanie na Krym dywersantów, z których część została nawet schwytana i po podłączeniu do prądu wyśpiewała, co i jak. Ukraina, ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzecza, ale trochę za bardzo, bo jednocześnie twierdzi, że zeznania schwytanych dywersantów zostały na nich „wymuszone”. Czasami lepiej powiedzieć mniej, niż powiedzieć za dużo – bo natychmiast pojawiły się wątpliwości, skąd ukraińskie władze mogły takie rzeczy wiedzieć. W rezultacie zimny ruski czekista Putin zarządził na Krymie manewry „Kaukaz 2016”, w następstwie czego prezydent Poroszenko postawił niezwyciężoną ukraińską armię w stan gotowości, zwłaszcza na granicy z Krymem i Donbasem. I kiedy na ulicach Warszawy odbywała się defilada naszej niezwyciężonej armii w sojuszu z armiami zaprzyjaźnionymi, w Jekaterynburgu niemiecki minister spraw zagranicznych Walter Steinmeier, spotkał się z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Sergiuszem Ławrowem. Najwyraźniej stojąc na nieubłaganym gruncie strategicznego partnerstwa z Rosją, niemiecki minister oświadczył, że wspólne rozwiązanie kwestii ukraińskiej i problemów syryjskich powinny znaleźć „Niemcy i Rosja”. O USA – ani słowa, co tylko potwierdza, że Niemcy, a w każdym razie – minister Steinmeier, jest wyznawcą doktryny „europeizacji Europy”, w myśl której należy delikatnie acz stanowczo wypychać Amerykę z europejskiej polityki, zwłaszcza w charakterze jej kierownika. Podobnie minister Steinmeier potwierdził swoją wierność linii politycznej kanclerza Bismarcka, w myśl której Niemcy zarządzają Europą w porozumieniu z Rosją. W odpowiedzi minister Ławrow, nie bez pewnej melancholii zauważył, że nastąpiło odejście od ducha Aktu Końcowego z Helsinek w stronę „dominacji NATO”. Nietrudno się domyślić, że w tym melancholijnym westchnieniu minister Ławrow nakreślił rosyjskie warunki brzegowe normalizacji. Akt Końcowy bowiem proklamował m.in. zasadę nienaruszalności granic w Europie, co Sowieci interpretowali, jako uznanie przez Zachód sowieckiego stanu posiadania, w zamian za obietnicę złagodzenia komunistycznego reżimu w ramach „praw człowieka”. Oczywiście od 1975 roku upłynęło wiele lat; porządek jałtański z roku 1945 został w roku 2010 zastąpiony porządkiem lizbońskim, którego fundamentem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, którego najtwardszym jądrem było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, zaś kamieniem węgielnym tego partnerstwa było wzajemne poszanowanie stref wpływów w Europie, rozdzielonych prawie dokładnie linią Ribbentrop-Mołotow. Przypomnienie przez ministra Ławrowa „ducha Aktu Końcowego” najwyraźniej nawiązuje do porządku lizbońskiego, co w niemieckich kręgach politycznych, zwłaszcza wśród polityków SPD spotyka się z życzliwym rezonansem, czego spektakularnym dowodem była deklaracja wicekanclerza Sigmara Gabriela z 15 sierpnia o „pilnej potrzebie” poprawy stosunków z Rosją i złagodzenia albo nawet zniesienia sankcji. Ta „pilność” może być konsekwencją rozwoju wydarzeń na Ukrainie, która – według różnych świadectw – znajduje się na krawędzi rozpadu. Prezydent Poroszenko i rząd kontrolują Kijów i obwód winnicki, będący matecznikiem prezydenta i premiera Hrojsmana, podczas gdy pozostałe obwody pozostają we władaniu oligarchów, utrzymujących prywatne wojska w postaci tzw. „ochotniczych batalionów”, którzy podporządkowali sobie lokalne struktury państwowe, wskutek czego granica między nimi, a strukturami zorganizowanej przestępczości została zatarta. Wydaje się w związku z tym, że polskie zaangażowanie na Ukrainie może okazać się całkowicie bezowocne, jeśli tamtejsi oligarchowie stracą zainteresowanie podtrzymywaniem iluzji unitarności, w następstwie czego Ukraina może się „rozpełznąć” nawet bez rosyjskiego uderzenia. Inna sprawa, że Moskwa nie będzie się temu bezczynnie przyglądała i z pewnością wykorzysta tę sposobność do wyrąbania sobie lądowego korytarza do Krymu – o co prawdopodobnie od samego początku chodziło.
Komentarz dla tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada)
Naturalność i konwenans
Każda epoka ma swoje upodobania i uprzedzenia. Dla przykładu, o ile w epoce wiktoriańskiej nawet nogi fortepianu uchodziły za nieprzyzwoite, w związku z czym zakrywano je specjalnymi firaneczkami, to teraz zapanowała moda na naturalność i np. młode Ukrainki z organizacji „Femen”, gwoli przedstawienia swego stanowiska w jakiejś sprawie, rozbierają się do pasa, albo całkiem i nawet sikają po kościołach na ołtarze. Wahadło wychyla się raz w jedną, raz w drugą stronę, więc jest wysoce prawdopodobne, że po apogeum naturalności, nastąpi odwrót ku jakiejś skrajnej pruderii. Nawiasem mówiąc, argumentem przeciwko pruderii jest to, że polega ona na stygmatyzowaniu zachowań w gruncie rzeczy naturalnych. Czy jednak naturalność jakiegoś zachowania powinna przesądzać o jego dopuszczalności w przestrzeni publicznej? Tak właśnie argumentuje pani Liwia Małkowska, która przed dwoma laty w sopockiej restauracji próbowała karmić piersią swoją córeczkę – jak twierdzi właściciel lokalu - w obecności innych klientów, którzy poprosili kelnera, by zwrócił jej uwagę. Kelner poprosił ją, żeby zrobiła to gdzie indziej, wskazując krzesło w innej części restauracji. Właśnie w gdańskim sądzie rozpoczął się proces, w którym panią Małkowską reprezentuje Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego, co pokazuje, że sprawa nabiera rozmachu politycznego. Zobaczymy, co orzeknie niezawisły sąd, a tymczasem wróćmy do „naturalności”, jako legitymacji dopuszczalności takich zachowań w przestrzeni publicznej.Jak wiadomo, człowiek musi załatwiać tak zwane „potrzeby naturalne”. Są one – jak sama nazwa wskazuje – naturalne z definicji. Jednak gdyby komuś przyszło do głowy zadośćuczynić naturalnej potrzebie na środku dywanu podczas recepcji u prezydenta, czy Jej Wysokości królowej Elżbiety II, to wydaje mi się, iż naturalność zarówno potrzeby, jak i czynności nie byłaby argumentem wystarczającym. Oczywiście - jak w przypadku każdej reguły - i tu zdarzają się wyjątki. Kiedy za pierwszej komuny w pałacyku Potockich w Jabłonnie odbywał się bankiet na cześć delegacji sowieckiego Związku Literatów, jeden z ważniejszych sowieckich literatów, już w dobrym chmielu, zapytał Antoniego Słonimskiego, gdzie mógłby zadośćuczynić naturalnej potrzebie. Słonimski obrzucił swego rozmówcę uważnym spojrzeniem, po czym odparł: „Pan? Wszędzie!” Jednak, oczywiście poza takimi wyjątkami, przyjęty jest konwenans, że tego rodzaju potrzebom należy czynić zadość w specjalnie wydzielonych miejscach. Szermierze naturalności odrzucają konwenanse, ale one też wydają się nie tylko potrzebne, ale i ważne. Jeśli, dajmy na to, wchodzę do pomieszczenia pełnego ludzi i uprzejmie ich pozdrawiam, to wyłącznie na podstawie konwenansu spodziewam się równie uprzejmej odpowiedzi, a nie tego, że obecni rzucą się na mnie i mnie zaszlachtują. Słowem – bez konwenansów życie społeczne byłoby może i możliwe, ale bardzo trudne i niebezpieczne. Z tego punktu widzenia naturalny charakter czynności nie powinien przesądzać o jej dopuszczalności w miejscach publicznych, takich jak np. restauracje. Bo nie tylko karmienie piersią jest naturalne. Przewijanie dziecka też.
Felieton pierwotnie ukazał się w „Gońcu Polskim” (goniec.com)
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz