Holenderski premier – eurorealista
Jedno z nich to widmo eurosceptycyzmu albo, lepiej powiedzieć euronegatywizmu, które zaowocowało „Brexitem”. Drugie to widmo (pozornego) euroentuzjazmu objawiającego się dzisiaj w mocno propagandowych, choć intelektualnie i politycznie naiwnych hasełkach europejskiego superpaństwa, „federalnej Europy” czy też w zawołaniu „więcej kompetencji do Brukseli” i recepty na wszystkie euronieszczęścia. Jest też widmo trzecie, najbardziej swojskie i mające być może największą przyszłość: widmo eurorealizmu. Ich wyrazicielami, poza Jarosławem Kaczyńskim, od lat zwolennikiem „Europy Ojczyzn” czyli UE jako organizacji pomagającej współpracować i wspierać państwa narodowe, ale nie będącej zazdrosną o ich kompetencje – dochodzą nowi.Oto w Parlamencie Europejskim podczas debaty podsumowującej prezydencję holenderską we wtorek 5 lipca premier Królestwa Niderlandów Mark Rutte powiedział, że nawet po formalnym rozwodzie z Wielką Brytanią, problemy europejskie nie znikną, a w jego kraju też jest dużo eurosceptycyzmu… I dodał w obecności przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera oraz szefa europarlamentu Martina Schulza: „nie powinniśmy biec w kierunku eurointegracji”. Bezcenny był widok facjat liderów unijnego establishmentu, gdy szef holenderskiego rządu z przekonaniem dowodził, że najgorszą reakcją po „Brexicie” jest udawanie, że nic się nie stało i, że wszystko dotąd było OK… Premier ósmego co do wielkości państwa UE (a po „Brexicie” siódmego) mówił językiem PiS-u – a w Strasburgu niektórzy najwyżsi unijni oficjele wyglądali jakby ich bardzo w tym czasie bolały zęby.
Holendrzy to pragmatycy ‒ ich premier chodzi po ziemi. Żeby jednak na pewno nie odleciał w przestworza eurokitów i euromitów współpracownicy zapewne podsuwają mu wyniki dwóch referendów. Tego z 2005 roku, gdy Holendrzy odrzucili ‒ tak jak Francuzi ‒ projekt tzw. Konstytucji Europejskiej i tego sprzed kilku tygodni, gdy zanegowali (niestety) drogę Ukrainy do Unii (choć oczywiście pytanie referendalne było bardziej subtelne). Sam Rutte zresztą dobrze pamięta burzliwe debaty we własnym parlamencie, gdy przed dwoma laty ostro domagano się … zmniejszenia holenderskiej składki do kasy w Brukseli (Niderlandy są istotnym płatnikiem netto w Unii).
Ale szef Rady Ministrów z Hagi nie jest, na szczęście, rodzynkiem w niejadalnym eurocieście. Słychać, że nadmierny pęd do pogłębiania integracji europejskiej krytykuje np. były niemiecki wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, dwukrotny niegdyś komisarz, człowiek odpowiedzialny za rozszerzenie UE o 10 państw w 2004 roku, Guenter Verheugen. Ba, pomysły europejskiego superpaństwa krytykuje też, choć w stonowany sposób, sama kanclerz Angela Merkel i jej najbliżsi współpracownicy.
Chór euroentuzjastów: „Europo, nic się nie stało!”
Podobne reakcje na „Brexit” ‒ niechęć do zmuszania Londynu do szybkiego wyjścia z UE ‒ ze strony Jarosława Kaczyńskiego i , jakby to nie zabrzmiało paradoksalnie, Angeli Merkel, zupełnie inne niż rodaków niemieckiej kanclerz: szefa MSZ RFN Franza-Waltera Steinmeiera (SPD) i szefa Parlamentu Europejskiego Martina Schulza (też przecież SPD) doprowadziły brytyjski „The Daily Telegraph” z 3 lipca do konkluzji, że oto teraz tworzy się na naszych oczach nowy sojusz polityczny: Polski i Niemiec, uzupełniony również dwoma innymi krajami naszego regionu ‒ Czechami i Węgrami. To ciekawa konstatacja. Co by jednak nie powiedzieć, jeśli patrzy się na to bez ideologicznych okularów i bez uprzedzeń, to z jednej strony mamy twardych eurosceptyków (euronegatywistów), w wielkiej mierze, w politycznej praktyce prorosyjskich ‒ jak Marine Le Pen, Nigel Farage, Austriak Heinz-Christian Strache (lider wolnościowców, których kandydat Norbert Hoffer zapewne wygra powtórzone jesienią tego roku wybory prezydenckie nad Dunajem) czy bardziej unikający okazywania sympatii do Kremla od czasu zestrzelenia przez Rosjan samolotu z Holendrami na pokładzie Geert Wilders ‒ którzy chcą zatańczyć na trupie Unii, mając w nosie geopolityczny kontekst tej sytuacji. Z drugiej zaś strony widać radykałów, tyle że a rebours, jak wspomniani już Schulz z Junckerem, ale też Frans Timmermans czy Guy Verhofstadt. Ten ostatni skądinąd w swoim wtorkowym wystąpieniu w Parlamencie Europejskim w Strasburgu udowadniał, że albo Europa się zreformuje, albo umrze. Replikując mu powiedziałem, że po raz pierwszy w ostatnich dwóch latach z nim się zgadzam – bo Europa rzeczywiście potrzebuje reformy. Tyle że – dodałem – gdyby wcielić w życie jego propozycje „reformowania” UE, to Unia umrze jeszcze szybciej… Nie odpowiedział…Podczas tej samej debaty o konkluzji pierwszego po „Brexicie” posiedzenia Rady Europejskiej jako pierwszy zabrał głos jej przewodniczący Donald Tusk. Konia z rzędem temu, który cokolwiek zapamiętał z jego przemówienia. Mówił krotko i na okrągło – to metoda, aby uniknąć jakichkolwiek kontrowersji, nie wzbudzić sprzeciwu czy negatywnych emocji i w ten sposób nie zmniejszyć swoich szans na reelekcję na drugą dwuipółletnią kadencję na stanowisku szefa RE.
Juncker: stara śpiewka o imigrantach
Przemawiający po nim Jean-Claude Juncker, w każdym słowie demonstrujący solidarność i jedność poglądów z Tuskiem, powiedział jedną rzecz dla nas ważną. Stwierdził, że kryteria geograficzne nie mogą zdecydować o tym czy przyjmuje się ‒ czy nie ‒ uchodźców. Tłumacząc to z ezopowego języka eurobiurokracji na polski: kraje członkowskie UE, które nie leżą na „szlaku imigracyjnym” będą zmuszone przez Brukselę do przyjmowania uchodźców (imigrantów).Wystąpienia szefów największych frakcji w Parlamencie Europejskim – Niemca z CDU Manfreda Webera oraz włoskiego socjalisty Gianniego Pittelli były o tyle charakterystyczne, że oddawały stan umysłów unijnych elit. I tak lider Europejskiej Partii Ludowej (gdzie jest PO i PSL) twierdził między innymi słowami, że „trzeba sobie po Brexicie poprawić nastrój” i zająć się wyzwaniami, które stoją przed Europą. Wymienił rynek cyfrowy i kwestię Internetu… Cóż, Manfred Weber widzi drzewo, a nie dostrzegł lasu. Nie rozumie czy nie chce zrozumieć, że Brytyjczycy zagłosowali za opuszczeniem UE nie dlatego, że prace nad jednolitym rynkiem cyfrowym posuwają się za wolno – akurat Londyn odgrywał w nich kluczową rolę – ale dlatego, że mieli dosyć Unii w jej obecnym kształcie i arogancji unijnych elit. Eksponowanie w brytyjskich tabloidach pijaństwa Jean-Claude’a Junckera i przypisywanie mu stylu życia określanego słowami „cognac for breakfast” (koniak na śniadanie) też przysporzyło głosu „Brexiterom”.
A jaki sygnał poszedł do Europejczyków, europejskich podatników, ze strony frakcji „Socjalistów i Demokratów”? Jej przywódca z Italii ni mniej, ni więcej tylko wezwał, aby… przyśpieszyć wybory nowego lidera w Partii Konserwatywnej! Jakie zatem było przesłanie płynące z europarlamentu do obywateli 28 – wciąż ‒ państw członkowskich Unii? Ano takie, że jedna z trzech głównych instytucji UE zajmuje się sprawami tak fundamentalnymi w życiu Europejczyków, jak terminy wyborów w niezależnych, bądź co bądź, partiach politycznych… W swoim wystąpieniu wytknąłem to włoskiemu socjaliście. Bo jeśli to jest odpowiedz na „Brexit”, to w kolejnych krajach członkowskich wzrośnie liczba tych, którzy na pytanie o Unię, będą mówić: „NIE, dziękuję”.
Unia Europejska potrzebuje nie pozorowanej, ale realnej i konkluzyjnej debaty na temat swojej przyszłości. Przyszłość UE musi sprowadzać się do jej reformy. Polska weźmie w niej udział i będzie miała na nią wpływ – bo jednak nieobecni nie mają racji. Okazać się szybko może, że eurorealistyczna Rzeczpospolita odegra decydującą rolę w ratowaniu, we własnym interesie, projektu europejskiego, wyrzucanego właśnie wspólnym wysiłkiem eurosceptyków i euroentuzjastów na śmietnik historii.
© Ryszard Czarnecki
11 lipca 2016
tekst ukazał się w „Gazeta Polska Codziennie”
www.ryszardczarnecki.blog.onet.pl
11 lipca 2016
tekst ukazał się w „Gazeta Polska Codziennie”
www.ryszardczarnecki.blog.onet.pl
Ilustracja © DeS / www.1obrazkiem.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz