
Już nie pamiętam, czy i Putin został wtedy „człowiekiem honoru”, czy też ten tytuł pan redaktor zarezerwował jednak dla generała Czesława Kiszczaka, pewnie z wdzięczności, że wykreował go na człowieka. Ale jak tam było, tak tam było.
Teraz oczywiście etap jest inny, teraz, to znaczy – po zresetowaniu przez prezydenta Obamę w 2013 roku poprzedniego resetu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich z 17 września 2009 roku cała Europa Środkowa ponownie przeszła pod amerykańską kuratelę, po której nie tylko Żydzi, ale i stare kiejkuty wiele sobie obiecują, Putin stał się najczarniejszym charakterem. Nie takim oczywiście, jak Adolf Hitler, bo Adolfa Hitlera Żydzi lansują – podobnie jak holokaust – za zjawisko bez precedensu w historii ludzkości, za rodzaj „miary wszechrzeczy” dla całego świata, któremu ten żydowski punkt widzenia jest cierpliwie, metodycznie i nieustępliwie suflowany. „A kiedy z wolna, po troszeczku, w tej dialektyce się wyćwiczą, to moja staną się zdobyczą” - mówiła Caryca Leonida do marszałka Greczki, a Żydzi najwyraźniej wzięli to sobie do serca, bo wiadomo, że świat i ludzkość traktują jako swoje żerowisko.
Wróćmy jednak do Putina, z którego Żydostwo próbuje dzisiaj uczynić drzewo wiadomości dobrego i złego. Nietrudno się domyślić, dlaczego. Putin, początkowo kreowany na wezyra przez żydowskich grandziarzy w rodzaju Bieriezowskiego, Gusińskiego, czy Chodorkowskiego, którzy za Jelcyna całą Rosję roznosili dla Jerzego Sorosa na ryjach, wszystkich ich przechytrzył i nie tylko rozebrał do naga, ale nawet – jak Chodorkowskiego, któremu pycha przesłoniła poczucie rzeczywistości – nawet wsadził do łagru, więc nic dziwnego, że Żydzi, po utracie takich alimentów, go tak znienawidzili. W dodatku Putin – podobnie jak kiedyś każdy polski szlachcic – ma własnych Żydów, wobec których postępuje zgodnie ze wskazówką pewnego niemieckiego księcia jeszcze z czasów średniowiecznych: Żydzi – powiadał ów książę – są jak gąbka – jak już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy. Teraz oczywiście jest jeszcze czas nasiąkania, ale nawet to, co najlepsze, kiedyś przecież się kończy, no a wtedy nieuchronnie musi nadejść etap wyciskania.
To, że Żydzi mają wiele powodów, by nie lubić Putina, to jedna sprawa, ale czy przypadkiem ich zacietrzewienie nie sprawiło, że biednego byłego saksofonistę z Arkansas najzwyczajniej w świecie wprowadzili w błąd? Wprawdzie Aleksander Kwaśniewski twierdzi, że Clinton „zna Polskę”, ale przecież tylko idiota może wierzyć Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, który, nawiasem mówiąc, o Polsce też pewnie tyle wie, ile jej ukradł. Jeśli Wiluś Clinton „zna Polskę” to raczej z opowiadań rozmaitych stypendystów i pieczeniarzy w rodzaju (Zd) Radka Sikorskiego, co to podobny jest do przedwojennego malarza Leonharda, który ożenił się z córką bankiera Goldfredera. Franciszek Fiszer powiedział o nim tak: Leonardo da Vinci namalował Wieczerzę Pańską, a Leonhard zjada.
Czy Węgry się „putinizują”? To już prędzej, bo Wiktor Orban postawił sobie za cel wydobycie swego państwa z pułapki zadłużenia, by odzyskać swobodę ruchów, a w przyszłości doprowadzić – kto wie – może nawet do odtworzenia „korony świętego Stefana”? Coś może być na rzeczy, bo czyż w przeciwnym razie ta wzmianka znalazłaby się w preambule nowej węgierskiej konstytucji? Orban rzeczywiście nie uląkł się hałasów rozmaitych najmitów finansowych grandziarzy i wprawdzie ujada na niego Fundusz Walutowy, ujada Unia Europejska, ujadają Żydzi – ale nie Węgrzy, którzy już dwukrotnie udzielili mu wyborczego poparcia z większością konstytucyjną. Jak dotąd nikt nie udowodnił Orbanowi fałszowania wyborów, a o ile wiem, taki zarzut nawet się nie pojawił, więc poparcie jest chyba autentyczne. A cóż może być wyznacznikiem demokracji, jeśli nie poparcie wyborców? Demokracja to kult Liczby; im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja.
W Ameryce nie zawsze to rozumieją. Kiedy po raz pierwszy przeczytałem wydaną „drugim obiegu” w latach 80-tych książkę Michaela Novaka „Duch demokratycznego kapitalizmu” uderzyło mnie zawarte tam stwierdzenie, ze kapitalizm może rozwijać się tylko w warunkach demokracji. Przecież można przytoczyć mnóstwo historycznych przykładów odwrotnych, o których autor nie mógł przecież nie wiedzieć. Dlatego, kiedy Michael Novak przyjechał do Polski i miałem sposobność, by z nim porozmawiać, natychmiast go o to spytałem. Z jego odpowiedzi wynikało wyraźnie, że utożsamia demokrację z zespołem instytucji służących wolności, np. respektowanie własności prywatnej, wolność słowa i niezależne sądownictwo. Ale te instytucje mogą równie dobrze istnieć bez politycznej demokracji i na przykład Rosja po reformach cesarza Aleksandra II wprawdzie nie była państwem demokratycznym, ale była państwem praworządnym – oczywiście dopóki wszystkiego nie zniszczyła żydokomuna, pod pozorem rewolucji wprowadzając tyranię, jakiej świat nie widział, a ściślej – jaką widział na starożytnym Wschodzie.
A skoro już jesteśmy przy starożytnym Wschodzie, to warto zwrócić uwagę, że chociaż co i rusz pojawiają się rozmaite koncepcje ekonomiczne, to w gospodarce nadal liczy się to, co liczyło się w czasach Hammurabiego, to znaczy – ilu kto ma niewolników. Różnica jest taka, że wtedy niewolnictwo nie było niczym kamuflowane, podczas gdy teraz niewolnikom wmawia się, że są suwerenami i wielu nawet w to wierzy – ale cóż z tego, skoro wybrani przez nich ciemiężyciele wpychają ich coraz głębiej w niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki? Ciekawe, czy ten cały gewałt wokół „putinizacji” nie jest przypadkiem próbą obrony żerowiska, w jakie lichwiarska międzynarodówka przekształca współczesny świat?


Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz