Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Śródziemnomorska katastrofa

Unia Europejska znajduje się od kilku lat w permanentnym stanie zarządzania kryzysowego. Grecja, Brexit, euro, imigranci, islamski terroryzm – a kolejne problemy rysują się już na horyzoncie.
Włochy będą w najbliższym czasie, obok Grecji, największym bólem Europy. System bankowy w tym kraju jest uszkodzony przez niespłacalne kredyty. Stanowią one 20% aktywów włoskich banków. Niektóre banki na południu kraju posiadają prawie 40% niespłacalnych pożyczek. Dla porównania, niespłacalne kredyty w USA to tylko 1% pożyczek. Upadek włoskiego systemu bankowego to ryzyko systemowe dla całej Europy. Włochy są ósmą co do wielkości gospodarką na świecie. Ich wpływ ekonomiczny na Europę, a tym samym na gospodarkę światową, jest decydujący. Do tego dochodzi kryzys imigracyjny. Zamknięcie trasy bałkańskiej, połączone z zawartym przez UE porozumieniem z Turcją, zmusi przemytników do znalezienia nowych szlaków przerzutu imigrantów. Jeden z nich prowadzi przez Albanię do Włoch.

Imigracyjna „spychologia”

W ubiegłym tygodniu pierwsze łodzie z imigrantami pokonały Cieśninę Otranto, oddzielającą wschodnie wybrzeże Włoch od Albanii. W swym najwęższym punkcie cieśnina ma ok. 72 km szerokości. Jest to odległość do pokonania, nawet na słabo nadających się do żeglugi pontonach. Michele Emiliano, prezydent regionu Apulia, przyznał, że „spodziewa się w tym roku przybycia tą drogą co najmniej 150 tysięcy osób”. Albańskie media poinformowały, że nawet do 25 tysięcy osób ukrywa się obecnie w lasach u wybrzeży tego kraju i czeka na okazję do przeprawy. Jest to wypróbowana trasa: w latach 90. XX w. tysiące Albańczyków uciekających przed reżimem Ramiza Alia dotarło tą drogą na statkach do Włoch. Unia Europejska jest świadoma problemu, dlatego szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini gościła niedawno w stolicy Albanii, Tiranie.

Druga fala ruszy z Libii. Według francuskiego ministra obrony Jeana-Yvesa Le Driana od 800 tys. do miliona imigrantów czeka tam na poprawę pogody, by wyruszyć w drogę Morzem Śródziemnym do Europy. Ci imigranci, podobnie jak w ubiegłym roku, dotrą w większości do wybrzeży Sycylii i na Lampedusę. W ubiegłym roku było ich 150 tysięcy. W tym roku ta liczba, jak szacują eksperci, może być nawet trzykrotnie większa. Większość tych ludzi nie ma szans na azyl w UE. Są to ekonomiczni imigranci z Nigerii, Gambii, Erytrei, Senegalu, Somalii i innych afrykańskich państw. Włosi będą musieli uporać się z nimi sami, bowiem Francja i Austria dały wyraźnie do zrozumienia, że w przypadku nasilenia się fali imigracji uszczelnią swoje granice. Władze w Wiedniu zapowiedziały wysłanie w połowie kwietnia wojsk na granicę z Włochami, szczególnie na Przełęcz Brennera, kluczowy szlak tranzytowy do Niemiec. Całkowite zamknięcie przełęczy jest niemożliwe, bowiem tędy przebiega transport towarowy z południa Europy na północ. Piesza przeprawa tysięcy imigrantów przełęczą to dla Austriaków mało przyjemna wizja. W ubiegłym roku, w miesiącach letnich, setki imigrantów dziennie docierały na Przełęcz Brennera. Włosi pozwalali im jechać dalej do Austrii. Mieszkańcy okolicznych wiosek podrzucali ich nawet samochodami na drugą stronę granicy. W zamian za kilkadziesiąt euro zapłaty. Ta swoista „spychologia” działała również na szlaku bałkańskim (Chorwaci pod osłoną nocy przerzucali imigrantów do Słowenii), aż do chwili, gdy leżące na nim kraje nie uszczelniły granic za pomocą ogrodzeń i drutu kolczastego. Kontrole graniczne stały się nową normą w Europie.

Włosi wiedzą, że sceny takie jak w greckim Idomeni, gdzie dziesiątki tysięcy imigrantów koczuje od miesięcy w błocie, by wymusić otwarcie granicy z Macedonią, także u nich mogą stać się rzeczywistością. Oznaczałoby to chaos i wewnętrzną destabilizację. Szanse na deportację imigrantów z powrotem do ich krajów pochodzenia również są miałkie. Te nie chcą ich bowiem brać z powrotem. Pokazał to szczyt przywódców państw Afryki i UE w listopadzie ubiegłego roku na Malcie. Emigracja do bogatej i bezpiecznej Europy rozwiązuje cały szereg trapiących kraje Czarnego Lądu problemów: przeludnienie, wysokie bezrobocie, potencjał przewrotowy (gdzie nie ma młodych mężczyzn, tam różnej maści satrapowie mogą czuć się bezpiecznie) oraz gwarantuje stały napływ dewiz.

Niedźwiedzia przysługa dla Afryki

Obiecany przez Brukselę fundusz powierniczy dla Afryki w wysokości 1,8 mld euro nie przekonał przywódców afrykańskich. I trudno im się dziwić. Większość krajów afrykańskich jest zależna od pomocy humanitarnej z Zachodu. Sięga ona w przypadku niektórych z nich nawet 20 proc. PKB. Dzięki pomocy żywnościowej padła większość lokalnych producentów. Kiedyś Ghana produkowała cukier, teraz importuje go z Europy. Fundusze pomocowe służą także jako neokolonialny środek nacisku. Gdy Europie nie podoba się „stan demokracji” w jednym z afrykańskich państw, po prostu wstrzymuje wypłatę środków. Perspektywa kolejnych miliardów pomocy rozwojowej, tym razem wypłaconych pod przymusem powstrzymania imigrantów przed podróżą do Europy, wydaje się więc mało zachęcająca.

Nie ma także szans na kolejne „rozwiązanie tureckie”. Po drugiej stronie Morza Śródziemnego jest Libia, de facto państwo upadłe, której rząd – formalnie uznawany przez Zachód – koczuje od miesięcy w bazie wojskowej w Tobruku i boi się z niej wychylić. Drugi, wspierany przez różnej maści islamskich radykałów, urzęduje w Trypolisie. Wobec groźby kolejnej fali migracyjnej z Libii, mnożą się głosy nawołujące do następnej interwencji zbrojnej w tym kraju. Minister spraw zagranicznych Włoch Paolo Gentiloni dał do zrozumienia, że Włochy wzięłyby w niej udział, gdyby zostały o to poproszone przez rząd jedności narodowej w Libii, który zachodni dyplomaci usiłują obecnie sformować. Biorąc pod uwagę, jak skończyła się pierwsza interwencja, to ryzykowny pomysł. Spowodowałoby to ucieczkę setek tysięcy ludzi do sąsiadujących krajów, prowadząc do ich destabilizacji. Niektóre, jak Tunezja, znalazły się już na celowniku Państwa Islamskiego. Niestety innych pomysłów brak. Nawet wzmożone patrole na Morzu Śródziemnym nie pozwolą wyłowić wszystkich łodzi z imigrantami. A nawet jeśli, to nie ma dokąd odesłać podróżujących nimi imigrantów.

Napływ imigrantów zapewne doprowadzi do politycznych napięć we Włoszech. Niektóre gminy, jak Lecce i Bari w Apulii, są gotowe gościć przybyszy, inne, rządzone przez centroprawicową opozycję, nie. W czerwcu tego roku odbędą się wybory komunalne, które będą sprawdzianem dla rządzącej centrolewicowej Partii Demokratycznej (PD) premiera Matteo Renziego. Jak dotąd PD korzystała na silnej fragmentacji opozycji. Pogłębienie się kryzysu imigracyjnego może doprowadzić do konsolidacji w obozie euroscpetycznym i antyimigracyjnym. A poparcie dla tych ugrupowań rośnie. W ciągu ostatnich dwóch lat skrajnie prawicowa Liga Północna przeszła od 4% do 17% poparcia w sondażach. Jednocześnie poparcie dla partii Renziego spada – oscyluje obecnie w okolicach 25%. Lider Ligi Północnej, Matteo Salvini ogłosił, że tworzy „alternatywną koalicję” wobec rządu, która „nie jest ograniczona do partii prawicowych”. Mają się w niej odnaleźć wszystkie te ugrupowania, które nie chcą, by Włochy były wielokulturowym społeczeństwem i mają „dość dyktatu Brukseli”. Są to m.in. partia Berlusconiego „Go Italy” oraz „Bracia Włoch” (Fratelli d’Italia). Można powiedzieć, że Salvini wyczuł ducha czasów, bowiem według najnowszych sondaży już tylko 40% Włochów ma zaufanie do UE, a szeroka koalicja rządząca krajem zrodziła się z rozsądku i może przy najmniejszym wstrząsie upaść. Przez dekady Włosi widzieli w Unii Europejskiej symbol gospodarczych możliwości, pokoju oraz „vincolo esterno”, czyli zewnętrzną siłę balansującą „miękkie” włoskie państwo, wyrażone w słabych instytucjach, korupcji oraz budżetowym laissez-faire. Teraz Unia jest postrzegana jako prześladowca.

Włoskie żądania

Wielu Włochom nie podoba się też, że rząd wydał w ubiegłym roku z budżetu ponad 680 milionów euro na utrzymanie imigrantów, którzy dotarli do kraju drogą morską. Same operacje ratunkowe na Morzu Śródziemnym kosztowały włoski budżet w 2015 r. ok. 9 mln euro miesięcznie. Gospodarka strefy euro wciąż nie wróciła do poziomu sprzed 2007 r., i to mimo pojawienia się szeregu faktorów, które powinny spowodować wzrost: niskie ceny ropy, program „quantitative easing” (poluzowania polityki pieniężnej) Europejskiego Banku Centralnego, oraz osłabienie euro, co powinno stymulować eksport. We Włoszech koniunktura poprawia się bardzo powoli. Popyt wewnętrzny pozostaje niski, w połączeniu z ogromnym długiem publicznym utrzymując kraj w recesji. 40% młodych Włochów, w wieku poniżej 25 lat, jest bez pracy. Napływ imigrantów spowoduje kolejne koszty dla włoskiego budżetu, co Renzi zapewne użyje do uzasadnienia wyższych wydatków publicznych. Spowoduje to napięcia z Brukselą i Berlinem, które oczekują od Rzymu, podobnie jak od Aten, większej dyscypliny budżetowej. Zdaniem Renziego jednak, tylko zwiększone wydatki doprowadzą do stymulacji wzrostu i w konsekwencji redukcji bezrobocia. Włoski premier dał też wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza sam rozwiązywać problemu uchodźców, którzy „utkną we Włoszech i będą koczować pod mostami”.

Rzym domaga się wspólnej polityki azylowej, reformy umowy dublińskiej, oraz powrotu do systemu Schengen. Chce także, by inne europejskie kraje przejęły od niego część uchodźców według systemu relokacji, który, jak się okazało, nie działa i najprawdopodobniej nie będzie także działał w przyszłości. Władze w Rzymie nie ustają jednak w formułowaniu żądań. Zdaniem krytyków ta agresywna postawa doprowadzi na dłuższą metę do izolacji Włoch i uwięzi je na peryferiach Europy.

Dla Unii Włochy stanowią poważną bolączkę także z innych powodów. Sektor bankowy Włoch jest jeszcze bardziej rozdrobniony niż jego scena polityczna. Wiele mniejszych banków jest obciążonych niespłacalnymi kredytami. W ub.r. włoski rząd uratował cztery mniejsze banki oszczędnościowe. Tyle że operację przeprowadzono już zgodnie z nowymi unijnymi regułami, które wymagają, by w stratach partycypowali też właściciele niektórych obligacji. Efekt: pieniądze straciło kilkanaście tysięcy drobnych inwestorów. Nie rozwiązało to jednak szerszego problemu problematycznych kredytów w bilansach instytucji finansowych, które wynoszą ok. 20% wszystkich kredytów. Dla porównania, w Niemczech są to zaledwie 2%, we Francji 4%, a w Hiszpanii 7%. Sprowadza się to do około 350 miliardów euro, albo 17% PKB Włoch. W niektórych przypadkach złe kredyty obejmują nawet alarmujące 40% bilansów w poszczególnych bankach. Sprawy potoczyły się już tak daleko, że Europejski Bank Centralny codziennie monitoruje poziom płynności w Banca Carige i Monte dei Paschi di Siena.

Akcje włoskich banków gwałtownie spadły od początku roku. W przypadku Monte dei Paschi, w którym złe długi stanowią 22% wszystkich kredytów, spadek wyniósł blisko połowę. Konsekwencją tego stanu rzeczy może być kolejny, poważny kryzys finansowy. Unijne prawo pozwala na uruchomienie tzw. złego banku, do którego banki mogłyby przetransferować niespłacane kredyty. Władze w Rzymie doszły w tej sprawie w styczniu do porozumienia z Komisją Europejską. Renzi zezwolił także na fuzję dwóch z największych włoskich banków: Banco Popolare SC i Banca Popolare di Milano. To pozwoli na redukcję złych kredytów w obu instytucjach o 10 mld euro. Jednak proces fuzji będzie trwał długo, bo aż do 2019 r. Nagły upadek włoskich banków miałby bardzo poważne konsekwencje dla Europy, o wiele większe niż dotychczasowe perypetie Grecji. Włochy to ósma co do wielkości gospodarka świata. Możliwość zbiegnięcia się w czasie kryzysu finansowego i kryzysu imigracyjnego wywołuje dużą nerwowość w Rzymie i Brukseli. Potencjał destabilizacyjny takiego scenariusza jest niezaprzeczalny.

Marzenia ściętej głowy

Włoskie elity polityczne widzą wyjście z trudnego położenia, w jakim się znaleźli w „pivocie” Unii Europejskiej na basen Morza Śródziemnego. Minister spraw zagranicznych Włoch Paolo Gentiloni wystosował na łamach „Foreign Policy” swoisty apel do Europy i USA, by skierowały swoją uwagę na region, który „nie jest i nie powinien być jedynie zmartwieniem Włoch”. Według szefa włoskiej dyplomacji przez Morze Śródziemne przedostają się na Stary Kontynent islamscy terroryści, ukryci pośród uchodźców. Dalej leży Afryka, z jej potencjałem wzrostu i nierozwiązanymi problemami. Kontynent, który obecnie gospodarczo podbijają Chińczycy. Zdaniem Gentiloniego nie wszystko jest jednak stracone. Region Śródziemnomorski może jego zdaniem stanowić most do Czarnego Lądu, dlatego Europa powinna skupić na nim całą swoją uwagę, wsparta przez włoski „soft power”.

Artykuł został wyśmiany przez włoską opozycję i zachodnich analityków, jako nierealistyczne „marzenie ściętej głowy”. Niesłusznie. Prawda jest taka, że ten „pivot” się w pewnym sensie już dokonał. Obecnie Unia Europejska, za sprawą kryzysu imigracyjnego, dokonała nowego otwarcia na region. Czy czym innym jest w końcu umowa, którą przywódcy państw członkowskich zawarli na ostatnim szczycie z Turcją i dana Ankarze obietnica wznowienia rozmów akcesyjnych? Wraz z nasileniem się fali uchodźców ten efekt się jeszcze nasili. Można oczywiście wyśmiać aż nader czytelną próbę wykorzystania obecnej sytuacji przez rząd w Rzymie do wzmocnienia własnej pozycji. Również wyjścia z coraz bardziej peryferyjnego statusu oraz zapewnienia Gentiloniego, że pivot na Morze Śródziemne nie zagraża pivotowi USA na Azję. Faktem jednak jest, że Europa będzie w następnych latach zmuszona do tego, by zainwestować ogromne środki w ochronę swych południowych granic i gaszenie kolejnych pożarów wywołanych przez dżihadystów w Północnej Afryce i Bliskim Wschodzie.

Gdy kryzys euro, wciąż niezażegnany, odżyje, uderzy w pierwszym rzędzie w południowe peryferie Europy. Region Morza Śródziemnego zaabsorbuje uwagę Starego Kontynentu jeszcze na długi czas. Negatywnych konsekwencji nie unikną inne regiony, choćby Europa Środkowa i Wschodnia. To zresztą już widać. Europejskie elity dawno postawiły krzyżyk na Ukrainie, która jest im do niczego nie potrzebna. Rozmowy akcesyjne z Mołdawią i Gruzją są zamrożone. UE nie zamierza rozszerzyć się na Wschód, a w Rosji widzi nieco nieuładzonego partnera, ale potrzebnego w walce z IS. Nicolas Sarkozy, gdy był prezydentem Francji, proponował powstanie Unii Śródziemnomorskiej. Projekt nie doszedł do skutku. Teraz jednak może powstać, i to zupełnie naturalnie.

Listek figowy

Kraje basenu Morza Śródziemnego będą zmuszone współpracować, by nie zostać całkowicie zdestabilizowanymi i zalanymi przez ludzką falę. Francuzi mogą do nich dołączyć, wobec rosnącego rozczarowania relacjami z Niemcami. W niemiecko-francuskim tandemie Paryż od dawna robi już tylko za listek figowy. Zbyt duża jest rozbieżność między silnymi gospodarczo i politycznie Niemcami, a słabą w obu dziedzinach Francją, tęskniącą za dawną świetnością. W regionie, w którym posiada sięgające jeszcze czasów kolonialnych wpływy i interesy, może za to odegrać kluczową rolę. Marzenie Gentiloniego może się więc ziścić, tyle że Włochy odegrają w nim bardziej pasywną niż aktywną rolę. Trudno być liderem regionu, gdy jest się słabym wewnętrznie i balansuje na krawędzi finansowej katastrofy.

ARTYKUŁ POWSTAŁ DZIĘKI DARCZYŃCOM. ZOSTAŃ JEDNYM Z NICH!


© Aleksandra Rybińska
Kwiecień 2016
źródło publikacji:
www.nowakonfederacja.pl




Ilustracja © DeS / www.1obrazkiem.blogspot.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2