Jest tylko jeden warunek – najlepiej samemu być martwym. Wówczas Polska przyznaje się do swego bohatera, owszem – po odszukaniu na Łączce honoruje salwą i miejscem w Panteonie Żołnierzy Polski Walczącej. Otóż Janusz Waluś tego ostatniego kryterium nie spełnia – jako antykomunista żywy, okazuje się nadal zbyt „kontrowersyjny”, by Rzeczpospolita Trzecia i Pół chciała się do niego otwarcie przyznać, a co dopiero oficjalnie upomnieć o sprawiedliwość i wolność dla niego.
Walka z komuną nie podpada u nas obecnie, chwała Bogu, ani pod prawną penalizację, ani moralną anatemę.
Odwrotnie – to propagowanie komunizmu już drugą dekadę pozostaje przynajmniej formalnie groźnym przestępstwem (zarówno kodeksowym, jak i konstytucyjnym), a osobiste zaangażowanie w opór wobec sowietyzacji jest dziś coraz powszechniej poczytywane za szczególną zasługę. Mimo całowiekowych wysiłków popleczników i pogrobowców komuny – ze szczególnym uwzględnieniem dokonań kolejnych pokoleń rodziny Szechterów/Michników – współczesne pokolenie Polaków z „czerwonymi” się z reguły nie identyfikuje, zarówno w ocenie historii, jak i w politycznych wyborach. Żołnierze wyklęci mają wszak swoje państwowe święto; odszukani i zidentyfikowani po latach bohaterowie walki z komunistycznym zniewoleniem mogą się dziś spodziewać pośmiertnych awansów i pogrzebów z wojskową asystą.
Wszystko to jednak będzie tylko pogłębianiem hipokryzji w naszym życiu publicznym – jeśli te same władze, które tak wielkim szacunkiem otaczając poległych, w dalszym ciągu ignorować będą los ostatniego „wyklętego”, nadal pozostającego w rękach kultywującego komunistyczne sentymenty reżimu Republiki Południowej Afryki.
Rok 1993, kiedy Janusz Waluś (rocznik 1953) dokonał udanego zamachu na Chrisa Haniego (rocznik 1942), szefa partii komunistycznej w Republice Południowej Afryki, był tym samym, kiedy po kolejnych wyborach w Polsce mieli właśnie wrócić do władzy peerelowscy aparatczycy z PZPR (pod nowym szyldem SLD) i ZSL (pod zawłaszczonym szyldem PSL), a Aleksander Kwaśniewski otrzymać miał tytuł Człowieka Roku tygodnika „Wprost”. Nic dziwnego, że na tak ewoluującej scenie politycznej III RP nie było przez lata nikogo, kto upomniałby się o prawo i sprawiedliwość dla Walusia. Dlaczego jednak to zaniechanie trwa – dlaczego władze warszawskie nadal nie wykonują w tej sprawie swoich ustawowych obowiązków, a do nich należy wszak troska o każdego obywatela, także tego, który znalazłszy się w więzieniu na obczyźnie, dawno już wystąpił o własną ekstradycję? Pytania retoryczne – zawsze łatwiej celebrować pamięć martwych, niż zająć się rozwiązywaniem problemów żywych.
Notabene, aby w sprawie Walusia czynić, co nakazuje prawo i sumienie – do tego nie potrzeba wcale angażować się w jakikolwiek spór ideowy. Nie trzeba nawet być świadomym i zdeklarowanym antykomunistą – wystarczy być lojalnym państwowcem, przejawiającym minimum szacunku dla zasady równości wobec prawa. W sprawie Janusza Walusia od początku widać stosowanie podwójnych standardów. W RPA nie objęto go amnestią, tak szeroko zastosowaną wobec uczestników konfliktu, który kulminował tam na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, a którego konkluzją miało być działanie tzw. Komisji Prawdy i Pojednania. Walusia z tego dziejowego kompromisu arbitralnie wyłączono. Teraz zaś, kiedy po latach udało mu się uzyskać zgodę sądu na warunkowe zwolnienie (w 2016 r.), stosuje się prawniczą kazuistykę i urzędniczą obstrukcję – byle tylko Janusz Waluś nie oglądał ani wolności, ani ojczystego kraju.
Dlaczego warszawskie władze najwyższe, służby dyplomatyczne (i wszelkie inne) powinny z całą powagą i pełnym zaangażowaniem zabiegać o uwolnienie Walusia z południowoafrykańskiego więzienia, w którym przebywa już blisko ćwierć wieku? To oczywiste: Janusz Waluś jest z urodzenia polskim obywatelem (nabytego w swoim czasie obywatelstwa RPA zrzekł się już dawno, co tamtejsze władze ostatecznie uznały), elementarnych praw przysługujących mu z tego tytułu nigdy nie utracił, nie zrzekł się ani nie został sądownie pozbawiony – a więc państwo polskie ma po prostu zwyczajny, kategoryczny obowiązek dopominać się wprost o wolność dlań lub przynajmniej o pilną ekstradycję. Janusz Waluś jest zabójcą, owszem, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – bowiem sam z wielką precyzją swój czyn zrelacjonował, nigdy nie wypierając się odpowiedzialności za śmierć Haniego. Ale przecież równie ewidentne jak samo sprawstwo pozostają jego motywacje – czysto polityczne, w żadnym wypadku nie pospolicie kryminalne, rozbójnicze czy osobiste.
Chris (Krzyś) Hani, „ukochany uczeń Nelsona Mandeli” (określenie z prasy postpeerelowskiej) – przeszedł długą drogę od katolickiej ministrantury w dzieciństwie i młodzieńczej fascynacji klasyczną literaturą, przez zarażenie marksizmem, udział w agitacji komunistycznej i eskalacji przemocy, aż po specjalne szkolenia KGB i wizyty w Moskwie. Dowodzona przezeń bojówka Umkhonto we Sizwe (Włócznia Narodu), zbrojne skrzydło Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC), według skromnych szacunków w ciągu pierwszej dekady działalności (od 1976 r.) miała na koncie co najmniej 130 ofiar śmiertelnych (w tym blisko połowę cywilów, z czego większość czarnoskórych). Ile wyroków śmierci wydał Hani później, ilu zabójstw dokonali jego podwładni, a ilu samosądów dokonali ich „sympatycy” – trudno o wiarygodne statystyki. Trudno – ponieważ postać Haniego pozostaje dziś przedmiotem oficjalnego kultu w RPA, zdewastowanej i zdegradowanej przez jego partyjnych towarzyszy. Imię Haniego noszą tam dziś ulice i budynki użyteczności publicznej. A wszak od razu na wiadomość o jego śmierci zadedykował mu swą pracę (bodajże: „Widma Marksa”) słynny Jacques Derrida, guru postmodernistycznej filozofii, propagator tzw. dekonstrukcji. Jak to się u nas dawniej mówiło: „Każda potwora znajdzie swego amatora”.
U nas tymczasem to i owo jednak się zmieniło – przynajmniej w sferze narracji historycznej. Na szczęście dożyliśmy w Polsce czasów, gdy strzelanie do sekretarzy partii komunistycznej bynajmniej nie dyskredytuje automatycznie wykonawcy, a wręcz przeciwnie – stanowi przepustkę do narodowej legendy i predestynuje do roli wzorca patriotycznego. Jest tylko jeden warunek – najlepiej samemu być martwym. Wówczas Polska przyznaje się do swego bohatera, owszem – po odszukaniu na Łączce honoruje salwą i miejscem w Panteonie Żołnierzy Polski Walczącej. Otóż Janusz Waluś tego ostatniego kryterium nie spełnia – jako antykomunista żywy, okazuje się nadal zbyt „kontrowersyjny”, by Rzeczpospolita Trzecia i Pół chciała się do niego otwarcie przyznać, a co dopiero oficjalnie upomnieć o sprawiedliwość i wolność dla niego.
W tej sprawie nie chodzi już więc wyłącznie o osobistą wolność i poszanowanie godności samego Janusza Walusia – chodzi o powagę państwa i godność narodu polskiego. A tej ostatniej zachować nie sposób, wyznając jednocześnie kult świętego spokoju, ulegając szantażowi poprawności politycznej dla uproszczenia doraźnych rachunków politycznych, z góry ustępując przed nagonką „Wyborczej” i jej przyjaciół z międzynarodówki sierot po Marksie i Derridzie. Jeśli teraz po raz kolejny wszystkie pałace i ministerstwa w Warszawie, wszystkie ambasady i służby konsularne w Pretorii pozostawią Janusza Walusia na łasce i niełasce mściwych czcicieli pamięci towarzysza Haniego – będzie to kolejny moment niewesołej prawdy o realiach i limitach dobrej zmiany w MSZ. Jeśli do tego dopuścimy, jeśli nie daj Boże, przejdziemy nad tym do porządku – będzie to oznaczało kolejny akt derridowskiej „dekonstrukcji” duszy naszego narodu.
© Grzegorz Braun
20 czerwca 2017
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
20 czerwca 2017
źródło publikacji:
www.polskaniepodlegla.pl
Ilustracja © brak informacji
OK, teraz rozumiem. Przyszedłem tu prosto z dzisiejszego wywiadu z Jaruzelską na youtube.
OdpowiedzUsuń