Na przykład można by zaczepić ręce o jakiegoś „uchodźcę”, ale z nimi nigdy nic nie wiadomo – bo jeśli nawet nie słyszeli przemówienia Józefa Cyrankiewicza w 1956 roku w Poznaniu, jak to partia będzie „odrąbywać” ręce podniesione na władzę ludową, to przecież w ćwiartowaniu muszą mieć jakieś doświadczenia, podobnie jak podkomendni narodowego bohatera sojuszniczej Ukrainy, Stefana Bandery. W takiej sytuacji lepiej od uchodźców trzymać się z daleka tym bardziej, że w naszym nieszczęśliwym kraju mają oni potężnych protektorów w rodzaju Aleksandra Kwaśniewskiego, który oddałby dla nich wszystko, czego się na... to znaczy – pardon – do czego doszedł ciężką pracą „tymi ręcami”,
albo pana redaktora Jacka Żakowskiego, który nie pomija żadnej okazji by się podli..., to znaczy, pardon – jakie tam znowu podlizać panu redaktorowi Michnikowi;
pan redaktor Michnik żadnych hołdów od pana red. Żakowskiego nie potrzebuje, bo pan red. Michnik jest prorokiem większym, podczas gdy pan red. Żakowski biega za proroka mniejszego, a czyż prorok mniejszy może czymkolwiek zaimponować większemu? Jasne, że nie, a w tej sytuacji musimy przyjąć, że pan red. Żakowski nie dlatego nieubłaganym palcem dźga mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy, żeby podlizać się, albo nawet odwdzięczyć swoim protektorom, którzy w swoim czasie zrobili z niego człowieka, tylko - że ma takie natręctwo.
Rosjanie powiadają, że każdy durak po swojemu s uma schodit, co się wykłada, że każdy dureń wariuje na swój sposób, więc dlaczego pan redaktor Żakowski nie miałby reagować właśnie w taki? Nie ma takiej ustawy, która by tego zabraniała, bo na razie ustawodawstwo naszego nieszczęśliwego kraju pod rygorem odpowiedzialności sądowej chroni fantasmagorie „światowej sławy historyka”, na jakiego został przez jakiś nowojorski sanhedryn wystrugany z banana pan doktor Jan Tomasz Gross. Nawiasem mówiąc, pojawiły się ostatnio fałszywe pogłoski, jakoby pan dr Jan Tomasz Gross miał dostać literacką Nagrodę Nobla. Najwyraźniej jacyś złośliwcy próbują zakpić sobie z Akademii Szwedzkiej, chociaż... skoro literacką Nagrodę Nobla dostała pani Wisława Szymborska, skoro dostał ją Dario Fo i Elfriede Jellinek, no to dlaczego nie miałby jej dostać pan dr Jan Tomasz Gross, skoro już został „historykiem światowej sławy”? Nu? Jakby pan dr Jan Tomasz Gross dostał literacką Nagrodę Nobla, to partia odrąbałaby, a nawet musiałaby odrąbać każdą rękę, jaka ośmieliłaby się na niego podnieść – oczywiście z zachowaniem wszystkich zasad socjalistycznej praworządności, to znaczy – za pośrednictwem niezawisłych sądów. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że dla sprawy realizacji żydowskich roszczeń majątkowych wobec Polski udelektowanie pana doktora Jana Tomasza Grossa literacką Nagrodą Nobla stanowiłoby milowy krok naprzód. Czy dla Akademii Szwedzkiej nie jest to wystarczający powód?
Okazuje się, że sfera literatury nie jest, a w każdym razie – nie musi wcale być bezpieczniejsza, niż bliskie spotkania III stopnia z syryjskimi uchodźcami. Ale przecież o coś ręce zaczepić trzeba, więc dlaczego nie zaczepić rąk o zakończony festiwal filmowy w Gdyni, zakończony co najmniej dwoma mocnymi akcentami. Po pierwsze, słynny, to znaczy, może nie taki znowu „słynny”, chociaż perskie przysłowie powiada, że „dobry kogut w jajku pieje” - więc niech będzie, że słynny reżyser Marcin Wrona wziął i się powiesił. Czemu się powiesił – nikt nie wie, ale tym większy „zapanował smutek”, chociaż jednocześnie i „radość”, bo jakże tu się nie radować, skoro główną nagrodę otrzymała pani reżyserowa Małgorzata Szumowska? Pani Małgorzata Szumowska nazywana jest, a może nawet sama nazywa się „Małgośką Szumowską”, bo tak jest „fajniej”, a poza tym taka intytulacja sugeruje że pani reżyserowa jest ciągle młoda i ciągle się rozwija, więc wszystko dopiero przed nią i w ogóle – gites tenteges. To całkiem niezły patent, więc nic dziwnego, że w filmowym demi-mondzie pani Szumowska cieszy się znakomitą opinią osoby zdolnej, nie tyle może do wszystkiego, tylko tak ogólnie. Obecna nagroda stanowi potwierdzenie tych wszystkich mozolnie wypracowanych poszlak, a przyznana została za film pod obiecującym tytułem „Body/Ciało”, w którym – jak lakonicznie stwierdzają recenzenci, „cyniczny prokurator” i „córka-anorektyczka” próbują „się odnaleźć” po śmierci najbliższej osoby. Wiadomo bowiem, że w sytuacji, kiedy nic nie dzieje się naprawdę, resztki autentyzmu tlą się jeszcze w śmierci, chorobie i spółkowaniu. Toteż twórcy eksploatują te okoliczności aż do gołej ziemi – chyba, że pojawia się zamówienie od Żydów – a wtedy wiadomo - „biznes sze kręczy”.
Wracając do pani Szumowskiej, ta lakoniczność jest charakterystyczna i przypomina z jednej strony deklaracje małomównego prezydenta USA Calvina Coolidge’a, który na pytanie żony, o czym to pastor mówił na kazaniu, odparł, że „o grzechu”, a na natarczywe próby wydobycia, cóż takiego o tym grzechu mówił, małomówny prezydent odparł, że „był mu przeciwny” - a z drugiej strony przypomina opowiadanie Stanisława Lema o maszynie cyfrowej, która miała dać odpowiedź na wszystkie otchłanne problemy frapujące świat roboci. Wprowadzono tedy do niej wszelką możliwą informację, ale kiedy przyszło do rozruchu, maszyna potrafiła wydobywać z siebie tylko znaki przestankowe. Coś podobnego jest u pani Małgorzaty Szumowskiej; w swoim filmie dotyka bardzo wielu materii, łączy się z duchami i tak dalej. Jakiś złośliwiec mógłby powiedzieć, że zwyczajnie ma nasrane w głowie, co, mówiąc nawiasem, jest zjawiskiem dosyć częstym, żeby nie powiedzieć – nagminnym wśród celebrytów i „ludzi kultury” - ale to byłaby opinia głęboko niesprawiedliwa, bo pani Małgorzata chyba po prostu kombinuje, w co by tu się wstrzelić i w rezultacie jednego dnia - „Jezus”, a znowu innym razem „duchy”, a jak się potem to poskleja, to nawet wychodzi niezły film.
W tej sytuacji wypracowanie kryteriów artystycznych nie jest sprawą łatwą, więc w czynie społecznym przypominam dyskusję na ten temat, jaką przeprowadziliśmy bodaj w roku 1972 na warszawskich Jelonkach z kolegą Stanisławem F.-C. - do dzisiejszego dnia czynnym w branży filmowej. Rezultatem tej dyskusji było ustalenie, że filmy dzielą się na dobre i złe. Dobre są filmy wojenne, kryminały oraz takie, w których roi się od tzw. „momentów”, to znaczy – w których aktorzy imitują spółkowanie. Wszystkie inne filmy są złe - i żadne kombinacje nic tu nie pomogą. Obawiam się, że te kryteria artystyczne zostały zapomniane i w rezultacie reżyserowie robią coraz więcej filmów złych. Próbują to maskować napuszoną gadaniną, podobnie jak filozofowie bezmyślność współczesnej filozofii próbują maskować – jak to nazywa prof. Bogusław Wolniewicz - „organizacyjną krzątaniną”. Tę „organizacyjną krzątaninę” można zauważyć również w środowiskach twórczych – głównie wokół uzyskania subwencji państwowych – bo produkowany Scheiss coraz rzadziej może liczyć na sukces kasowy.
© Stanisław Michalkiewicz
30 września 2015
Felieton opublikowano w tygodniku „Nasza Polska”
www.michalkiewicz.pl ☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Felieton opublikowano w tygodniku „Nasza Polska”
www.michalkiewicz.pl ☞ WSPOMÓŻ AUTORA
Notatka: wszystkie ilustracje pochodzą od redakcji.
Fotografia © 2014 Oliver Abels (SBT) / wikipedia.de
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz