Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Armia Czerwona zwycięża – w Izraelu. Konwulsje i konfuzje

Okazuje się, że 9 maja będzie oficjalnym świętem, „dniem zwycięstwa” nie tylko w Rosji – ale także w państwie Izrael. Podejmujący taką decyzję Kneset jednocześnie łączy się z rosyjską Dumą we wspólnym potępieniu zamiaru niszczenia pomników „walki z faszyzmem” w Polsce.

I jak tu nie wyjść na obsesjonata – kiedy po raz kolejny przychodzi notować fakty, dla których w głównym ścieku medialnym jakoś nigdy nie ma miejsca? Zwłaszcza w sprawie tzw. stosunków polsko-żydowskich, kiedy dzieją się rzeczy dla Polski niewątpliwie istotne, a przez postpeerelowskie media gadzinowe (i z lewej, i z prawej strony) zgodnie przemilczane – temu, kto ciszę w eterze przerywa, zawsze ktoś przypisze „manię antyżydowską”. Ten mechanizm miałem okazję poznać doskonale z autopsji – za publicznie deklarowany judeorealizm doczekałem się wszak nawet anatemy rzuconej przez Wildsteina seniora, który na marginesie swoich memuarów etykietuje mnie jako „żarliwego antysemitę”.
Nawet gdybym chciał przedstawić gdziekolwiek sygnowany przez biegłego weterynarza certyfikat zaświadczający, że nie jestem wielbłądem – to i tak wątpliwe, by dla moich tłumaczeń znalazła się jakakolwiek nisza w życiu publicznym, jakikolwiek czas antenowy czy łamy prasowe mieniące się poważnymi.

Żyjemy wszak w czasach, gdy dobra zmiana tym się m.in. objawia, że oto dawniej obowiązywać miała fatwa rzucona przez redaktora Michnika, a teraz również fatwa rzucona przez redaktora Wildsteina seniora – który zresztą, nie w kij dmuchał, zasiada w Kapitule Orderu Orła Białego. Nie dziwota więc, że to nadzwyczajne odznaczenie – stanowiące niejako wzorzec polskiego patriotyzmu i miernik zgodności z polską racją stanu – zawiesił nasz belwederski prezydent Andrzej Duda na ramieniu ambasadora Szewacha Weissa, znanego lobbysty opowiadającego się publicznie za prymatem żydowskiej polityki historycznej nad polską wrażliwością, a także za egzekucją roszczeń finansowych, jakie wobec nas wysuwają organizacje diaspory i państwo Izrael. Sprawa nadawanych przez prezydenta orderów, krzyży i innych wyróżnień o tyle ma związek z możliwością funkcjonowania w polskiej przestrzeni publicznej (oddanej, jak się zdaje, na wieczną wyłączność judeoidealistom, jeśli nie wręcz judeoentuzjastom), że akurat inne zaszczytne odznaczenie nadał ostatnio prezydent Duda redaktorowi Wildsteinowi juniorowi – który notabene wnet okazał się też najlepszym kandydatem na jeden z dyrektorskich foteli w Telewizji Polskiej. W tak zorganizowanej przestrzeni publicznej – z Wildsteinem seniorem mającym wpływ na rozdawanie Orłów Białych i Wildsteinem juniorem mającym wpływ na rozdawanie czasu antenowego w TVP – możemy być spokojni, że przynajmniej spora część publikowanych tu wiadomości okaże się niepowtarzalnie oryginalna i ekskluzywnie bezkonkurencyjna. Że, innymi słowy, nikt inny nie wspomni nawet o tym, co tu piszemy – co jest doprawdy rzadką gratką dla publicysty i wielką zachętą do pracy.

A teraz ad rem: 27 lipca zgromadzenie plenarne Knesetu jednogłośnie zdecydowało ogłosić 9 (dziewiąty – sic) maja świętem narodowym i dniem wolnym od pracy w państwie Izrael – w przyjętej ustawie mowa o Dniu Zwycięstwa w Europie (Victory in Europe Day). Ciekawostka: w większości państw europejskich takie upamiętnienie przypada na 8 (ósmy) maja – w rocznicę bezwarunkowej kapitulacji Niemiec w roku 1945. Figiel w tym, że ten akt kapitulacji sygnowali niemieccy generałowie późnym wieczorem, kiedy wedle czasu moskiewskiego zdążyła już stuknąć nowa data dzienna. W konsekwencji z woli Stalina, ze względów prestiżowo-propagandowych „dzień zwycięstwa nad faszyzmem” obchodzono w całym bloku sowieckim właśnie 9 maja. Podział ten utrzymał się do dziś, przy czym dawne państwa satelickie sukcesywnie przeszły na kalendarz zachodni – III Rzeczpospolita uczyniła to zresztą dopiero w 2015 r. Pomińmy tu umowność samej daty i iluzoryczność okazji (w Polsce zmiana jednej okupacji na drugą to akurat słaba okazja do świętowania, niezależnie do dnia) – zwróćmy uwagę na to, że przystępując do „klubu 9 maja” (wraz z Rosją, Białorusią, Ukrainą i ośmioma innymi byłymi republikami sowieckimi), państwo Izrael dokonuje wyrazistego samookreślenia. Co zresztą wpisuje się w dłuższy trend – którego spektakularnym przejawem było uroczyste odsłonięcie (z udziałem premierów Putina i Netanjahu) okazałego pomnika wdzięczności Armii Czerwonej w Netanji, już pięć lat temu. A przecież jeszcze kilka lat wcześniej (2009) we wspólnym komunikacie po spotkaniu nad Morzem Czarnym prezydenci Miedwiediew i Peres wspólnie deklarowali walkę z rewizjonizmem historii – przy czym negowanie „wyzwolicielskiej” roli Armii Czerwonej zostało niejako „podciągnięte” pod kłamstwo oświęcimskie. Proklamowanie 9 maja narodowym świętem w Izraelu nie jest więc w tym kontekście żadną niespodzianką – ale raczej logiczną konsekwencją.

Może się komuś zdawać, że takie publiczne akty, pozostające wszak w sferze werbalnej, li tylko symbolicznej, nie powinny mieć żadnego znaczenia dla bieżącej praktyki politycznej. Nic bardziej błędnego – akurat w przypadku Izraela mniemanie, że polityka historyczna realizowana jest w oderwaniu od geostrategii, to byłaby daleko posunięta naiwność. Mamy zresztą konkretny powód, by zachowując polską perspektywę, nie traktować tych rzeczy lekko. Otóż bowiem izraelski Kneset zachowuje w tych kwestiach żelazną, trzeba przyznać, konsekwencję: skoro czci „wyzwolicielską” Armię Czerwoną i tak chętnie przypomina o wkładzie Żydów czerwonoarmistów w „zwycięstwo nad faszyzmem”, to jednocześnie potępia wszelkie opcje przeciwne. Stąd właśnie nasza wciąż niedokończona kampania „Goń z pomnika bolszewika!” (którą niżej podpisany miał okazję wspierać swoim nazwiskiem) staje się po raz kolejny zarzewiem międzynarodowego konfliktu. Ledwie bowiem w naszym Sejmie przegłosowano nowelizację prawa o zakazie propagandy komunizmu (i nazizmu notabene), ledwie podpisał ją prezydent Duda, a już sprawie tej z troską przyjrzeli się Rosjanie i Żydzi. Do wspólnych wniosków doszli już w czerwcu, podczas moskiewskiej wizyty przewodniczącego Knesetu Edelsteina (tuż przed kontrolną wizytą w Warszawie notabene) – rezultatem była zapowiedź zgodnego potępienia przez Dumę i Kneset demontażu sowieckich monumentów, którymi Sowieci znaczyli podbijane terytorium, a których wcale nie tak mało straszy jeszcze na terytorium Rzeczypospolitej. Ostatecznie więc oskarżycielski palec wymierzony zostaje w Polskę z Moskwy i jednocześnie z Tel Awiwu, gdzie żydowscy parlamentarzyści z oburzeniem przyjęli wieść, że nad Wisłą szykuje się akcja wymierzona w pamięć „zwycięstwa nad faszyzmem”. W rezultacie Kreml może z satysfakcją ogłosić, że: „Putin dziękuje Izraelowi za potępienie burzenia radzieckich pomników wojennych” (komunikat TASS). Wiadomość uznały za ważną liczne inne media – wśród nagłówków jeden (WeapoNews) wyróżnia się szczególnie dziarskim optymizmem: „Rosja i Izrael razem przeciwko polskiemu faszyzmowi – kiedy dołączą inni?” (sic).

To jasne (a w każdym razie powinno być dla każdego polskiego państwowca), że narracje propagandowe, w których mowa o „wyzwolicielskiej” misji Armii Czerwonej – w których zatem przechodzi się do porządku nad inicjatywną rolą Rosji Sowieckiej w rozpętaniu II wojny światowej i przemilcza się rozbiór Polski w roku 1939 – bezpośrednio godzą w polską rację stanu poprzez negację, a co najmniej lekceważenie naszego prawa do suwerenności i integralności terytorialnej. Otóż podtrzymywanie takiej właśnie kłamliwej narracji, opartej na przemilczeniu zbrodni 17 września wraz z konsekwencjami, państwo Izrael uznaje niniejszym za swoją misję – i z misji tej się wywiązuje, podtrzymując ni mniej, ni więcej, czysto stalinowską wersję historii II wojny światowej. I oto ci sami parlamentarzyści żydowscy, którzy uznali, że żydowskie serca mają bić 9 maja w rytmie zgodnym z defiladowym krokiem pododdziałów Armii Czerwonej defilujących w Moskwie – uznają za stosowne jednocześnie występować z bezpośrednim potępieniem Polski, która podejmuje kolejne i tak już spóźnione próby wyzwolenia się z dziedzictwa sowieckiego zniewolenia.

W tej sytuacji trudno doprawdy popadać w entuzjazm na wieść o podpisaniu przez warszawski MON rozbudowanej umowy z izraelskim konsorcjum zbrojeniowym. Jak doniosła TV Republika (w wypadku tej telewizji słowo „doniosła” może być opacznie zrozumiane, z uwagi na bogaty dorobek w publicznym donosicielstwie – ale tu akurat proszę nie doszukiwać się podtekstu): „20 lipca br. Polska Grupa Zbrojeniowa S.A. oraz Israel Aerospace Industries Ltd. i ELTA Systems Ltd. (spółka zależna IAI) podpisały porozumienie o współpracy (Memorandum of Understaning), dotyczące m.in. systemów bezzałogowych statków powietrznych klasy taktycznej, walki elektronicznej oraz tankowców powietrznych platform powietrznych”. Czy aby na pewno otwieranie naszej zbrojeniówki na współpracę z tym akurat partnerem jest najlepszym pomysłem? Pomijając już sam kult Armii Czerwonej, który w Izraelu podniesiono właśnie do rangi kultu państwowego – warto przypomnieć, jak na współpracy z izraelskimi specjalistami przejechali się przed 10 laty Gruzini. Powodem małej skuteczności niektórych systemów obronnych w wojnie 2008 r. miało być udostępnienie Moskalom przez Żydów kodów do urządzeń, które wcześniej sprzedali Gruzinom. Mówił o tym w swoim czasie eksprezydent Saakaszwili – który przynajmniej dla aktualnego kierownictwa MON i TV Republika pozostaje chyba miarodajnym źródłem. Rozumiem, że zacieśniający współpracę z izraelskim partnerem minister Macierewicz doskonale zna tę gruzińską historię – że otrzymał na biurko wyczerpujące raporty, z których wynika, albo (A) że to bzdura, albo (B) że takie rzeczy to mogły przytrafić się nieprzezornym Gruzinom, ale nie nam, bo chłopaki z SKW na pewno przechytrzą chłopaków (i dziewczęta) z Szin Bet, Mosadu i całej reszty żydowskich służb? A może nikt tu nikogo nie próbuje i nawet nie zamierza przechytrzać – tylko jest to (C) genialny pomysł „żoliborskiej grupy rekonstrukcji historycznej sanacji” na spłatę żydowskich roszczeń (pod przykrywką kontraktów zbrojeniowych)? W każdym przypadku – krzyż na drogę.

PS Wśród parlamentarzystów, którzy są szczególnie aktywni jako lobbyści na rzecz zaangażowania Izraela w kultywowanie stalinowskiej wersji historii (i potępianie Polaków, którzy jej nie chcą kultywować), wyróżnia się niejaki Jo’el Razwozow, urodzony w sowieckim Birobidżanie (jako Konstantin Razwozow), rocznik 1980, utytułowany dżudoka, karierę polityczną zaczął od Rady Miejskiej w Netanji (patrz wyżej: pomnik wdzięczności Armii Czerwonej odsłonięty w 2012). Dla obdarzonych poczuciem czarnego humoru Polaków interesujące będzie, że już zasiadając w Knesecie, wystarał się był Razwozow o dyplom uznania „za działalność na rzecz ocalonych z Holokaustu” dla zasłużonego „izraelskiego działacza społecznego” Andre Gasiorowskiego (sic). Chodzi oczywiście o znanego aferzystę Andrzeja Gąsiorowskiego, którego działalność w Polsce pod osławionym szyldem Art-B stanowiła, jak okazało się po latach, fragment finansowego zaplecza operacji „MOST”, tj. transferu sowieckich Żydów do Izraela via Warszawa. Może takim właśnie „mostem” dotarł z rodzicami do Palestyny 11-letni Razwozow – może więc sam wiele zawdzięcza zapobiegliwości Gąsiorowskiego? Była to wszak operacja połączonych izraelskich, amerykańskich i postsowieckich polskojęzycznych służb – zorganizowana, jak wynika z publikacji sprzed kilku lat, w znacznej mierze na koszt polskiego podatnika. Czy na tym właśnie polegać ma „rzeczpospolita przyjaciół”, o której ledwie pół roku temu wygłaszał pompatyczne brednie belwederski prezydent Duda podczas swej wizyty w Izraelu?

Konwulsje i konfuzje


Konwulsje, o jakie przyprawił Rzeczpospolitą Trzecią i Pół falstart rzezi niewiniątek w sądownictwie, okazują się równie ciężkie, jak konfuzja, w jaką popadli kibice dobrej zmiany na tle nagłego napadu samodzielności, jakiego doznał belwederski prezydent. Choć więc kolejne spektakularne przesilenie za nami, rzecz cała bynajmniej na tym się nie skończy – „You ain’t see nothin’ yet”, „Teraz dopiero się zacznie”, jak parafrazować można tytuł amerykańskiego przeboju.

Nie powiodła się nieudolna, bo najwyraźniej nieskoordynowana, próba przetrącenia twardego rdzenia WSI w sądach i prokuraturze poprzez przełączenie starego, poststalinowskiego i neoeurokołchozowego układu „na ręczne sterowanie” z rządu. Procedowanie stosownych ustaw napisanych „pod siebie” przez ministra Ziobrę wywołało ze strony bezpośrednio i pośrednio zainteresowanych sierot po PRL-u zaciekłą kontrakcję – której głównym wątkiem było, jak zwykle, przyzywanie interwencji zewnętrznej na odsiecz „zagrożonej demokracji”. Odsiecz, owszem, nadeszła – ale z najmniej przez wszystkich oczekiwanej strony: mianowicie kij w szprychy raczył wetknąć osobiście belwederski prezydent Duda.

Co do meritum – jednoznaczny pogląd w tej sprawie miałem okazję wyrażać publicznie nie jeden raz także i na tych łamach. Przed dwoma laty, komentując konkretne przypadki nękania i prześladowania przez postpeerelowski wymiar (nie)sprawiedliwości polskich patriotów, tak tutaj pisałem:

Powiedzmy wyraźnie: ani prokuratorzy, którzy wszczynają takie sprawy, ani sędziowie, którzy takich aktów oskarżenia nie odsyłają do diabła, tylko w majestacie prawa postanawiają je z powagą rozpatrywać – to nie są ludzie zasługujący na miano Polaka. To są sowieccy folksdojcze – a urzędy, które reprezentują, są organami władzy kolaboranckiej, nie polskiej. Owszem, mówi się tam i pisze po polsku – ale nie ma zrozumienia ani polskiej tradycji, ani znajomości polskiej historii, ani respektu dla polskiej racji stanu. […] Fakt posługiwania się przez tych ludzi i te urzędy godłem polskim woła o pomstę do nieba – i domaga się zdecydowanej akcji politycznej. […] Czas oczekiwania na autorefleksję i autosanację władzy – także sądowniczej – już się skończył.

Szanowny Czytelnik zechce wybaczyć przydługi autocytat, ale zapoznając się z ciągiem dalszym wywodu, warto chyba orientować się, czy radykalizm w danej sprawie nie jest przypadkiem daty zbyt świeżej, by wykluczać koniunkturalizm czy brak ugruntowanych przekonań piszącego. W lutym 2015 r. tak dalej argumentowałem:

Zauważy ktoś może w tym miejscu, że w działania „niezawisłej” prokuratury i stanu sędziowskiego nie można w żaden sposób ingerować z zewnątrz. Że zatem wszelka akcja polityczna byłaby naruszeniem prawa. Nic podobnego. Postulowana wyżej akcja winna być prowadzona właśnie pod hasłem najwyższej troski i dbałości o ową niezawisłość. Właśnie w imię niezawisłości trzeba niemających najwyraźniej żadnych związków z Polską prawników jak najpilniej odsunąć od ich zaszczytnych funkcji i zawodów. Tych durniów i łajdaków, tych pogrobowców Stalina i Hitlera, prawych dziedziców Wareckiego i Bardonowej w polskim wymiarze sprawiedliwości trzeba jak najszybciej ratować przed ich własną niekompetencją. Bowiem aby mogli być prawdziwie NIEZAWIŚLI – trzeba najpierw, aby NIE ZAWIŚLI na najbliższej latarni, kiedy naród polski nareszcie ocknie się i poszuka odpowiedzialnych za autokompromitację i upadek państwa [„Polska Niepodległa”, luty 2015].

Tak zdecydowany pogląd w tej sprawie miałem zresztą okazję wyrobić sobie znacznie wcześniej – w oparciu o rodzinne, także i własne wieloletnie doświadczenia z „niezawisłym” sądownictwem i „niezależną” prokuraturą w PRL i post-PRL. Po wielokroć stając przed łajdakami poprzebieranymi w togi – w sprawach własnych jako oskarżony lub cudzych jako świadek – miałem okazję przekonać się, jak głęboka i rozległa jest w środowisku sędziowskim demoralizacja. Czy może, sięgając do bogactwa dosadnej staropolszczyzny, lepiej powiedzieć wprost: skurwienie. Doprawdy nie znajduję lepszego określenia na to, z czym miałem tylekroć do czynienia – zwłaszcza wysłuchując obrażających prawo, logikę i zdrowy rozsądek pokrętnych uzasadnień (gotowych już zawczasu) wygłaszanych tuż po ogłoszeniu łajdackich wyroków.

Co piszę tu, notabene jako wnuk i prawnuk adwokatów, notariuszy, a nawet potomek staropolskich jeszcze podsędków – z tej rodzinnej tradycji czerpiąc poważny stosunek do państwa i prawa, i wrodzoną rewerencję względem zawodów prawniczych. Ale właśnie z tego szacunku i z tej powagi wynika mój jednoznacznie i radykalnie negatywny osąd postpeerelowskiego wymiaru (nie)sprawiedliwości i najszczersza pogarda dla środowiska prawniczego en masse. Jestem przekonany, że w Polsce stanowi ono bodaj największą, a na pewno jedną z najgroźniejszych zorganizowanych grup przestępczych, która ciesząc się pełną bezkarnością, partycypuje w urządzaniu z państwa permanentnego żerowiska dla mafii, służb i lóż. Sądownictwo, z Sądem Najwyższym i Trybunałem Konstytucyjnym na czele, tworzy ostatnią linię okopów, ciąg z góry upatrzonych pozycji, na jakie wycofują się wszystkie sieroty po PRL i ZSRS – pod przewodem formalnie zlikwidowanej mafią WSI. Zwłaszcza w sądach wyższych instancji ostentacyjną pogardę dla prawa, uczciwości, patriotyzmu i zdrowego rozsądku uznać należy za normę. Przede wszystkim więc do sądownictwa i prokuratury współtworzących tę ponurą atrapę i żałosną namiastkę państwa polskiego stosuje się ogólna diagnoza: tego nie da się grzecznie wynegocjować, nie da się prowizorycznie naprawić – to trzeba po prostu obalić.

Otóż konfrontacji z tą prostą prawdą nie wytrzymuje najwyraźniej prezydent RP Andrzej Duda – nie pozwalają mu na to albo ograniczenia intelektualne (sam jest wszak właśnie patentowanym postpeerelowskim prawnikiem), albo emocjonalne (brak asertywności w konstelacji rodzinno-środowiskowej).

Niektórym zdawało się, że prezydenckie weto podziała niczym rozlanie oliwy na wzburzone fale, że jednym finezyjnym ruchem prezydent Duda jednocześnie rozbroi groźną minę podłożoną pod gmach państwa, a przy tym sam wybije się na polityczną suwerenność względem Kaczyńskiego, swego demiurga. Popyt na złudzenia najwyraźniej nigdy nie słabnie – a koniunkturę gotowe są jeszcze nakręcać nawet najtęższe, profesorskie głowy, udelektowane „salomonową” roztropnością prezydenta. Tymczasem, aby zauważyć, że decyzja Dudy ani trochę nie zbija z tropu antypolskich agitatorów, że bezwzględna machina propagandowa na Zachodzie ani na moment nie zwalania, wystarczyło zerknąć na strony takich ośrodków eurokomuny jak londyński „Guardian”, który wszak już nazajutrz serwował swym odbiorcom świeżą porcję hiobowych wieści z Polski, akcentując zapowiedź złożenia podpisu pod jedną „kontrowersyjną ustawą”, nie zaś zapowiedź wetowania dwóch innych. Także w kraju jedynym ewidentnym rezultatem prezydenckiego weta było nabranie wiatru w żagle przez „obrońców demokracji”, których oszukańczą retorykę prezydent niejako wstecznie uprawomocnił.

Nieodparcie przypomina się cytat z naszego współczesnego wieszcza: „To, co nas podzieliło – to się już nie sklei” – diagnoza, choć w zgoła innych okolicznościach formułowana, i tu pasuje jak ulał. Kontekst smoleński nie jest zresztą nie na miejscu – bo wszak warto przypomnieć, że 10 kwietnia 2010 r. to właśnie Andrzej Duda oddał klucze do prezydenckiej kancelarii ludziom Komorowskiego; nie czekając ani nie żądając urzędowego potwierdzenia śmierci swego ówczesnego patrona i pracodawcy, Lecha Kaczyńskiego. To charakterystyczny rys sylwetki aktualnego prezydenta RP, który najwyraźniej wbrew rozlicznym złudzeniom w momentach krytycznych nie przejawia nawet instynktów prawnika skrupulanta – skoro wystarczyło jedno tupnięcie, a może nawet tylko groźna mina, by zapomniał o procedurze. Niechże się więc nikt specjalnie nie łudzi, że w tym człowieku zadziałał suwerenny instynkt państwowy i że sumienie jurysty podpowiedziało mu konieczne „non possumus”. Albo że taka radykalna emancypacja „dużego pałacu” ratuje nas przed czymś jeszcze gorszym (jak chce wierzyć jeden poczciwy profesor z Krakowa), ba, może nawet podnosi na wyższy poziom sprawę polską, a bodaj i sprawę monarchiczną (sic – jak się to zdaje nie mniej zacnemu uczonemu z Łodzi). To niestety tylko piękne fatamorgany – instalowanie własnych szlachetnych intencji i oczekiwań w wydmuszce polityka, którego biografia (przynależność do Unii Wolności za prezesury nieboszczyka Geremka) ani praktyka urzędowania tak wzniosłych scenariuszy bynajmniej nie realizuje. Potwierdza natomiast z każdym miesiącem coraz dobitniej plastelinową miękkość tej sylwetki politycznej.

Notabene: ciekawa jest zaproponowana przez niektórych publicystów interpretacja całej tej sytuacji jako ustawki, której miałby dokonywać Jarosław Kaczyński, aby jednocześnie usadzić jednego nadamibitnego pretendenta (Ziobrę), przekierowując odium odpowiedzialności za wyhamowanie reform na drugiego pretendenta (Dudę), koniec końców zachowując monopol przywództwa dobrej zmiany. Ta interpretacja – przypisująca Kaczyńskiemu makiaweliczny zamiar wprowadzenia całego państwa w obszar tak ciężkiej turbulencji po to, by finezyjnie zarządzać konfliktem we własnym obozie, „zamówienie” weta u prezydenta, by ukrócić dobrą passę ministra – zdaje się jednak przekombinowana. A w każdym razie ciężar strat wizerunkowych nie równoważy tu ewentualnych profitów politycznych – więc i w tym wariancie nie daje się dłużej bronić piłsudczykowskie złudzenie, w myśl którego „jakoś to będzie”, bo Jarosław na pewno coś wymyśli. Jak na razie Jarosław może się poszczycić kolejnym wypadkiem przy pracy – kolejnym „zbuntowanym robotem” do długiej już kolekcji, w której Duda zajmuje niniejszym poczesne miejsce, tuż obok Marcinkiewicza i Kluzik-Rostkowskiej.

Któż więc huknął na niego z góry, czy może tylko ze zmarszczoną brwią spojrzał głębiej w prezydenckie oczy? A może nie musiał nawet spoglądać – może z obecnym prezydentem RP takie rzeczy załatwia się na telefon, zwłaszcza jeśli jest to telefon z Berlina (patrz: trzy kwadranse rozmowy z kanclerz Merkelową)? Jeśli istotnie odegrała tu rolę perswazja Zofii Romaszewskiej, to byłaby to kontynuacja pewnej smutniej tradycji – bo wszak właśnie jej śp. mąż, senator Zbigniew Romaszewski w swoim czasie nakłaniał prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by nie podpisywał nowej ustawy lustracyjnej z uwagi na „dane wrażliwe”. A czyjej „wrażliwości” wyszedł teraz naprzeciw prezydent Duda programowo realizujący wszak „testament polityczny” Lecha Kaczyńskiego? Notabene: z całego owego w szczegółach nieokreślonego „testamentu” dobrze znamy tylko dwie klauzule: niepublikowanie legendarnego aneksu WSI i proklamowanie „rzeczypospolitej przyjaciół” na spółkę z kawalerem Orła Białego Szewachem Weissem. Któreż więc mafie, służby lub loże lokalne czy międzynarodowe mogą najprędzej liczyć na Andrzeja Dudę? Złe pytanie, należy je odwrócić – po dwóch latach tej prezydentury pytajmy raczej retorycznie: które liczyć nie mogą?

A przecież wojna o Polskę, której nie wolno nam przegrać, dopiero teraz na dobre się rozkręci. Kto szuka źródeł obcej inspiracji w działaniach „obrońców demokracji”, ten znajdzie je bez większego trudu. Zgodnie jednak z tradycją ostatnich lat horyzont tych poszukiwań zakreślany jest stanowczo nazbyt wąsko. Oto bowiem jedni skupiają się na moskiewskich powiązaniach firm, które da się skojarzyć z Fundacją Otwarty Dialog, słynącą „majdanowymi” receptami, jakie kolportuje. Inni zwracają uwagę na berliński telefon Merkel i brukselskie ujadanie Timmermansa e tutti quanti. Ale bez szerszego echa przeszło waszyngtońskie wystąpienie niejakiego Marka Tatały, przedstawiciela Forum Obywatelskiego Rozwoju (fundacji, w której radzie zasiada Leszek Balcerowicz) na specjalnym posiedzeniu Komisji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, tj. amerykańskiej Komisji Helsińskiej działającej ni mniej, ni więcej tylko pod auspicjami Kongresu USA. Otóż na tym to znakomitym forum 26 lipca dzielił się pan Tatała, człowiek Balcerowicza, uwagami o zagrożeniach demokracji w Polsce. Specjalny raport utrzymany w tym właśnie tonie (pełnego hipokryzji zatroskania o wolność, praworządność i demokrację w Polsce) jest teraz dostępny na oficjalnych stronach owej amerykańskiej komisji opatrzonych dumnym godłem Stanów Zjednoczonych (patrz: https://www.csce.gov/international-impact/events/democracy-central-eastern-europe). A to ci konfuzja! Warszawski rząd może się więc okazać zbyt krótki, by trudniące się donosami na Polskę balcerowiczowskie Forum Obywatelskiego Rozwoju potraktować adekwatnie do sytuacji – a więc przynajmniej tak jak Fundację Otwarty Dialog, w której nasłana w trybie nagłym kontrola skarbowa przeprowadzić ma stosowny kipisz. Zatem media współtworzące otulinę propagandową dobrej zmiany taktownie milczą – najwyraźniej nie chcąc przyprawiać o nadmierne dysonanse poznawcze swych odbiorców, którzy nie ochłonęli jeszcze z entuzjazmu wywołanego przez wspaniałe entrée prezydenta Trumpa na placu Krasińskich. Gdyby się dowiedzieli, jak wielu ludzi w Waszyngtonie zatroskanych jest dziś o los polskiej demokracji, tak pono zagrożonej przez „autorytaryzm”, mogliby się poważnie zdziwić. A wszak to nieodżałowany (w swej szczerości) nieboszczyk Brzeziński zostawił nam w testamencie politycznym zdanie, że „coraz więcej ludzi” w Waszyngtonie dobrze rozumie, że „ten dziwny rząd” w Warszawie „to sprawa przejściowa”…


© Grzegorz Braun
Sierpień 2017
źródło publikacji: blog autorski
(felietony opublikowano 13-15 sierpnia 2017)





Ilustracja © domena publiczna / IDF - Izraelskie siły obronne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2