Sprawdzamy Boeinga
„Potęga ich przemysłu budzi grozę” - mówił admirał Jamamoto o Amerykanach w filmie „Tora, tora, tora”, opowiadającym o japońskim ataku na Pearl Harbor. Jak pamiętamy, Japonia, po tym, jak w roku 1854 roku komandor Perry wymusił na niej przerwanie ponad 200-letniej izolacji, w ciągu zaledwie 50 lat przekształciła się z zacofanego kraju w nowoczesne państwo przemysłowe, które w roku 1905 pokonało jedno z ówczesnych europejskich mocarstw – Rosję. Toteż w okresie międzywojennym Stany Zjednoczone systematycznie blokowały Japonii dostęp do źródeł surowców strategicznych, aż kraj ten doszedł do wniosku, że nie ma innej rady, jak wyrąbać sobie ten dostęp mieczem.
Dlatego Japonia zdecydowała się na uderzenie na bazę amerykańskiej floty Pacyfiku w Pearl Harbor, by zniszczyć amerykańską siłę uderzeniową, usadowić się w pożądanych miejscach, a potem ich bronić – bo w przeciwnym razie USA limitowałyby rozwój Japonii, tak jak teraz Niemcy limitują rozwój nieszczęśliwych krajów Europy Środkowej w ramach projektu „Mitteleuropa” z roku 1915. Mniejsza jednak o tamte wspominki, bo chodzi o opinię admirała Jamamoto, że potęga amerykańskiego przemysłu „budzi grozę”.
Lenin sugerował, żeby „ufać i kontrolować”, toteż rankiem wyruszamy z Puyallup ku międzystanowej autostradzie numer 5, żeby na 11 zdążyć do Everett, gdzie znajdują się zakłady Boeinga. Pogoda jest znakomita, niebo bezchmurne, powietrze czyste, więc doskonale widać potężny masyw wygasłego wulkanu Mont Rainier, spowity w wieczne śniegi. Czy aby on na pewno wygasły – co do tego pewności żadnej nie ma, bo niektóre wulkany przebudziły się po wiekach milczenia – ale na razie nic nie wskazuje na to, by Rainier też miał się przebudzić, więc tylko podziwiamy jego potężną sylwetę na tle błękitnego nieba, dla rozmaitości spoglądając też na boki, gdzie po obydwu stronach drogi złocą się kwitnące krzewy żarnowca. Wkrótce żarnowiec ustępuje miejsca obficie porastającym pobocza jeżynom, które akurat też kwitną, a poza tym ich splątany i kłujący gąszcz skutecznie utrudnia dzikim zwierzętom dostęp do dróg. Wreszcie docieramy do autostrady numer 5 omijając Renton, w którym produkują komputery i inne akcesoria do samolotów i w którym otworzony był komputer pokładowy samolotu Tu-154, co to 10 kwietnia 2010 roku rozbił się pod Smoleńskiem. Okazuje się, że produkują tam też samoloty, tyle, że mniejsze, niż w zakładach Boeinga w Everett, więc jeśli nawet potęga tamtejszego przemysłu też „budzi grozę”, to pewnie nie taką, jak zakłady Boeinga.
Po jakiejś godzinie docieramy na miejsce i po krótkich formalnościach związanych z zakupem biletów i umieszczeniem w schowkach toreb i telefonów komórkowych, których podczas zwiedzania zakładów nie wolno mieć ze sobą, dostajemy niebieskie, plastikowe prostokąty, które przewodnik odbiera od nas przed wejściem do autobusu. Otwiera się brama i jedziemy obok fabrycznego pasa startowego, za którym rozciąga się już teren fabryki. Za ogrodzeniem stoi rząd samolotów, a na pierwszym miejscu znajomy dreamliner Polskich Linii Lotniczych „LOT”, w którym gondole obydwu silników są otwarte i jakiś człowiek coś tam przy jednym robi. Co robi – tego nie widać, bo za daleko, a ta odległość z każdą chwila zwiększa się jeszcze bardziej, ponieważ zbliżamy się do budynku, w którym będziemy przyglądali się „budzącej grozę” potędze amerykańskiego przemysłu. „High Voltage”. Znaczy – tamtędy przebiegają przewody wysokiego napięcia, a obok nich – jakieś jeszcze inne, cieńsze. Po bokach tunelu, na całej jego długości, też biegną jakieś rury. Napis na jednej z nich pozwala się domyślić, że to rura przeciwpożarowa. Po krótkim marszu tunelem skręcamy w bok do windy, którą wyjeżdżamy na trzecie piętro. Przed, a właściwie pod nami rozpościera się olbrzymia hala w której stoi montowany właśnie potężny samolot zamówiony przez niemiecką Lufthansę z przeznaczeniem na cargo, a nieco dalej – drugi, z przeznaczeniem dla Chin. W głębi hali stoi jeszcze kilka maszyn, nieco mniejszych od tego dla Lufthansy, a każda o innym stopniu zaawansowania w montażu. Okazuje się, że dzięki rozmaitym usprawnieniom, czas montażu jednego samolotu z 26 dni skrócony został do 3,5dnia. Aż nie chce się w to wierzyć, patrząc na halę, w której prawie nie widać pracowników. Nie znaczy to jednak, że ich nie ma; zakłady Boeinga w Everett zatrudniają 35 tys. pracowników na jedną zmianę, a jeśli ich nie widać, to przede wszystkim dlatego, że zajęci są wewnątrz samolotów, z których każdy składa się z około 7 milionów części. Połowa z nich, to nity i śruby – ale każdy nit musi być prawidłowo umieszczony, a każda śruba – wkręcona jak się należy, dzięki czemu samoloty spadają stosunkowo rzadko – oczywiście z wyjątkiem sytuacji, gdy zawinił tak zwany „błąd pilota”. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć z grozy, jaką wzbudził w nas widok potęgi tego przemysłu, a już musimy znowu wejść do windy, którą zjeżdżamy do znajomego tunelu. Tym razem idziemy do wyjścia; na parkingu czeka na nas autobus, kierowca w odblaskowej kamizelce ma wizytówkę z polskim nazwiskiem, więc mówimy mu „dzień dobry”, na co on z szerokim uśmiechem nam po polsku odpowiada i po chwili jedziemy do następnego wejścia, których ten ogromny budynek ma całkiem sporo. Schodzimy do innego tunelu, który wygląda podobnie do tego pierwszego. Znowu wchodzimy do windy, ale tym razem jedziemy na czwarte piętro. Znowu pod naszymi stopami rozpościera się ogromna hala, a w niej – cóż za niespodzianka! - jako pierwszy w kolejce, tuż przed ogromnymi wrotami, stoi następny dreamliner w barwach LOT-u. To znaczy jeszcze niezupełnie, bo ogon, ani kadłub nie są jeszcze pomalowane – ale na kadłubie wisi wywieszka, że to dla LOT-u. W głębi stoi samolot przeznaczony dla KLM, dalej – dla Izraela, a jeszcze dalej dla linii, których z odległości już nie potrafimy rozpoznać. Podobno zakłady mają zamówienia na ponad 1000 tych samolotów. Kiedy już taki jeden z drugim samolot zostaje zmontowany z części nadsyłanych przez kooperantów nie tylko z innych stanów Ameryki, gdzie są oddziały Boeinga, ale również z 40 innych krajów świata, jest wyprowadzany na zewnątrz, przygotowywany do czterogodzinnego oblotu, w trakcie którego sprawdza się ostatecznie funkcjonowania wszystkich mechanizmów.
Potem zbiorniki napełniane są 12 tysiącami galonów benzyny i jazda w siną dal z prędkością 0,85 Macha! Na wrotach hali, przy których stoi samolot przeznaczony dla LOT-u, zawieszone są ogonki w barwach konkretnych linii lotniczych, symbolizujące samoloty, które przez te wrota zostały wyprowadzone na świat. Którymś z nich już jutro odlecimy z Seattle w stanie Waszyngton do Los Angeles w Kalifornii. Mam nadzieję, że zachowa się on odpowiedzialnie, podobnie jak statek „Nan Shan” kapitana Mc Whirra, bohatera opowiadania Józefa Conrada „Tajfun”. Jak pamiętamy, w apogeum tajfunu, do oficera Jukesa dotarły strzępki porywanych przez wiatr słów kapitana: „dobry statek... budowali dzielni ludzie...”. A potęga tego przemysłu rzeczywiście „budzi grozę”.
Już sam budynek wzbudza respekt, bo jest największy na świecie, obejmując 40 milionów metrów sześciennych. Autobus zatrzymuje się na parkingu i po chwili po szerokich schodach zstępujemy do tunelu. Okazuje się, że ma on ponad kilometr długości. Nad naszymi głowami jest coś w rodzaju rusztowania, na którym spoczywają pomalowane na czerwono rury, opatrzone napisami
Kłopoty z równością
Jak wiadomo, wszyscy ludzie są równi. Zwłaszcza niektóre panie, co to „z przodu plecy, z tyłu plecy” - ale nie tylko one. Podobno szczególne zamiłowanie do równości mają Słowianie. Dlatego właśnie małych naciągają, dużych obcinają, grubych uciskają, a chudych nadymają. Nazywa się to „sprawiedliwością społeczną”, której basują nawet niektóre osoby duchowne. Nawiasem mówiąc, niedawno rzeczniczka prasowa KUL zapowiedziała, że ks. prof. Tadeusz Guz zostanie „zmuszony do przeprosin” za to, co powiedział podczas wykładu o humanizacji zwierząt i drzew oraz animalizacji ludzi. Nie wiem, co w tym wykładzie tak wzburzyło funkcjonariuszy żydowskiej gazety dla Polaków – bo zdaje się, że to ona, swoim zwyczajem, wszczęła klangor – ale żeby KUL tak się bał Żydów, że aż zamierza „zmusić do przeprosin” księdza profesora? Czyżby Soros dawał KUL-owi więcej, niż polscy katolicy podczas zbiórek na tacę? Poza tym, ciekawe w jaki sposób KUL zamierza księdza profesora „zmusić do przeprosin”, a przede wszystkim – jak taki przymus ma się do swobody badań naukowych i konstytucyjnej gwarancji wolności słowa? To, że żydowska gazeta dla Polaków pod redakcją Adama Michnika, co to chętnie drapuje się w płaszcz Konrada, ale jakby się nie drapował, to zawsze wystają mu spod tego płaszcza dziedziczne ubeckie cholewy, znajduje się w awangardzie logofagów, co to walczą z wolnością słowa, tyle, że pod innymi pretekstami, niż „Trybuna Ludu” za Stalina, to my wiemy od dawna, ale żeby również KUL podłączał się do tej samej spółdzielni – tegośmy się po nim nie spodziewali. A przecież ks. prof. Tadeusz Guz, mówiąc o humanizacji zwierząt, powiedział rzecz powszechnie znaną, która nawet znalazła swój wyraz w ustawodawstwie, nakazującym awansowanie zwierząt do rangi „istot czujących”. Stąd już tylko krok do uznania, że zwierzęta są „jak ludzie”. Ale skoro tak, to już tylko krok do uznania, ludzie są „jak zwierzęta”. To właśnie głosi antropologia, zwana nie wiedzieć czemu „humanistyczną”. Według niej, człowiek jest kłębowiskiem sił, z których istnienia nie zdaje sobie nawet sprawy, więc cóż dopiero, żeby nad nimi panował! Dlatego też jego postępowanie jest skutkiem chwilowej dominacji którejś z tych sił, popychających go w jedną, albo w drugą stronę. W tej sytuacji egzekwowanie od niego odpowiedzialności za jego postępowanie, byłoby małpim okrucieństwem - i taka jest prawdziwa przyczyna walki z karą śmierci i ze wszystkimi innymi karami, bo jużci – skoro człowiek jest niewinny, to jakże go karać? Jest to oczywiście sprzeczne z chrześcijańską wizją człowieka, według której jest on istotą obdarzoną wolną wolą i dlatego właśnie odpowiadającą przed ludźmi i przez Bogiem za swoje postępowanie. Czyżby Katolicki Uniwersytet Lubelski odchodził od chrześcijaństwa? Ładny interes!
Wróćmy jednak a nos moutons, czyli do kwestii równościowych. Skoro postępactwo zbliża się milowymi krokami do zgodnego z Talmudem uznania, że ludzie – oczywiście nie wszyscy, a tylko tak zwani „goje” - są „jak zwierzęta”, to wypada przypomnieć, że według Jerzego Orwella „wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych”. Nawiasem mówiąc, talmudyczny podział gatunku ludzkiego na Żydów i „gojów”, jest oczywiście sprzeczny ze wszystkimi standardami europejskimi – ale żaden z płomiennych szermierzy równości nie ośmiela się na ten temat nawet pisnąć. Najwyraźniej płomienni szermierze równości skądś wiedzą, jakie potężne Moce są w ten podział zaangażowane że niech no który tylko piśnie, to one zaraz mu przypomną, skąd wyrastają mu nogi. Dlatego też mikrocefale wprawdzie wykrzykują, że „jedna rasa, ludzka rasa” - ale kiedy przychodzi do konkretów, to podwijają pod siebie ogony i zmykają do budy, gdzie przygotowano dla nich trochę „okruchów, kostek i poliwek”, o których wspominał Adam Mickiewicz w bajce o psie Brysiu i wilku. Ciekawe, że komunistyczny podział ludzi na „awangardę” i „masy” jest bardzo podobny do talmudycznego podziału gatunku ludzkiego na Żydów i „gojów” - może dlatego, że Żydzi, którzy również w ruchu komunistycznym rozpoznawali się między sobą po zapachu, stanowili „awangardę” - oczywiście dopóki Józef Stalin nie postanowił pociągnąć smykiem i po nich, co zakończyło okres „dobrego fartu”. Ale – jak zauważył Franciszek ks. de La Rochefocauld – tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego – więc żydokomuna znowu jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu awangardy komunistycznej rewolucji, żeby postępując według strategii Antoniego Gramsciego, doprowadzić europejskie narody do stanu animalnego i w ten sposób uczynić je trzodą użytkową dla szlachty jerozolimskiej. Trzeba o tych sprawach mówić bez zacietrzewienia, ale i bez lęku, bo jeśli będziemy lękać się ujawnienia prawdy, to z góry skazujemy się na przegraną. Dedykuję to zwłaszcza osobistościom mającym ambicje sprawowania moralnego przywództwa nad naszym mniej wartościowym narodem tubylczym – żeby się zdecydowali, czy chcą być niemieckimi, czy żydowskimi owczarkami, czy obrońcami naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Bo jeśli obrońcami, to oczekiwalibyśmy od nich męstwa, jeśli mamy dochować im karności.
Przeświadczenie, że niektóre zwierzęta są równiejsze od innych, najwyraźniej musiało uderzyć do głowy „legendarnemu” panu Władysławowi Frasyniukowi, którego policjanci przenieśli w bezpieczne miejsce podczas tak zwanego „obywatelskiego nieposłuszeństwa”. Oczywiście obywatelskie nieposłuszeństwo można stosować, ale uczestniczący w nim obywatel musi być gotowy na poniesienie konsekwencji swojego nieposłuszeństwa obowiązującemu prawu. Jeśli jest gotów ponieść takie konsekwencje bez szemrania, to wszystko w porządku, ale słyszę, że „legendarny” pan Frasyniuk zamierza prawować się z policją, że go skrzywdziła, nie respektując jego „legendarnego” statusu. Słowem – że zamierza się mazgaić, wykrzykując: „nas, bohaterów, prądem?!” To nie jest żadne „obywatelskie nieposłuszeństwo”, tylko gówniarstwo, polegające na próbie odcinania kuponów od kombatanckiej przeszłości. W dodatku bredzi, że był tam, to znaczy – na tej kontrdemonstracji - „zgodnie z obowiązującą konstytucją”. Najwyraźniej jej nie przeczytał, tylko oparł się na opinii jakiegoś autorytetu moralnego, a jeśli nawet przeczytał – to bez zrozumienia.
Ilustracje © Boeing / www.boeing.com / www.futureofflight.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz