Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Z obfitości serca... Przy grillu, wódeczce i piwku

Z obfitości serca...

        Co właściwie uzgodniła Nasza Złota Pani z prezydentem Donaldem Trumpem podczas swojej wizyty w Waszyngtonie 17 marca? Komunikaty – komunikatami, ale – pamiętając o ewangelicznej wskazówce, że „z obfitości serca usta mówią” - warto sięgnąć do niemieckiego tygodnika dla Polaków, redagowanego przez słynącego w całym świecie, a w każdym razie – w Konstancinie z żarliwego obiektywizmu pana redaktora Tomasza Lisa. Otóż niemiecki tygodnik dla tubylczych Polaków napisał, że ta wizyta miała określić stosunki amerykańsko-niemieckie „na następne lata”. Skoro tak, to przedmiotem tych uzgodnień musiała być Europa Środkowa, to znaczy – kto właściwie będzie politycznie dominował w Europie Środkowej, a kto będzie miał tutaj tylko poligon.
O takich rzeczach prezydent Trump i Nasza Złota Pani rozmawiali prawdopodobnie w cztery oczy podczas pierwszych 15 minut, więc treści tej rozmowy nie poznamy. Ale możemy ja sobie zacząć odtwarzać na podstawie wydarzeń, jakie rozpoczęły się w marcu i rozwijają się w najlepsze.

        Jak pamiętamy, niemiecko-francusko-włoską reakcją na „Brexit” była deklaracja z lipca ub. roku o „pogłębianiu integracji” w pozostałej części Unii, co w przełożeniu na język ludzki mogło oznaczać przywracanie pruskiej dyscypliny. A skoro mogło, to i oznaczało. Już w lutym, a więc wkrótce po gospodarskiej wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie, organizacje broniące praw człowieków zaapelowały do Jana Klaudiusza Junckera, by zrobił z Polską porządek, bo ochrona praw człowieków w tym bantustanie urąga wszelkim standardom. Janowi Klaudiuszowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, bo przecież Komisja Europejska pod jego przewodem wszczęła wobec Polski procedurę sprawdzającą jeszcze w styczniu 2016 roku. Toteż zaraz zaktywizowały się środowiska prawnicze naszego bantustanu, a pani prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf, wezwała do buntu przeciwko rządowi. Za komuny nawet taki miłośnik demokracji jak Leszek Miller, wziąłby ją natychmiast pod obcasy, więc nie przypominam sobie, by pani Gersdorf wtedy pyskowała przeciwko łamaniu praworządności. Raczej musiała cicho siedzieć na tyłku, bo zaraz po chwalebnym ukończeniu studiów w roku 1975 już po czterech latach ukończyła też aplikację sądową. Ciekawe, o co ją pytali, kiedy ja na tę aplikację przyjmowali, bo na przykład mnie prezes Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku zapytał tylko, czy należę do partii, a kiedy powiedziałem, że nie, to popatrzył na mnie tak, że w mgnieniu oka pojąłem, że na żadną aplikację się nie dostanę. A przecież w 1976 roku były i „ścieżki zdrowia” w Radomiu i innych miastach i masowe zwolnienia z pracy z przyczyn politycznych – ale nie przypominam sobie, by pani Małgorzata Gersdorf ujmowała się za bitymi i krzywdzonymi – chociaż doktoryzowała się z prawa pracy. Przeciwnie – raczej „do wyższych pięła się grządek” w swej firmie „Trwoga & Żołądek”, czyli w Sądzie Najwyższym. Co się stało, że nagle zapałała taką miłością do praworządności, że gotowa zasłaniać ją własną więdnącą piersią przed naporem „populizmu”? Tajemnica to wielka, ale właśnie próbuję uchylić zasłonę, analizując następstwa waszyngtońskiej wizyty Naszej Złotej Pani. Jakże inaczej wytłumaczyć deklarację prezesów sądów najwyższych z całej Unii Europejskiej, że projekt ustawy o Krajowej radzie sądownictwa w Polsce zagraża sądownictwu w naszym bantustanie, jeśli nie proletariacką solidarnością? A przecież nie tylko Polska jest zagrożona. Ten „populizm” podnosił głowę również w Holandii, ale „na szczęście były w partii siły, co kres tej orgii położyły”. Tak się uwijały, że chwilami aż brakowało kart wyborczych, ale Franciszek Maria Arouet zwany „Wolterem” już dawno zauważył, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, toteż jakieś niedociągnięcia muszą się zdarzyć. Podobnie było w Pierwszym Stalinowskim Okręgu Wyborczym miasta Moskwy w roku 1936, kiedy to na kandydata Józefa Stalina zagłosować miało aż 120 procent obywateli. Ale gdzie rąbią populistów, tam muszą lecieć wióry, więc jeśli nawet tu i ówdzie kart wyborczych zabrakło, to przecież je dowieziono w wystarczającej ilości, żeby każdy suweren mógł wrzucić swoją do wyborczej urny – no a potem już zajęli się nimi rachmistrzowie dobrze szczwani w liczeniu głosów i w rezultacie „populizm”, czyli demokracja spontaniczna, poniósł w Holandii porażkę. Podobny los szykują mu również we Francji, gdzie pan Emmanuel Macron, którego podejrzewam, że jest wydmuszką francuskiej razwiedki, kiedy ten artykuł ukaże się w druku, będzie już obwołany Wielką Nadzieją Białych i Czerwonych, czyli francuskim prezydentem i jako owczarek niemiecki będzie jeszcze energiczniej tarmosił mniej wartościowe bantustany unijne, wdrażając je w ten sposób do pruskiej dyscypliny. Jakby tego było mało, na Węgrzech, gdzie premier Wiktor Orban dwukrotnie wybrał wybory większością konstytucyjną, przewalają się masowe demonstracje pod pretekstem prawa, które może okazać się niekomfortowe dla chederu założonego i finansowanego przez starego żydowskiego grandziarza finansowego Jerzego Sorosa. Grandziar na pewno sypnął na to złotem, ale to by nie wystarczyło. Najwyraźniej Nasza Złota Pani, niczym Michael Corleone z „Ojca chrzestnego”, załatwia „sprawy rodzinne” w całej Europie Środkowej za jednym zamachem, korzystając z zaangażowania prezydenta Trumpa w drugą wojnę koreańską. Ta wojna sprawia wrażenie ustawki urządzonej przez Umiłowanych Przywódców, pragnących poprawić sobie reputację i zapewnić wdzięczność Ludzkości. Najpierw będą zwiększali napięcie, niczym w filmach Alfreda Hitchcocka, a kiedy będzie się wydawało, że sytuacja lada chwila wymknie się spod kontroli, w jednej chwili napięcie rozładują. Świat odetchnie z ulgą, a od krańca do krańca ziemi popłyną dziękczynne pienia za uratowanie świata przed zagładą. Oczywiście sytuacja może się spod kontroli wymknąć, ale to nic złego, bo „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna” - więc w takiej sytuacji Naszej Złotej Pani będzie jeszcze łatwiej stworzyć w Środkowej Europie fakty dokonane. W stosunku do Węgier Komisja Europejska też wszczęła stosowną procedurę, więc wszystko jest na najlepszej drodze; u nas masy pragną praworządności i nie mogą już wytrzymać bez przeczytania wszystkich wyroków Trybunału Konstytucyjnego, a z kolei na Węgrzech nie mogą spokojnie zasnąć, dopóki cheder starego grandziarza nie odzyska swojej przewodniej roli w budowie socjalizmu. A tu jeszcze – jakby tego było mało – właśnie, pod pretekstem jakichś machlojek, podał się do dymisji rząd Republiki Czeskiej, więc tylko patrzeć, jak i tam odbędą się przyspieszone wybory, w których wygrają zwolennicy demokracji kierowanej, a więc takiej, kiedy obywatele wprawdzie głosują, ale zgodnie ze wskazówkami Pani Wychowawczyni. Kropką nad „i” jest komunikat, że Stany Zjednoczone przenoszą dowództwo – na razie szczebla dywizji – dla działań w Europie z Niemiec do Polski. Czy na szczeblu dywizyjnym się skończy, czy też te przenosiny zapowiadają następne – to się wyjaśni w nadchodzących dniach ostatnich. Wydaje mi się, że się nie skończy, tylko zacznie, a to by oznaczało, że jakieś perspektywiczne uzgodnienia między prezydentem Trumpem, a Naszą Złotą Panią jednak zapadły. Jeśli by wojsko amerykańskie przeniosło się z Niemiec do Polski, to – po pierwsze – oznaczałoby to, że Niemcy uwolniły się od jeszcze jednego skutku wojny przegranej przez Adolfa Hitlera i że droga do utworzenia „europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO”, czyli do wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli zostałaby otwarta. Po drugie – mogłoby to oznaczać, że obecność amerykańska w Europie jest już wyłącznie nakierowana na rozgrywkę z Moskalikami, podczas gdy Niemcy dostały wolną rękę na podporządkowanie sobie Europy Środkowej. To by – po trzecie – oznaczało, że tylko patrzeć, jak Niemcy podejmą kolejną próbę dokonania przesilenia politycznego również z naszym bantustanie, nakierowaną na ponowne wprowadzenie ekspozytury Stronnictwa Pruskiego, czyli Platformy Obywatelskiej na pozycję lidera tubylczej politycznej sceny. Na taką możliwość wskazywałoby nie tylko ogłoszenie wiekopomnego „panu Schetyny”, który charakteryzuje się takim samym autorstwem, jak słynny sowiecki plan z 1957 roku utworzenia w Środkowej Europie „strefy bezatomowej”, nazwany „planem Rapackiego” - ale również objawy rozmontowywania Nowoczesnej. Ponieważ uważam, że stare kiejkuty stworzyły ją w 2015 roku z niczego gwoli przekonania Amerykanów, że warto wciągnąć ich na listę „naszych sukinsynów”, to w sytuacji, gdy Niemcy chciałyby odzyskać pełnię wpływów w naszym bantustanie, ta cała Nowoczesna jest im potrzebna, jak psu piąta noga. Toteż stare kiejkuty najwyraźniej zostawiają ją własnemu losowi, o czym oczywiście nie informują panienek-aktywistek, najwyraźniej mając uciechę z przyglądania się, jak myślą, że to wszystko naprawdę. Ano – stare kiejkuty też stworzenia Boże i trochę wesołości w ich ponurym i haniebnym życiu też im się należy.

        O tym, że mobilizacja zakreśla coraz szersze kręgi świadczy nie tylko powrót do TVN pana Marka Siwca, którego wyciągnięto z formaliny, wypłukano i osuszono, żeby mógł wygłosić deklarację, jak to się „wstydzi” i w ogóle – a towarzyszył mu osobnik podobny do przypominającego ongiś prosię pana Michała Kamińskiego, tylko jakby cały jego tłuszcz posłużył pani Alinie Żemojdzin do produkcji słynnych „balsamów”. Jeszcze bardziej wymowny wydaje się list Episkopatu potępiający „nacjonalizm” i odmawiający mu patriotyzmu. Młyny sprawiedliwości ludowej mielą powoli, ale przecież kiedyś wszystko się zmiele. Warto tedy przypomnieć, że o tym, iż Unia Europejska będzie zwalczała „agresywne nacjonalizmy”, kanclerz Gerhard Schroeder mówił już w roku 2000, kiedy to taktownie wyjechał do Gniezna, by nie zmuszać przywódców pięciu bantustanów Europy Środkowej do galopowania ad limina aż do Berlina. Najwyraźniej przyszedł czas na napiętnowanie nieubłaganym palcem nacjonalizmów wyznawanych przez przedstawicieli narodów mniej wartościowych, a ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju argumentacja teologiczna robi większe wrażenie, niż w takich, dajmy na to, Czechach, no to uderzono i w ten klawisz. Toteż wszyscy będą musieli odrzucić nacjonalizm, stanąć na nieubłaganym gruncie patriotyzmu i to w dodatku - „prawdziwego”, a ten, podobnie zresztą jak i za komuny – wiadomo: jest nierozerwalnie związany z internacjonalizmem. Wtedy - „proletariackim”, a teraz - „europejskim”, ale czy zwał tak, czy inaczej, chodzi przecież o to samo – by hołota słuchała Pani Wychowawczyni.

Przy grillu, wódeczce i piwku


        Akurat minął tak zwany „długi weekend”, z jakim od transformacji ustrojowej mamy do czynienia na początku maja, kiedy to przypadające na 1 maja święto naszych okupantów tylko jednym dniem przedzielone jest od przypadającego na 3 maja narodowego święta w rocznicę uchwalenia konstytucji, a w dodatku ten dzień jest jeszcze świętem kościelnym, jako że na prośbę polskich biskupów w 1920 roku papież Benedykt XV ustanowił święto Matki Boskiej Królowej Polski. Nawiasem mówiąc, to święto przypomina o lwowskich ślubach króla Jana Kazimierza, który 1 kwietnia 1656 roku ustanowił Matkę Bożą Królową Korony Polskiej i Wielką Księżną Litewską. Towarzyszyła temu aktowi, który jeszcze można by uznać za na poły religijny, a na poły państwowy, deklaracja obioru, wygłoszona przez podkanclerzego koronnego, biskupa Andrzeja Trzebickiego „w imieniu rządców, dostojników i wszystkich ludów królestwa tego” to znaczy – wszystkich stanów Rzeczypospolitej – która była już aktem ściśle państwowym, zarejestrowanym w grodzie – o czym wspomina również Henryk Sienkiewicz w „Potopie” - co miało znaczenie takie, jak dzisiaj publikacja w „Dzienniku Ustaw”. Na podstawie tej deklaracji podkanclerzego, wszystkie stany Rzeczypospolitej uznały Matkę Boską za Królową Korony Polskiej, podobnie jak uznawały wszystkich innych królów elekcyjnych. Zatem od 1 kwietnia 1656 roku Matka Boska stała się de iure Królową Polski i Wielką Księżną Litewską, bo obydwa państwa tworzyły wówczas unię, obejmującą między innymi wspólnego króla. Ten akt nigdy nie został uchylony ani przez żadną władzę polską, ani nawet przez żadną władzę zaborczą – abstrahując już od kompetencji władz zaborczych w tej sprawie. Co więcej, w związku z ogłoszeniem przez papieża Piusa XII w roku 1950 dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny, akt z 1 kwietnia 1656 roku nie dotyczył osoby zmarłej, ale żyjącej – bo według tego dogmatu, Matka Boska została wzięta do nieba „z duszą i ciałem”, a więc bez uprzedniego odłączenia duszy od ciała, co, jak wiadomo, oznacza śmierć. Wynika stąd, że Rzeczpospolita Polska przez cały czas, od 1 kwietnia 1656 roku, ma głowę państwa w osobie Królowej, a więc jest państwem o ustroju monarchicznym, bo Królowa raz obrana już nie podlega żadnym głosowaniom. Zatem ci wszyscy prezydenci są w gruncie rzeczy regentami. W takiej sytuacji warto zatrzymać się chwilę nad ratyfikacją przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktatu lizbońskiego, który amputował Polsce ogromny kawał państwowej suwerenności. Wydaje się, że przed ratyfikacją takiego traktatu prezydent Kaczyński powinien skonsultować się z Królową, czy na taką amputację suwerenności swego królestwa wyraża zgodę. Techniczne trudności z nawiązaniem kontaktu w celu uzyskania takiej opinii mają znaczenie drugorzędne i nie można się na nie powoływać w celu usprawiedliwienia takiej samowoli. Tymczasem, o ile mi wiadomo, pan prezydent Kaczyński nawet nie podjął próby uzyskania od Królowej opinii na temat ratyfikacji traktatu lizbońskiego, podobnie jak Polacy nie zastanowili się nad tym w czerwcu 2003 roku, kiedy to w referendum zagłosowali za Anschlussem Polski do Unii Europejskiej. Ciekawe, czy Królowa przypadkiem nie odebrała takiego ostentacyjnego lekceważenia swoich monarszych uprawnień jako wielkiej zniewagi ze strony swoich poddanych, więc jeśli święto Matki Boskiej Królowej Polski mamy traktować serio, a nie jako imprezę przemysłu rozrywkowego, to odpowiednie czynniki powinny wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.

        Wróćmy jednak do obydwu świąt. Otóż 1 maja jest świętem naszych okupantów, ponieważ po raz pierwszy na ziemiach Rzeczypospolitej Polskiej obchodzone było w roku 1940, zarówno w części pod okupacją niemiecką, jak i w części pod okupacją sowiecką. To, że za komuny święto to zostało utrzymane przez administrujących Polską sowieckich kolaborantów, to rzecz zrozumiała. Dlaczego jednak zostało utrzymane już po sławnej transformacji ustrojowej? Utrzymanie tego święta naszych okupantów aż do dnia dzisiejszego jest znakomitą ilustracją politycznej schizofrenii, w jakiej po „okrągłym stole” pogrążył się nasz nieszczęśliwy kraj. Jak wiadomo, przy „okrągłym stole”, a tak naprawdę – w ośrodku MSW w Magdalence, doszło do porozumienia przedstawicieli komunistycznego wywiadu wojskowego z przedstawicielami tak zwanej „lewicy laickiej”, czyli dawnych stalinowców w pierwszym, albo drugim (jak w przypadku red. Adama Michnika) pokoleniu, co do ustanowienia władzy nad narodem polskim. Polityczna wojna, jaka w tej chwili jest udziałem naszego nieszczęśliwego kraju, jest następstwem tej siuchty. Komunistyczny wywiad wojskowy walczy o utrzymanie swoich wpływów, dzięki którym, pod osłoną stworzonych przez przedstawicieli „lewicy laickiej” i tak zwanych „pożytecznych idiotów” pozorów demokracji, mógłby nadal okupować nasz nieszczęśliwy kraj. Sojusz „lewicy laickiej” z agenturą Wojskowych Służb Informacyjnych jest na tym tle całkowicie zrozumiały, podobnie jak wysługiwanie się WSI państwu niemieckiemu, które przy pomocy kombinacji operacyjnych, próbuje odzyskać wpływy częściowo utracone na skutek przejścia Polski pod kuratelę USA. Lewica laicka również basuje tym niemieckim staraniom, bo najtwardszym jej jądrem jest żydokomuna, politycznie, finansowo i emocjonalnie zaangażowana w komunistyczną rewolucję, jaka w Europie jest w pełnym natarciu, z wykorzystaniem dla jej potrzeb wszystkich instytucji Unii Europejskiej. Jak wiadomo, celem tej rewolucji jest zniszczenie łacińskiej cywilizacji, żeby z historycznych narodów europejskich uczynić tak zwany „nawóz historii” na którym, „jak grzyb trujący i pokrzywa”, mogłaby rozkwitnąć dominacja starszych i mądrzejszych.

        Tedy podczas grillowania, jakiemu przy wódeczce i piwku znaczna część populacji będzie się oddawała, warto sobie o tym wszystkim nieśpiesznie podyskutować, bo skoro już taki schizofreniczny zbitek świąt mamy, to niechże i z tego wypłynie dla nas jakiś pożytek. A poza tym, ponieważ pretekstem dla 1 maja jest „święto pracy”, to warto zwrócić uwagę, że praca w Polsce jest opodatkowana co najmniej tka wysoko, jak artykuły luksusowe. Opodatkowanie pracy w naszym nieszczęśliwym kraju wynosi 41 procent, co oznacza, że jeśli pracodawca chce, żeby pracownik dostał 3000 złotych na rękę, to musi wypłacić dodatkowo 2078 złotych dla państwa. Gdyby system podatkowy był inny, na przykład – gdyby to opodatkowanie pracy zostało zmniejszone przynajmniej do 25 procent, to pracownik mógłby dostawać na rękę 3808 złotych miesięcznie. Czyż nie warto podyskutować przy wódeczce i piwku również o o tym?


© Stanisław Michalkiewicz
12-13 maja 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2