Czyż to nie szczęśliwa wina?
Od dawna głoszę pogląd, że nie istnieje już jednolity naród polski, tylko, że od roku 1944 historyczny naród polski musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą. Jej początki tkwią w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Jak wiadomo, we wrześniu 1939 roku, w obliczu klęski wojennej państwa, władze zdecydowały się na opróżnienie więzień. Wypuszczeni więźniowie, w większości kryminaliści, natychmiast po odzyskaniu wolności, wrócili do swoich ulubionych zajęć, czemu dodatkowo sprzyjało rozprzężenie po upadku państwa.
Ponieważ Niemcy nie byli w stanie kontrolować całego okupowanego obszaru i na tereny wiejskie zaglądali raczej sporadycznie, bandytyzm stał się plagą dotykającą ludność polską co najmniej tak samo dotkliwie, jak terror okupanta. Wspominają o tym licznie świadectwa, między innymi – Adam hr. Ronikier, podówczas prezes Rady Głównej Opiekuńczej – obok Polskiego Czerwonego Krzyża, drugiej instytucji polskiej, oficjalnie działającej w Generalnym Gubernatorstwie. Armia Krajowa próbowała przeciwdziałać bandytyzmowi, ale jej możliwości w tym zakresie były ograniczone, zwłaszcza po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Kiedy już Sowieci ochłonęli z wrażenia po niemieckim uderzeniu i utworzony został Sztab Partyzancki dla organizacji dywersji na tyłach frontu, do band rabunkowych w Polsce Centralnej zaczęli przybywać wysłannicy bolszewików, którzy bandytom przedstawili propozycję nie do odrzucenia. Albo bandy przyjmą naznaczonych im dowódców i politruków, albo zostaną wytępione, również przy pomocy denuncjacji do Gestapo – co bolszewicy nagminnie wobec swoich przeciwników praktykowali. Bandyci przyjęli ofertę tym chętniej, że wcale nie musieli zmieniać dotychczasowego sposobu życia. Nadal, już jako „Armia Ludowa” zajmowali się bandytyzmem, o czym świadczą najlepiej dzienniki bojowe tych oddziałów, a więc dokumenty wytworzone przez nie same. Czytamy w nich m.in., że w wyniku „akcji bojowej” zdobyto „bieliznę damską i pościelową”. Nietrudno się domyślić, że owa „akcja”, to po prostu rabunek jakiegoś dworu. Ale prawdziwe eldorado zaczęło się dopiero po wojnie, kiedy to bandyci zasilili komunistyczne organy bezpieczeństwa. „W Urzędzie dają broń i władzę, a wkoło kraj, jak zachód dziki”. Taki oto jest rodowód polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, która do historycznego narodu polskiego zaliczać się nie może już choćby z tego powodu, że poza używaniem języka polskiego (bo innych nie zna), nie ma z historycznym narodem polskim żadnego wspólnego ideału. A reprodukuje się ona w kolejnych pokoleniach ubeckich i partyjnych dynastii i dlatego można powiedzieć, że oto trzecie pokolenie UB walczy z trzecim pokoleniem Armii Krajowej.
Nie wszystkim Czytelnikom, Słuchaczom i Telewidzom chciało się w to wierzyć i wielu z nich uważało, że jest to pogląd nie tylko przesadzony, ale w dodatku krzywdzący wielu uczciwych Polaków i w dodatku wprowadzający niepotrzebne podziały w narodzie. Na szczęście dla mnie w dniach ostatnich zyskaliśmy wreszcie, jeśli nawet nie dowód, to w każdym razie – bardzo mocną poszlakę wskazującą, że to nie jest żadna hipoteza, tylko przerażająca rzeczywistość. Oto do jednej ze szkół w Toruniu, gdzie odbywała się pogadanka na temat „żołnierzy wyklętych” wtargnęła grupa aktywistów w towarzystwie Wielce Czcigodnej posłanki Joanny Scheuring-Wielgus z intencją zakłócenia przebiegu tego wydarzenia. Prowokatorzy wznosili okrzyki, między innymi określając żołnierzy wyklętych „bandytami” i „zbrodniarzami”. Dowiedziawszy się o tym incydencie z mediów, skomentowałem to w felietonie mówionym do kamery. Zauważyłem między innymi, że w okresie okupacji niemieckiej gestapowskie kurwy były golone do gołej skóry, a potem ta tradycja niestety zanikła i kurwy ubeckie już golone nie były. Wyraziłem z tego powodu ubolewanie, że w rezultacie odejścia od dobrych tradycji, rozmaite rozwydrzone dziewuchy, w poczuciu bezkarności, zaczynają dokazywać. Powiedziałem też, że uważam, iż za tego typu wybryk Wielce Czcigodna pani posłanka powinna zostać wybatożona na gołą dupę, bo nic tak nie rozzuchwala, jak bezkarność.
Po dwóch tygodniach od publikacji tego felietonu, rozpętał się przeraźliwy klangor. W internecie zaroiło się od komentarzy, których autorzy dawali wyraz swojej wściekłości z powodu wypowiedzianych przez mnie opinii, a pan red. Mikołaj Podolski z Onetu, zwrócił się do mnie, prosząc o odpowiedź na kilka pytań, jakie mi postawił. Po pierwsze – czy wiem, ze pani poseł nie zakłócała tego spotkania w X LO, o którym wspomniałem i na jakich źródłach oparłem swoją wiedzę na temat tego spotkania. Po drugie – czy nie obawiam się, że moje słowa mogą zostać odebrane jako wezwanie do użycia przemocy wobec posłanki, że ktoś może ją fizycznie skrzywdzić. Po trzecie – czy nie uważam, że użyty język jest zbyt ostry, zwłaszcza, że pani poseł już kilka miesięcy temu wypowiedziała wojnę tzw. mowie nienawiści. Po czwarte – czy nie boję się ewentualnej odpowiedzialności prawnej za te słowa i wreszcie – po piąte – czy po tym felietonie nie boję się odsunięcia od wykładów w toruńskiej uczelni lub od felietonów w radiu Maryja.
Na te pytania odpowiedziałem, jak następuje: Po pierwsze – że o udziale pani poseł w tym incydencie wiem z mediów, w których sprawa była szeroko omawiana i komentowana. O ile mi wiadomo, miał być nawet w związku z tym skierowany wniosek do sejmowej Komisji Etyki. Z tych informacji wynika, że pani posłanka była uczestniczką, a prawdopodobnie – organizatorką i inspiratorką demonstracji, w trakcie której padły obelżywe wobec żołnierzy Rzeczypospolitej słowa. Po drugie – że osoby umiejące czytać ze zrozumieniem i rozumujące logicznie, żadnego „wezwania” w mojej wypowiedzi z pewnością się nie dopatrzą. Przypomniałem bowiem powszechnie znany fakt, że podczas okupacji kobiety puszczające się z Niemcami były karane goleniem głów i ze później ta tradycja zanikła, nad czym – przyznam szczerze – trochę ubolewam. Wyraziłem też opinię, że osoby dopuszczające się lżenia żołnierzy, którzy dochowali wierności Rzeczypospolitej, powinny być batożone – i podtrzymuję tę opinię, bo nic tak nie rozzuchwala, jak bezkarność. Ale to nie jest wezwanie do czegokolwiek w rozumieniu kodeksu karnego. Jak Pan z pewnością wie, zgodnie z zasada indywidualizacji odpowiedzialności karnej, mogę odpowiadać za to, co SAM zrobiłem, a nie za to, co zrobi ktoś inny, nawet jeśli powoływałby się na moje wypowiedzi. Po trzecie – że co znaczy „zbyt ostry”? Mowa polega między innymi na nazywaniu różnych rzeczy czy zjawisk i niektóre nazwy są dosadne, ale właśnie dzięki tej dosadności – adekwatne. Ja doskonale rozumiem, że kurwy wolałyby być określane przy pomocy wyrazów eufemistycznych, a może nawet o sporym ładunku rewerencji, ale czy musimy koniecznie kierować się akurat ich pragnieniami? Zresztą starałem się przeprowadzic rozróżnienie między poselską godnością pani Scheuring-Wielgus, a jej postępowaniem, stosując wobec niej intytulację: „Wielce Czcigodna”. Jak zauważył Stefan Kisielewski, nic tak nie gorszy, jak prawda i przypuszczam, że klangor, jaki się wobec mnie podniósł, ma taka właśnie przyczynę. Po czwarte – mam nadzieję, że wymiar sprawiedliwości, chociaż cierpi na rozmaite dolegliwości, nie jest aż w tak złym stanie, by penalizować opinie. Już w głębokiej starożytności mówiono, że „cogitationis poenam nemo patitur”, co się wykłada, że za myśli (tzn. m.in. opinie) się nie karze. Ale oczywiście mogę się w tej optymistycznej ocenie mylić. Wreszcie – po piąte – nie, bo już od dwóch lat nie prowadzę w Toruniu żadnych wykładów. Mam też nadzieję, że nadal pozostanę współpracownikiem Radia Maryja. Onet wydrukował moje odpowiedzi - ale po uprzednim ich ocenzurowaniu, które polegało na pozostawieniu w odpowiedzi na pytanie drugie tylko dwóch ostatnich zdań, a usunięciu reszty. Dlatego podaję tu pełny tekst.
Reakcja na mój felieton utwierdza mnie w przekonaniu, że pogląd, iż historyczny naród polski musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, to fakt, który właśnie zyskał potwierdzenie. Ta wspólnota właśnie się ujawniła w całej swojej ohydzie nie tylko dając upust swojej nienawiści do najszlachetniejszych przedstawicieli historycznego narodu polskiego w osobach żołnierzy, którzy dochowali wierności Rzeczypospolitej, ale również wściekłości na słowa prawdy, jakie usłyszała o sobie samej. Co więcej, ta skoordynowana reakcja, a także identyczne sformułowania, jakich użyło wielu autorów komentarzy, utwierdza mnie w podejrzeniach, że to stare, ubeckie dynastie, którymi dyrygują wedle potrzeby stare kiejkuty. Słowem – że trzecie pokolenie UB walczy z trzecim pokoleniem Armii Krajowej. Czyż nie warto było bluznąć, żeby ujawniło się to robactwo?
Ameryka przeciw „europeizacji Europy”
Wiele wskazuje na to, iż obraz świata, do którego zdążyły przyzwyczaić się już co najmniej dwa pokolenia, właśnie zaczyna odchodzić w przeszłość. Mam na myśli przede wszystkim stosunki USA z „Europą”, która amerykański parasol ochronny i amerykańskie poparcie polityczne, zaczęła traktować jak rodzaj jakiegoś socjalnego „prawa nabytego”. O ile w czasach ekspansji Związku Sowieckiego było to bardziej zrozumiałe, o tyle po jego rozpadzie – już mniej - zwłaszcza, że Francja i Niemcy po 1990 roku stały się wyznawcami doktryny „europeizacji Europy”, to znaczy – delikatnego, ale uporczywego wypychania USA z europejskiej polityki, a zwłaszcza – z funkcji kierownika tej polityki. Na pewno ktoś w Ameryce zapamiętał przemówienie przewodniczącego Komisji Europejskiej Jakuba Delors, który w 1989 roku otwartym tekstem oznajmił, iż celem UE jest wypowiedzenie Stanom Zjednoczonym „wojny ekonomicznej”. Teraz usłyszeliśmy amerykańską odpowiedź; prezydent Trump ogłosił, że Ameryka przede wszystkim, a kropkę nad „i” postawił Ted Malloch, desygnowany przez niego na ambasadora przy UE. Przyzwyczailiśmy się, że dyplomacja służy do ukrywania myśli, a tymczasem Ted Malloch wcale nie ukrywa, że celem jego misji jest działanie na rzecz rozpadu Unii Europejskiej, przynajmniej w takiej postaci, jaką nadał jej traktat z Maastricht i traktat lizboński. Traktat z Maastricht dokonał zmiany formuły europejskiej współpracy. Dotychczas była to formuła konfederacji, czyli związku państw. Traktat z Maastricht odrzucił formułę konfederacji na rzecz formuły federacji, czyli państwa związkowego, a traktat lizboński to państwo związkowe w postaci Unii Europejskiej, z Niemcami, jako politycznym kierownikiem, proklamował. Tymczasem niemieckie przywództwo w Unii Europejskiej zachwiało się w tym samym czasie, gdy w USA doszło do konfrontacji demokracji kierowanej z demokracją spontaniczną; tamtejszy „lud” przestał słuchać pani wychowawczyni, postanowił kierować się własnym rozumem. Donald Trump szóstym zmysłem poczuł siłę tego zwrotu i stanął na jego czele, prezentując się jako polityk „antysystemowy”. Zgodnie z deklaracją prezydenta Trumpa, „antysystemowość” w polityce międzynarodowej przekłada się na odbudowę potęgi i przywództwa Ameryki, a trzeba pamiętać, że to państwo jest silne, które ma sąsiadów słabszych od siebie. Nic zatem dziwnego, że obecne kierownictwo USA nie życzy sobie żadnego, zwłaszcza zdominowanego przez Niemcy, „Cesarstwa Europejskiego” - a ta amerykańska intencja wychodzi naprzeciw oczekiwaniom wielu europejskich narodów, które w powrocie do formuły konfederacji upatrują swoją szansę. W tej sytuacji misja, jaką powierzył prezydent Trump Tedowi Mallochowi, ma całkiem spore szanse powodzenia.
--
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz