Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Amerykańscy barbarzyńcy – łowcy trofeów z ludzi

Czaszki, zęby i uszy zabitych japońskich żołnierzy masowo kolekcjonowali amerykańscy wojskowi w czasie II wojny światowej. Prezydent USA Franklin Delano Roosevelt w 1942 r. dostał nawet otwieracz do listów zrobiony z kości poległego z Kraju Kwitnącej Wiśni. Podobnego bezczeszczenia zwłok Amerykanie nie dopuszczali się jednak w Europie. A to dlatego, że traktowali oni Japończyków nie jak ludzi, ale „podludzi” albo sprytne zwierzęta, których upolowanie należy uczcić zabraniem trofeum myśliwskiego.

Głowa jako pamiątka


W czasie Wojny na Pacyfiku (toczonej w latach 1937–1945 w Azji) prawie każdy żołnierz USA miał do opowiedzenia historię o odciętej japońskiej głowie albo czaszce. Jak pisze Frances Larson w książce „Severed: A History of Heads Lost and Heads Found” (Odcięte. Historia głów straconych i odnalezionych) te ostatnie przyczepiano do masek wojskowych aut i czołgów jako maskotki.
Amerykański lotnik Charles Lindbergh wspominał jak to w maju 1944 r. na wyspie Bougainville’a (część Papui-Nowej Gwinei) przejechał wzdłuż dwóch rzędów japońskich głów nabitych na pale, które pochodziły z grobów otworzonych przez buldożery z USA. W ten sposób Amerykanie wyznaczyli nową drogę. Dziennikarz z USA Mack Morriss napisał wówczas, że jedna z czaszek została umieszczona w centrum namiotu inżynierów na wyspie Guadalcanal (leży na Oceanie Spokojnym, należy do państwa Wyspy Salomona). Miała na sobie hełm z napisem „Made in Tokio” (Zrobione w Tokio).

„Jeżeli żółtki nie wiedziały tego wcześniej, to na pewno wiedzą teraz, po co walczy amerykańska armia – dla pamiątek” – żartował jeden z żołnierzy USA w rozmowie z Mackiem Morrissem. „Strzelają do Japończyka i zanim jeszcze spadnie, rzucają się na niego po swoje „souveniry” – dodawał. Eugene Sledge, żołnierz piechoty morskiej USA, który napisał jeden z najsłynniejszych pamiętników z czasów II wojny światowej, wspominał: „Pysznili się swoimi zdobyczami, pokazywali je sobie i wymieniali się nimi [...]. To nie wyglądało jak zwykłe kolekcjonowanie pamiątek, bardziej niż zbieranie skalpów przez Indian”.

Nie chodziło tylko o głowy. Obcinano także uszy, palce i wyrywano zęby. Te ostatnie ze względów praktycznych. Na początku 1944 r. grupa amerykańskich żołnierzy piechoty morskiej wykopała z grobu japońskiego żołnierza, odcięła mu głowę, ponieważ „Jack chciał czaszkę żółtka”. Problem polegał na tym, że szczęka była połamana, a ciało zaczęło się już rozkładać i bardzo śmierdziało. Ostatecznie żołnierze wybili zwłokom trzy złote zęby i wzięli je ze sobą. Smród rozkładających się części ciała był poważnym problemem dla „kolekcjonerów”. Wspomniany wcześniej lotnik Lindbergh opowiadał, jak to jeden z mundurowych próbował oczyścić głowę japońskiego żołnierza, tak by została tylko czaszka i w tym celu włożył ją do mrowiska. Jednak smród, jaki się z głowy wydobywał był tak silny, że koledzy odebrali mu ją i wyrzucili.

Ręka to przesada


Niektóre „pamiątki” były zbyt drastyczne nawet dla żołnierzy. Eugene Sledge w czasie bitwy o Peleliu w 1944 r. zauważył, że jeden z jego kolegów wyjął z plecaka owinięty pakunek, który okazał się zmumifikowaną ludzką ręką. O ile do czaszek i zębów wszyscy przywykli, o tyle ręka była na tyle niecodzienną „pamiątką”, że koledzy kazali mu się jej pozbyć (co też ten uczynił). Niektórzy bardzo się jednak przywiązywali do niecodziennych pamiątek z wojny. Thomas J. Larson (nazywany przez kolegów „okropnym Szwedem”) pełniący funkcję operatora radia w marynarce na wyspie Tulagi (jedna z Wysp Salomona) w sierpniu 1943 r. wybrał się na pola bitew na wyspie Guadalcanal położone nad rzeką Matanikau. Tam zebrał cały worek czaszek japońskich żołnierzy. Mrówki zjadły większość mózgów, ale i tak Larson musiał oskrobywać je z resztek włosów, zanim podarował je przyjaciołom jako pamiątki z wojny. Jedną zostawił dla siebie i bardzo się do niej przywiązał. Wypełnił oczodoły gipsem i wsadził w nie mieniące się muszelki i trzymał przy łóżku, w którym spał.

Takie przywiązanie do części ciała Japończyków nie było rzadkie. Jeden z weteranów z Guadalcanal przywiózł do domu czaszkę japońskiego żołnierza podpisaną przez członków jego oddziału i nazwaną pieszczotliwie „Oskar”. Kiedy kilkadziesiąt lat później czaszka została odnaleziona i przekazana przedstawicielom japońskiego rządu, siostrzenica żołnierza wyrażała żal, że musi się z nią rozstawać. „Każdy, kto znał naszą rodzinę i był w domu, widział ją (czyli czaszkę). Zawsze jak wchodziłeś do wewnątrz leżała na środku półki. To był po prostu ktoś, kto już nie żył i takie miał mój wujek podejście do tej sprawy. […] To była wojna i wujek Julius uważał, że robi to, co powinien”.

Trudno dokładnie ocenić skalę kolekcjonowania głów Japończyków przez amerykańskich żołnierzy. Jednak na przykład 60 proc. zwłok Japończyków pochowanych na Marianach(archipelag wysp wulkanicznych w Mikronezji, obecnie należy do USA) nie miało czaszek (wiadomo to, ponieważ w 1984 r. dokonano ich ekshumacji i wysłano do Japonii). Potwierdzał to japoński ksiądz, który regularnie odwiedzał japońską wyspę Iwo Jima (w czasie II wojny światowej toczyły się na niej bardzo zacięte walki). Opowiadał on, że bardzo wiele zwłok japońskich żołnierzy było pozbawionych głów.

Natalie Nickerson z czaszką Japończyka
przysłaną jej jako souvenir z wojny...
Jednak nie wszyscy uważali, że kolekcjonowanie części ciał innych ludzi, nawet jeżeli są nieprzyjaciółmi z czasów wojny, jest w porządku. W maju 1944 r. magazyn „Life” jako „zdjęcie tygodnia” opublikował fotografie kobiety, niejakiej Natalie Nickerson. Siedziała ona przy biurku i pisała do swojego chłopaka, który służył w marynarce wojskowej na Oceanie Spokojnym. Dziewczyna spoglądała rozmarzonym wzrokiem na podarunek, jaki otrzymała od narzeczonego – czaszkę japońskiego żołnierza podpisaną przez niego i trzynastu jego kolegów z oddziału. Na czaszce była inskrypcja: „To jest dobry Japończyk: znaleziony na plaży na wyspie Nowa Gwinea”. Jak wynikało z artykułu, dziewczyna była zaskoczona podarunkiem, ale przyjęła go i nazwała Tojo (tak miał na nazwisko jeden z japońskich premierów z czasów II wojny światowej).

Barbarzyńcy z USA


Czytelnicy byli jednak oburzeni tym zdjęciem, nazywając je „wstrętnym” i „odrażającym”. W listach do redakcji zwracali uwagę, że gdyby podobnie postąpiła jakaś japońska gazeta, a czaszka należałaby do amerykańskiego żołnierza, to w USA wszyscy uważaliby to za barbarzyństwo. Listy te opublikowano 12 czerwca 1944 r. Tymczasem już następnego dnia „New York Mirror” podał, że kongresmen z Pensylwanii Francis Walter podarował prezydentowi USA Franklinowi Delano Rooseveltowi otwieracz do listów zrobiony z kości ramienia japońskiego żołnierza. Wręczając podarunek, kongresmen przeprosił, że podarunek jest tak skromny, tzn., że jest to „tak mała część japońskiej anatomii”. Powyższe informacje zostały podane przez japońską prasę i wykorzystane w wojennej propagandzie. Jak pisał komentator najpopularniejszego dziennika w Kraju Kwitnącej Wiśni: „Nawet na twarzy amerykańskiej dziewczyny widać, że Amerykanie to zwierzęta. Przysięgnijmy, że zmieciemy z powierzchni ziemi dzikusów z USA”.

I dopiero wtedy, gdy zaczęto obawiać się o bezpieczeństwo amerykańskich więźniów, prezydent Roosevelt zwrócił otwieracz do listów i zasugerował, by urządzono mu pogrzeb. Dowództwo marynarki wojennej USA zapowiedziało przeprowadzenie śledztwa w sprawie „rzekomych” działań chłopaka Natalie. Bezczeszczenie zwłok było nie tylko sprzeczne z ludzką przyzwoitością, lecz także było złamaniem konwencji genewskiej z 1929 r. Dowódcy nie uważali tego za bardzo ważną sprawę, mając na głowie problem wygrania wojny, jednak poczyniono pewne kroki, by ten problem rozwiązać.

We wrześniu 1942 r. amerykańscy dowódcy zapowiedzieli „surowe konsekwencje dyscyplinarne” w stosunku do żołnierzy, którzy będą zabierali części ciała wroga jako „pamiątki”. Amerykańscy celnicy na Hawajach, przez które najczęściej wracali do domu jankescy żołnierze, regularnie przepytywali ich, czy nie mają ludzkich kości w bagażu. Początkowo jednak na niewiele się to zdało. W październiku 1943 r. najwyższe dowództwo amerykańskiej armii zostało zaalarmowane, że w gazetach pojawiają się informacje o żołnierzu, który właśnie powrócił z frontu walk na Pacyfiku i chwalił się zdjęciami z procesu gotowania i skrobania głów japońskich żołnierzy. Stopniowo sytuacja się poprawiała. W październiku 1944 r. 32-letni żołnierz USA John Gaitha Browning znalazł w miejscowości Hollandia na wyspie Nowa Gwinea japońską czaszkę. Wziął ją do obozu i położył na łóżku przyjaciela. Koledzy zaczęli się schodzić i robić jej zdjęcia. Zanotował jednak w swoim pamiętniku, że zdaje sobie sprawę, iż wojskowi cenzorzy nie dopuszczą, by zdjęcia dotarły do kraju. „Armia stała się bardzo nerwowa, jeżeli chodzi o czaszki. Bez przerwy grożą nam sądem polowym, śmiercią i innymi bzdurami za posiadanie japońskich kości, zębów i innych” – zapisał.

Deszcz migdałków


Zdarzało się jednak, że żołnierze prawie nic nie musieli robić, by otrzymać „pamiątki” z części ciała nieprzyjaciela. W listopadzie 1944 r. Japończycy rozpoczęli zmasowane ataki kamikadze (samolotów z pilotami, którzy planowali misje samobójcze) na amerykańskie statki w zatoce Leyte (obecnie w Filipinach, w dniach 23–26 października miała tam miejsce największa bitwa powietrzno-morska w historii), by zatrzymać inwazję wojsk USA na Japonię. Jednym z jej celów był amerykański statek „Montpelier”, na którym służył James Fahey. W czasie bitwy działa artyleryjskie strzelały z taką intensywnością, że części japońskich samolotów wraz z częściami ciał pilotów padały jak deszcz na pokłady statków. Fahey opisywał, jak żołnierze przeglądali to, co spadło w poszukiwaniu „pamiątek”, które mogliby zabrać. Jeden z nich wziął sobie skalp („wyglądał jakby ktoś zdjął go z jakiegoś zwierzęcia”), inny zabrał fragment kości kolana. A kolejny część żebra, które następnie oczyścił, argumentując, że jego siostra „prosiła o kawałek Japończyka”. Sam Fahey znalazł kawał blaszki z językiem wraz z fragmentem gardła i migdałków. Zdumiał się, jak długi on jest.

Zdarzało się jednak, że kolekcjonowanie części ciał japońskich żołnierzy doprowadzało do bestialstw. Eugene Sledge opisywał jak jeden z jego kolegów z oddziału zaczął pobierać złote zęby Japończykowi, który jeszcze żył. „Żołnierz nie był martwy. Był ciężko ranny w plecy i nie mógł ruszać rękami, inaczej opierałby się do ostatniego tchnienia. Jego oprawca użył noża, wsadził go w dziąsło i próbował podważyć. Japończyk jednak kopał zaciekle i nóż ześlizgnął się i głęboko rozciął mu usta. Amerykanin zaklął i jednym cięciem otworzył mu twarz od ucha do ucha. Postawił stopę na dolnej szczęce Japończyka i próbował znowu wydłubać mu złote zęby, co spowodowało, że trysnęła krew i ranny zaczął charczeć. Krzyknąłem, żeby zakończył jego męczarnie, ale usłyszałem jedynie przekleństwa. Wtedy inny żołnierz podbiegł i strzelił Japończykowi w głowę”.

Japońscy „podludzie”


Oficjalny plakat rządu USA, 1942
Powstaje jednak pytanie: dlaczego Amerykańscy żołnierze masowo kolekcjonowali części ciał poległych Japończyków, podczas gdy podobnych zachowań nie zanotowano w czasie walk w Europie. Jak pisze James J. Weingartner w pracy „Trophies of War: U.S. Troops and the Mutilation of Japanese War Dead, 1941 – 1945” (Trofea wojny: Amerykańscy żołnierze i okaleczenia zwłok japońskich żołnierzy) trzy dni po japońskim ataku na Pearl Harbor w „Chicago Tribune” ukazał się rysunek, na którym umięśniony amerykański marynarz taszczy pociski do okrętowego działa, które wymierzone jest w japońskie wyspy. Karykaturę podpisano: „Wojna bez litości ze zdradzieckim wrogiem”. I faktycznie wojna z Japonią charakteryzowała się okrucieństwami ze strony Amerykanów, które nie miały miejsca w czasie działań wojennych w Europie.

Wynikało to nie tylko z faktu, że Japończycy zdradziecko napadli USA, podczas gdy Niemcy „po dżentelmeńsku” wypowiedzieli wojnę. Japończycy zostali „odczłowieczeni” w umysłach wielu Amerykanów, co wynikało z różnic w wyglądzie fizycznym i kulturze, czyli mówiąc wprost z rasizmu. Takie podejście było powszechne w amerykańskich gazetach z okresu II wojny światowej. Japończyków określano w nich mianem „szalonych psów” i „żółtego robactwa”. W oficjalnym filmie amerykańskiej armii po zdobyciu Tarawy (główny atol położonego na wyspach państwa Kiribati – znajduje się ono w środkowej części Oceanu Spokojnego), nazywano Japończyków „żyjącymi szczurami”. Na rysunkach prasowych z tego okresu Japończycy byli przedstawiani jako małpy, insekty, gady i nietoperze.

Na przykład magazyn „Collier’s” w pierwszą rocznicę ataku na Pearl Harbor na okładce umieścił skośnooką kreaturę z wielkim kłami i dużymi spiczastymi uszami, nadciągającą na skrzydłach nietoperza nad Oahu (wyspa w archipelagu Hawajów) i przygotowującą się, by zrzucić bombę na statki cumujące w zatoce. Jedna z ulotek Departamentu Wojny USA zatytułowana „The Jap Soldier” (Japoński żołnierz) informowała czytelników, że amerykańscy żołnierze mogli rozpoznać wrogów po ich zapachu, który opisali jako „zwierzęcy”. Jak to ujął jeden z weteranów: „Japończycy byli wrogiem idealnym. Mieli tak wiele cech, które Amerykanie mogli nienawidzić. Byli mali, mieli dziwny kolor skóry, mogli uchodzić za nieatrakcyjnych [...]. Żołnierze nie uważali, by zabijali ludzi. Po prostu pozbywali się brudnych zwierząt”.

Żołnierze japońscy podczas walki, 1942
Wtórował mu jeden z żołnierzy piechoty morskiej USA: „Szkoda, że nie walczymy z Niemcami. To są ludzie tak jak my. Ale Japończycy to zwierzęta. Idą do dżungli tak jakby się tam wychowali”. W niektórych częściach USA do wstąpienia do armii zachęcały ogłoszenia sformułowane jak zaproszenia do polowania: „Sezon otwarty. Bez ograniczeń. Licencja na polowanie na Japończyków. Darmowa amunicja i wyposażenie! A do tego płaca. Dołącz do Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych!” – brzmiała jedna z reklam.

Brytyjski historyk prof. Niall Ferguson (obecnie wykłada na Harvard University) zauważył, że podejście Amerykanów do Japończyków przypominało stosunek Niemców do Rosjan w czasie II wojny światowej. Zarówno Rosjanie, jak i Japończycy byli traktowali jak „podludzie”. Konsekwencją tego podejścia było nie tylko zbieranie „trofeów myśliwskich” z martwych Japończyków. Amerykańscy żołnierze bardzo niechętnie brali ich do niewoli, co w połączeniu z niechęcią japońskich oddziałów do poddawania się sprawiało, że w szczytowym okresie II wojny światowej Amerykanie mieli 5424 japońskich więźniów. Najczęściej, gdy chcieli się poddać, japońscy żołnierze słyszeli to, co ci na wyspie Biak, w Nowej Gwinei. Gdy japońscy żołnierze, którzy chowali się tam w wapiennych jaskiniach chcieli się poddać, usłyszeli od Amerykanów, by „wracali do jaskiń i dokończyli walkę”.


© Aleksander Piński
Grudzień 2016
źródło publikacji: „Łowcy trofeów z ludzi”
www.bezc.pl





Ilustracja 1: © brak informacji
Ilustracja 2: © Ralph Crane / Time & Life Pictures / Getty Images
Ilustracja 3: © domena publiczna / prawa autorskie wygasły
Ilustracja 4: © domena publiczna / publikacja Rządu USA
Ilustracja 5: © Ilustrowany Tygodnik Polski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2