Myślimy pozytywnie
Ponieważ wszyscy – od prawa do lewa – zachęcają nas do myślenia pozytywnego (nawiasem mówiąc, wzorem dla takiego sposobu myślenia był Kontemplator Bytu Szczęsny z opowiadania Stanisława Lema, czyli tzw. Kobyszczę, które zachwycało się wszystkim, na czym choćby na moment spoczął jego wzrok), no to i ja się słucham i staram się myśleć pozytywnie, to znaczy – dostrzegać pozytywną stronę wszystkiego, zgodnie z zasadą, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na przykład w niezależnych mediach głównego nurtu upowszechniła się ubecka maniera przesłuchiwania gości zaproszonych do studia telewizyjnego, czy radiowego.Zapoczątkowała to resortowa „Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik, którą podejrzewam, iż musiała nasiąknąć tą atmosferą w domu rodzinnym, no a reszty dopełniło resortowe przeszkolenie. Z tego właśnie powodu, kiedy byłem zaproszony przez wysłannika TVN do udziału w takim przesłuchaniu, poprosiłem o wezwanie na piśmie z zaznaczonym numerem sprawy oraz wzmianką, czy mam zostać przesłuchany w charakterze świadka, czy podejrzanego. - Razwiedka, nie razwiedka, a porządek musi być! - zakończyłem rozmowę – jak się okazało – ostatnią. Szkoda, że inni zapraszani do TVN goście nie domagają się spełnienia tych, przewidzianych w kodeksie postępowania karnego, formalności, chociaż Czesław Bielecki, pod pseudonimem „Maciej Poleski” zalecał to jeszcze za pierwszej komuny w broszurce pod tytułem „Mały konspirator”. Ta ubecka maniera szybko rozpowszechniła się w niezależnych mediach i któregoś razu zastosowała ją wobec panie pani red. Eliza Michalik, sztorcując mnie za niewłaściwe odpowiedzi w kwestii, bodajże aborcji. Zwróciłem jej uwagę, że skoro lepiej wie, jak powinienem odpowiadać na stawiane przez nią pytania, to po co w ogóle mnie zapraszała? Mogła przecież na stawiane pytania odpowiadać sama – podobnie, jak za pierwszej komuny pani red. Irena Dziedzic, z tym, że jej goście prawidłowych odpowiedzi musieli uczyć się na pamięć. Niektórzy zapominali wyuczonego tekstu, a wtedy pani redaktor taktownie naprowadzała ich na utracony trop, niczym pani nauczycielka we freblówce. Upowszechnienie tej ubeckiej maniery wynika – jak przypuszczam – z dwóch przyczyn. Po pierwsze – znaczna część niezależnych mediów w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko została utworzona za pieniądze pochodzące z tajnej kasy RAZWIEDUPR-a, utworzonej z rozkradania państwowego majątku, na przykład – z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, na który państwo wyłożyło 1700 mln dolarów, długi wykupiono tylko za 60 mln, zaś reszta rozeszła się na różne takie przedsięwzięcia, no i oczywiście – na tzw. „stare rodziny”. Bezpieka tedy sprawuje nad tymi niezależnymi mediami ścisłą kontrolę. Ta kontrola objawia się – po drugie – w wyjątkowym nasyceniu tych mediów agenturą; konfident musi tam siedzieć na konfidencie i konfidentem poganiać, dzięki temu przy różnych politycznych zawirowaniach, takim, dajmy na to, TVN-em można w miejscu zawrócić o 180 stopni, niczym furą.
Pod rządami PO i PSL identyczna sytuacja zapanowała w mediach państwowych, do których Wojskowym Służbom Informacyjnym udało się powsadzać tylu konfidentów, ilu tylko się zmieściło – na czym oczywiście straszliwie cierpiał pluralizm, bo w rezultacie TVP przestała się czymkolwiek różnić od TVN, w której gospodaruje pani red. Justyna Pochanke, której matka – jak powiadają – była bliską współpracownicą pani Janiny Chim, księgowej FOZZ. Aliści nadeszła „dobra zmiana”, w ramach której w państwowych mediach jednych dziennikarzy dyspozycyjnych zastąpili inni dziennikarze dyspozycyjni. Zasada dyspozycyjności została wprawdzie utrzymana, ale ponieważ nowi dyspozycyjni dziennikarze zostali zadaniowani w całkiem inną stronę, to pluralizm na tym zyskał, bo obecnie TVP zdecydowanie różni się od TVN, czy Polsatu. Jedni opowiadają jedne bajki, podczas gdy drudzy – całkiem inne, dzięki czemu widz czy słuchach może sobie wybierać-przebierać, niczym w ulęgałkach.
Niestety nie ma rzeczy doskonałych, co Konstanty Ildefons Gałczyński przewidział zaraz po wojnie, pisząc „Refleksje z nieudanych rekolekcji paryskich”, gdzie wspomina między innymi, że „posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ja stracę – kto mnie przyjmie?” To są właśnie te fundamentalne pytania egzystencjalne, przed którymi co pewien czas stają dziennikarscy i polityczni celebryci, których dalsza kariera, a zwłaszcza – dalsze posiadanie zdolności kredytowej, zależy od prawidłowej odpowiedzi. Zgodnie z prawem Kopernika-Greshama, którzy niezależnie od siebie zauważyli, iż pieniądz gorszy wypiera z rynku pieniądz lepszy, ubecka maniera ponownie wkracza również do niezależnych mediów państwowych. Okazuje się, że nawet redaktorzy znani dotąd z otwartości i obiektywizmu, co prawda nie w takim stopniu, jak pan red. Tomasz Lis, którego w żarliwym obiektywizmie przelicytować niepodobna, ale przecież także z niego znani, kiedy zajdzie gwałtowna potrzeba, też potrafią rozprawić się z zaproszonym do studia gościem nie gorzej, niż resortowa „Stokrotka”. Pokaz takiej sprawności dał pan red. Jan Pospieszalski w audycji „Warto rozmawiać”, do której zaprosił księdza Jacka Międlara. Ponieważ na zadawane pytania ksiądz Międlar udzielał odpowiedzi nieprawidłowych, pan red. Pospieszalski nie ukrywał swego niezadowolenia, co wyrażało się nie tylko w przerywaniu rozmówcy, ale i strofowaniu go za złe sprawowanie. Niestety trzeba powiedzieć, że w porównaniu z resortową „Stokrotką” pan red. Pospieszalski wykazywał liczne niedociągnięcia, zwłaszcza w konsekwentnym prowadzeniu przesłuchania. Widocznie w TVN utrzymana została obowiązująca w SB procedura zatwierdzania konspektu rozmowy przez oficera nadzorującego kombinację operacyjną, podczas gdy w TVP ten odcinek został zaniedbany. W rezultacie pan red. Pospieszalski sprawiał wrażenie niezdecydowanego. Raz domagał się od księdza Międlara dostarczenia przykładów ilustrujących wygłaszane przez niego opinie, a kiedy ten tych przykładów dostarczał, pan red. najwyraźniej spłoszony, przerywał mu w pół słowa pod pretekstem, że on w tej chwili tych przykładów zweryfikować nie może, zamiast – jak niewątpliwie zrobiłaby resortowa „Stokrotka” - tym bardziej ofuknąć swego rozmówcę za kolportowanie „bezczelnych kłamstw”. No, ale nie od razu Kraków zbudowano, więc w ramach myślenia pozytywnego miejmy nadzieję, że i pan red. Pospieszalski też się podciągnie. I żeby postawić kropkę nad „i” dodam, że mamy wprawdzie „dobrą zmianę”, ale zmiany – zmianami, a kontynuacja jest większa, niż mogłoby się nam wydawać, na dowód czego hakerzy zaatakowali moją stronę internetową. Najwyraźniej bezpieka musiała wszcząć wobec mnie kolejną sprawę operacyjnego rozpracowania. To miło, być tak niezmiennie docenianym; dopiero wtedy człowiek czuje, że żyje.
Operacja polska przyspiesza
Tym razem Wojskowe Służby Informacyjne chyba trafiły w punkt – być może za radą starszych i mądrzejszych kolegów, a właściwie nie żadnych „kolegów”, tylko funkcjonariuszy nadzorujących tubylcze ubeckie dynastie z wywiadowczych central państw poważnych, na służbę których tubylcza soldateska i bezpieka zaczęła się przewerbowywać już w drugiej połowie lat 80-tych. Okazało się bowiem, że najwdzięczniejszym mięsem armatnim dla potrzeb komunistycznej rewolucji są kobiety – te same, o których Cezary Lombroso mówił, że w intelektualnym rozwoju zatrzymują się na poziomie dziecka. Zapewne jest wśród nich wiele wyjątków, ale przecież wyjątki potwierdzają regułę. Rzecz w tym, że jednym ze wskaźników poziomu rozwoju intelektualnego, jest zdolność przewidywania skutków własnych działań. Im bardziej odległe skutki człowiek potrafi przewidzieć, tym wyższy jest stopień jego intelektualnego rozwoju. Nie da się ukryć, że w przypadku wielu kobiet ta zdolność bywa stosunkowo niewielka, a nawet – zatrważająco niska. Obserwując zachowania i wypowiedzi uczestniczek „czarnego protestu” można by odnieść wrażenie, że nie potrafią one zauważyć związku przyczynowego między rozłożeniem nóg przed przygodnym partnerem, a późniejszą ciążą. Taki brak spostrzegawczości przypisywany był kiedyś Dajakom z wyspy Borneo, którzy nie potrafili uchwycić związku przyczynowego między spółkowaniem a narodzinami dziecka. Teraz, kiedy rewolucja seksualna dotarła już nawet pod takie strzechy, Dajakowie pewnie już takie rzeczy wiedzą – za to praktyczne wyzwolone panie – już chyba tę umiejętność zatraciły. Z zagadkowych powodów utrzymywane są w tej ignorancji przez wyszczekanych Żydów w rodzaju pana Jana Hartmana, który agitował je do uczestnictwa w „czarnym proteście” pod pretekstem, że Jarosław Kaczyński próbuje wkładać im rękę „w majtki”, by swoim nieubłaganym, faszystowskim palcem penetrować im „waginy”, a nawet „macice”. Jaki interes Żydzi mają w ekscytowaniu głupich gojek przeciwko nieubłaganym palcom – trudno zgadnąć – chyba, że przyjmiemy, że o głupie gojki chodzi im wyłącznie w tym aspekcie, by przerobić je na mięso armatnie, które będą mogli rzucić przeciwko bastionom znienawidzonej łacińskiej cywilizacji. Ta żydowska intencja wychodzi naprzeciw identycznemu pragnieniu ubeckich dynastii, które też nienawidzą, nie tylko łacińskiej, ale w ogóle każdej cywilizacji, jako że swoje korzenie wywodzą jeśli nie od bolszewików, to od bandytów, dla których wszelka cywilizacja jest zjawiskiem nienawistnym. Warto zwrócić uwagę, że z tego punktu widzenia Żydzi, ubowcy i wiele kobiet musi znajdować się na zbliżonym poziomie intelektualnego rozwoju, skoro najpierw uwijają się wokół destrukcji podstaw cywilizacji łacińskiej, a kiedy już doprowadzą do jej kryzysu, strasznie się dziwują, że pali się nimi w piecach, albo harapem zagania do haremów „pod czujną eunucha straż”. Ale skoro można ćwiartować ludzi bardzo małych, to dlaczego nie – dajmy na to – Żydów i to nawet już wyrośniętych?
Ale mniejsza z tym, bo ważniejsze, że WSI wreszcie trafiły na mięso armatnie – co nieomylnym instynktem musiał odgadnąć wirtuoz intrygi, czyli pan, prezes Jarosław Kaczyński. Zauważyć musiał też znakomitą poprawę koordynacji – bo zaledwie w dwa dni po „czarnym proteście” w tubylczym bantustanie, specjalną sesję na temat gwałcenia przez faszystowski reżym w Polsce przyrodzonych praw kobiet zorganizował Parlament Europejski. Nawet najmniej spostrzegawczy mężyk stanu po tych wydarzeniach musiałby skapować, że przygotowania do interwencji w Polsce wchodzą w decydującą fazę tym bardziej, że goszczący na urodzinach u Kukuńka, czyli byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, zastępca przewodniczącego Komisji Europejskiej, pan Frans Timmermans oświadczył, że w sprawie praworządności i demokracji w Polsce „nie odpuści”. Nic zatem dziwnego, że konfidenci Wojskowych Służb Informacyjnych i środowiska żydowskie uwijają się jak w ukropie, by dostarczyć jego Komisji jak najwięcej materiałów uzasadniających ostateczne rozwiązanie die polnische Frage. Skoro nawet najmniej spostrzegawczy mężyk stanu nie mógłby tego nie zauważyć, to cóż dopiero pan prezes Jarosław Kaczyński? Toteż sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka właśnie odrzuciła społeczny projekt ustawy „stop aborcji”, a pan marszałek Senatu Stanisław Karczewski już dzień wcześniej zawiadomił, że Senat odstąpił od prac nad „złagodzonym” projektem ustawy. Jednocześnie Episkopat oświadczył, że „jest przeciwny” każdemu rozwiązaniu, które przewidywałoby „karanie kobiet”. Najwyraźniej Ekscelencje musiały dojść do wniosku, że poćwiartowanie człowieka bardzo małego nie jest przestępstwem – bo przestępstwa powinny być karane bez względu na to, czy dokona ich mężczyzna, czy kobieta. Najwyraźniej również w Polsce kult nowego bóstwa w postaci Świętego Spokoju właśnie uczynił milowy krok – bo w takiej sytuacji pomstowanie przeciwko „cywilizacji śmierci” może być traktowane już tylko jako rodzaj rutynowej mantry. To może być punkt zwrotny w całej „operacji polskiej”, bo jeśli okazuje się, że nie tylko polityczni, ale i moralni Umiłowani Przywódcy podwijają pod siebie ogony na widok stada „wściekłych bab”, wystawiających nieubłagane środkowe palce, to nie tylko Wojskowe Służby Informacyjne, ale i ich zagraniczni mocodawcy mogą potraktować to tylko jako zachętę do przełamania frontu na tym właśnie odcinku.
Wprawdzie rząd próbuje pacyfikować Wojskowe Służby Informacyjne przy pomocy kontroli CBA w spółkach Polskiej Grupy Zbrojeniowej, gdzie wykryto nie tylko mrowie „byłych funkcjonariuszy WSI po studiach w Rosji”, którzy zajmowali tam eksponowane, albo tylko intratne stanowiska, ale w dodatku państwowymi milionami wynagradzali swoją agenturę pod pretekstem „marketingu”, czy „reklamy”. W porównaniu jednak z naporem organizowanym przez WSI na rząd, ten odpór wydaje się mizerny, żeby nie powiedzieć – anemiczny. Prawdopodobnie dlatego, że Nasz Najważniejszy Sojusznik wpisał Wojskowe Służby Informacyjne, czyli starych kiejkutów, wraz ze zblatowanymi ubeckimi dynastiami na listę „naszych sukinsynów”, żeby wobec naszego nieszczęśliwego kraju móc uprawiać politykę „divide et impera”. W tej sytuacji rząd nie bardzo może starych kiejkutów prześladować, bo w przeciwnym razie może narazić się na gniewne zmarszczenie brwi ze strony Naszego Najważniejszego Sojusznika. Jedyne, co w ten sytuacji może, to robić mu na rękę, czyli podlizywać się - więc właśnie ogłosił unieważnienie przetargu na francuskie śmigłowce Caracal – pod pretekstem migania się Francuzów s sprawie offsetu. To oczywiście może być poważnym ciosem nie tyle dla starych kiejkutów, co ich „cywilnych zwierzchników” z PO i PSL, bo koszty tej transakcji wskazują na to, że łapówki musiały być wyjątkowo wysokie, że poza tym chyba zostały wypłacone, a nawet – już wydane. Na razie Francuzi zachowują milczenie, ale na jak długo? Prędzej czy później muszą wypłynąć rozmaite śmierdzące dmuchy – ale czy może to powstrzymać przyłożoną już do polskiego pnia siekierę? Obawiam się, że już nie – co najwyżej skłoni starych kiejkutów do przyspieszania biegu wypadków – i pewnie Nasz Najważniejszy Sojusznik też tak kombinuje, skoro porzuca wszelkie pozory przyzwoitości i zaczyna ostentacyjnie obstawiać polski rząd swoimi agentami, niczym na Ukrainie. Na początek obstawiony został pan minister Waszczykowski, któremu przydano wiceministra spraw zagranicznych w osobie obywatela amerykańskiego (polskiego zresztą też) pana Roberta Greya, co to będzie zajmował się „dyplomacją ekonomiczną” - cokolwiek by to miało znaczyć. Prawdopodobnie to, że śmigłowce Polska kupi w Ameryce. A skoro już mowa o Ukrainie, to wypada odnotować, że Ukraińcy zdecydowali się udzielić Polsce odpowiedzi na film pana Smarzowskiego „Wołyń” na temat „tragedii wołyńskiej”. Mają nakręcić własną wersję, którą być może sfinansują z tych 4 miliardów, zaoferowanych im przez pana prezydenta Dudę. Wygląda na to, że strategiczne partnerstwo polsko-ukraińskie będzie polegało na tym, że Polska będzie dawała forsę, a Ukraińcy będą kręcili filmy, którymi będziemy się nawzajem okładali po głowach.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz