Po rozwodzie Jagiełły z Jadwigą
Władysław Jagiełło to najwyraźniej bardzo podejrzana postać – w odróżnieniu od Wielkiego Księcia Witolda, który był Wielki nie tylko z natury rzeczy, ale przede wszystkim – ze względu na czyny. Podobnie Wielki był Karol, król Franków – o czym mogłem przekonać się osobiście, oglądając jego potężny tron w katedrze w Akwizgranie, pod którym musieli przechodzić skuleni dygnitarze, żeby przypadkiem nie poprzewracało im się w głowach – no, ale Karol był synem Berty O Wielkiej Stopie, która najwyraźniej też nie była mikroskopijna. Wracając tedy do Witolda,to można odnieść wrażenie, że jest on Wielki nie tyle może przez czyny, których dokonał, co raczej przede wszystkim przez te, których nie dokonał, a konkretnie – ze względu na jeden czyn niedokonany, to znaczy – na ożenek z polską królową Jadwigą. Nie znaczy to, że Witold praktykował jakiś celibat, co to, to nie.
Przeciwnie – w odróżnieniu od zatwardziałych celibatariuszy, co to nawet nie chcą myśleć o założeniu dynastii z Julią Tymoszenko, najpierw ożenił się z Anną Rurykowiczówną, a potem z Julianną Holszańską. Tymczasem Władysław Jagiełło ożenił się z Jadwigą, która nie tylko była królową polską, ale w dodatku pochodziła z francuskiej rodziny Anjou, w Polsce zwanej Andegawenami, która trzęsła ówczesną Europą, a w każdym razie – znaczną jej częścią. Dość powiedzieć, że ciotką królowej Jadwigi była Joanna Neapolitańska nazywana Krwawą. Astrolog przepowiedział jej: „maritabitur cum A.L.G.O”, co się wykłada, że „będziesz poślubiona A.L.G.O.” I rzeczywiście; te litery, to pierwsze litery imion mężów Joanny. Pierwszych trzech zamordowała ona, a czwarty przyprawił o zgubę ją. Joanna była podobno taka piękna, że wielu ludzi nie wierzyło, że może być aż tak „krwawa”. Mówiono: „kochajcie Boga i królową Joannę”. Gdyby Władysław Jagiełło ożenił się z Joanną, być może nie miałoby to żadnych następstw, jeśli oczywiście nie liczyć oczyszczenia przedpola dla Witolda, który w ten sposób pozbyłby się konkurenta. Los jednak chciał inaczej i Jagiełło poślubił Jadwigę, która wprawdzie nie odziedziczyła charakteru po ciotce Joannie, ale podobno odziedziczyła jej urodę i jednym z jej zalotników był Wilhelm Habsburg, ówczesny europejski dandys, który paradował z lwiątkiem na smyczy. Ale za sprawą tak zwanych „panów małopolskich” Wilhelm został pogoniony, a Jadwiga, po różnych rozterkach, poślubiła Władysława Jagiełłę, który w ten sposób został królem Polski. Warto dodać, że liderem stronnictwa „panów małopolskich” był Spytko z Melsztyna, który jako dwudziestoletni wojewoda, podpisał się pod polsko-litewską unią w Krewie, a w wieku 25 lat został kasztelanem krakowskim, a więc – po królu – najpotężniejszym człowiekiem w państwie. Po śmierci królowej Jadwigi Władysław Jagiełło żenił się jeszcze kilkakrotnie; najpierw z Anną Cylejską, wnuczką Kazimierza Wielkiego, potem z Elżbietą Granowską, która taktownie zmarła i wreszcie z Zofią Holszańską z Holszan koło Oszmiany herbu Hippocentaurus. Podobno Witold, który z Zofią był spowinowacony przez swoje małżeństwo, bardzo Władysława Jagiełłę do tego ożenku namawiał. Tak czy owak, Zofia, jako żona Władysława Jagiełły, została „matką królów”: Władysława i Kazimierza (bo starszy Kazimierz zmarł w dzieciństwie). Władysław zginął w bitwie pod Warną i w rezultacie królem został Kazimierz zwany „Jagiellończykiem”. Ten z kolei ożenił się z Elżbietą Rakuszanką z Habsburgów, która okazała się prawdziwą „matką królów”. Król miał z nią 13 dzieci, a ponieważ w ówczesnych czasach małżeństwo z polską królewną czy polskim królewiczem było uważane za zaszczyt, od Kazimierza Jagiellończyka pochodzą wszystkie europejskie rodziny królewskie poza obecną dynastią szwedzką, a także ważniejsze rodziny europejskiej arystokracji. Wnuczka Kazimierza Jagiellończyka Anna w roku 1521 wyszła za mąż za Ferdynanda I Habsburga, syna Filipa Pięknego i Joanny Obłąkanej, brata cesarza Karola V. Jej synem był Maksymilian II, dzięki czemu Anna Jagiellonka została babką Walezjuszów. Wnuk Maksymiliana, Filip II reprezentuje Habsburgów hiszpańskich. Przez córkę Kazimierza Annę, która została żona Bogusława Gryfity i ich córkę Zofię, Jagiellonowie spokrewnili się z dynastią Schleswig Hollstein-Gottorp. Od córki Kazimierza Jagiellończyka – Zofii, pochodzą Hohenzollernowie. Od Jadwigi Jagiellonki – bawarscy Wittelsbachowie. Z kolei od Anny Jagiellonki, poprzez jej córkę Marię, jej córkę Małgorzatę i jej córkę Annę Austriaczkę, pochodzi francuski król Ludwik XIV. Na tym oczywiście nie koniec, bo wnuczka Kazimierza Jagiellończyka Katarzyna, dała życie aż dwojgu królewskim dzieciom: węgierskiej królowej Izabeli, żonie Jana Zapolyi i szwedzkiemu królowi Zygmuntowi III, ojcu następnych królów polskich: Władysława IV i Jana Kazimierza. Z Kazimierzem Jagiellończykiem spokrewnienie są też Medyceusze Wettynowie i Gonzagowie. I tak dalej.
Tak sobie to wszystko rozbieram z uwagą spacerując po Wilnie, oglądając tutejsze kościoły, zwiedzając Uniwersytet i słuchając po polsku Mszy w Kaplicy cudownego obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej w Ostrej Bramie. Tu i ówdzie pozostały jeszcze niezatarte ślady wspólnej historii obydwu narodów, ale coraz ich mniej, bo polityka historyczna współczesnych władz Republiki Litewskiej nastawiona jest na zacieranie tych śladów na rzecz eksponowania samodzielnej, żeby nie powiedzieć – antypolskiej tradycji historycznej litewskiej, w której ogromną rolę odgrywa właśnie Witold zwany Wielkim. Co z tego Litwa ma – doprawdy trudno zgadnąć, bo nie bardzo jest czym imponować. Każdy bowiem od kogoś pochodzi, jak nie od tego, to od kogoś innego, więc oryginalne byłoby raczej odkrycie, że ktoś nie pochodzi od nikogo. Tymczasem takie gorliwe zacieranie śladów wspólnej, 400-letniej historii, wywołuje uczucie melancholii, jakie musi towarzyszyć dzieciom, na oczach których odbywa się rozwodowy spektakl rodziców.
I na koniec ciekawostka świadcząca o pewnej ciągłości, mimo ostentacyjnego eksponowania odrębności. Oto – jak ze zdumieniem się dowiedziałem - Wilno jest miastem pozbawionym przemysłu. Ciekawe, że w podobnej sytuacji było w okresie międzywojennym – ale wtedy nietrudno było wskazać przyczynę w postaci wtłoczenia miasta między dwie martwe granice. Teraz niby tak nie jest, chociaż niepodobna nie zauważyć, że Wilno nie ma kolejowego połączenia z Polską – ale przemysłu jak nie było, tak nie ma.
Smarujemy tłusty połeć
Kiedy Stanisław Przybyszewski zjechał do Krakowa, zrobił tam niespotykaną furorę, między innymi dzięki odczytom poświęconym „nagiej chuci” i satanizmowi, podczas których opowiadał, jak wygląda phallus Szatana. Jego zdaniem był zaopatrzony w haczyki w kształcie harpunów, no a poza tym był zimny, jak lód. Trudno, żeby takie rewelacje nie robiły wrażenia, ale z drugiej strony – nie na długo, bo ileż można wysłuchiwać o „chuci”, czy Szatanie, zwłaszcza w Krakowie? Toteż wkrótce w szkatule coraz częściej widać było dno i coraz częściej zdarzały się sytuacje kłopotliwe. Może nie byłyby bardzo kłopotliwe, gdyby Przybyszewski nie koił „bólu istnienia” wódeczką i – jak twierdzi Adam Grzymała-Siedlecki – niemal co wieczór doprowadzał się do nieprzytomności. Toteż następnego dnia nie zawsze pamiętał wydarzenia z dnia poprzedniego i to właśnie stało się przyczyną jednej z takich kłopotliwych sytuacji. Już po przeniesieniu się do Warszawy, zaprosił był mianowicie Henryka Sienkiewicza do siebie „na zajączka”. Kiedy Sienkiewicz przybył, Przybyszewski ani w ząb nie mógł sobie przypomnieć, czemu właściwie zawdzięcza tę wizytę, więc posadził swego gościa w fotelu i przed dłuższy czas bawił go rozmową, usiłując przypomnieć sobie, z jakiego powodu Sienkiewicz go odwiedził. Wreszcie otworzyła mu się klapka z „zajączkiem”. Położył swemu gościowi rękę na ramieniu i powiedział: zajączka jakoś nie ma, panie Henryku, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę. Z tego morał, że „paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy” i tym tylko mogę wyjaśnić, że mój artykuł do poprzedniego numeru „Ncz!” opatrzyłem tytułem: zanim wybuchnie wojna – a przecież powinienem pamiętać, co na pytanie – czy będzie wojna? - odpowiedziało swemu słuchaczowi Radio Erewań: wojny oczywiście nie będzie, ale rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu! Toteż nic dziwnego, że zaraz po buńczucznych przechwałkach prezydenta Poroszenki, że tylko patrzeć, jak zatknie ukraińską flagę na Krymie, pojawiła się wiadomość, która nie tylko przynosi wyjaśnienie sytuacji, ale również wbija gwóźdź do trumny nieustającego błazeństwa, jakie uprawiały wszystkie rządy w Warszawie, nazywając je „polityką wschodnią”. Błazeństwa te polegają na żyrowaniu w ciemno wszystkiego, co zrobi rząd w Kijowie w nadziei, że Ukraińcy wezmą na klatę złego ruskiego czekistę Putina, dzięki czemu Polska wybije się na mocarstwowość. Są to oczywiście fantasmagorie nie zasługujące nawet na nazywanie ich „polityką” - a okazało się to ostatecznie przed kilkoma dniami, kiedy to Borys Łożkin, którego prezydent Poroszenko uczynił szefem ukraińskiej Narodowej Rady Inwestycyjnej, czyli Inwestycyjnego Sowietu, zaprosił do niej słynnego finansowego grandziarza Jerzego Sorosa, zwanego również „filantropem”. Ten przydomek grandziarz zawdzięcza swoim utrzymankom płci obojga, dzięki którym organizuje sobie w różnych państwach pozostałych (bo państwa dzielą się na poważne i pozostałe) nie tylko wywiadownie, dzięki którym może je spokojnie ograbiać, ale również propagandowe lobby, które nie tylko te akty grabieży przedstawia jako akty dobroczynności, ale oddziałuje też na rządy, które – jak to w demokracji – uzależniają się od masowych nastrojów. Oprócz grandziarza pan Łożkin zaprosił do Sowieta również prezesa koncernu Unilever, który biedakom na całym świecie oferuje rozmaite silne trucizny, żeby się nimi odżywiali, co stwarza nadzieję na osiągnięcie upragnionego „zrównoważonego rozwoju” oraz SOCAR – państwowy azerski koncern naftowy. Oficjalnym celem tych zaprosin jest oczywiście „wzmocnienie”, czyli dalsze doskonalenie ekonomicznej potęgi Ukrainy, która zadziwia świat rosnącym podobieństwem do astronomicznej „czarnej dziury”, w której, jak wiadomo, wszystko znika bez śladu. W przypadku Ukrainy aż tak źle nie jest; ślady pozostają choćby w postaci rosnących fortun tamtejszych „oligarchów”, to znaczy – grandziarzy z „korzeniami”, albo i bez, którzy zawsze jakoś się dogadają co do podziału międzynarodowej pomocy, w której uczestniczy również nasz nieszczęśliwy kraj, „tymi ręcami” pana prezydenta Dudy, co to niedawno zaoferował kijowskiej oligarchii 4 miliardy złotych, w związku z czym rząd musiał wprowadzić „podatek handlowy” z którego spodziewa się wydrzeć od obywateli mniej więcej połowę tej kwoty. Więc chociaż oficjalnym celem jest „wzmocnienie” ukraińskiej gospodarki, to nietrudno się domyślić, iż w obliczu bankructwa, a nawet groźby „rozpełznięcia się” państwa, kijowska oligarchia postanowiła ratować się wystawiając Ukrainę na licytację między „inwestorów”. Warto przypomnieć, że grandziarz w czasach Jelcyna „inwestował” i w Rosji – oczywiście za pośrednictwem tamtejszych żydowskich „oligarchów” w rodzaju nieboszczyka Borysa Abramowicza Bieriezowskiego, co to ze stanowiącej równowartość 20-30 dolarów pensji docenta uciułał sobie tyle, że wystarczyło to na zakup pól naftowych, kopalni niklu i innych bezpańskich dóbr – dopóki oczywiście zimny ruski czekista Putin nie doprowadził do tego, że pewnego ranka całe, tak owocnie funkcjonujące „społeczeństwo otwarte”, leżało przed nim na biurku z rozłożonymi nogami. Potem grandziarz próbował szczęścia w Gruzji po udanej „rewolucji róż”, ale cóż Gruzja przy takiej Ukrainie? Odpowiedzi jak zwykle dostarcza poeta pisząc: „A w tym szynku dymno, piwno... Nic nie mówił, tylko kiwnął. Znaczy – śpyrt. Szklanka, dwie – tylko kiwnąć, Żyd już wie. Na czterdziestkę to by mrugnął, ale co czterdziestka? G...o!” Otóż to właśnie! Widać, że to nie Gruzja, tylko Ukraina staje się poligonem „społeczeństwa otwartego”. Kogóż tam nie ma! I pan prof. Balcerowicz od zbawiennego „planu” i aż czterej polscy zarządcy tamtejszych kolei żelaznych, a podobno mają tam zatrudnić również pana Sławomira Nowaka, tego od zegarków – że niby będzie budował drogi, ale być może powierzą mu inne ważne obowiązki, na przykład - żeby w charakterze kukułki, wykukiwał godziny. A przecież jest jeszcze pan Michał Saakaszwili - ciekawe, czy żeby pilnować pani Natalii Jaresko, czy też pani Jaresko z ramienia CIA pilnuje jego, żeby się za bardzo nie zbisurmanił, słowem - „kraj, jak Zachód dziki!” Gdzież robić „reformy” jak nie tam? Wystarczy pokręcić się przy tych reformach niech by parę miesięcy, aby z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu choćby 44 miliardów dolarów, jakie do kwietnia 2016 roku dostała Ukraina od różnych zagranicznych instytucji (sam MFW dał prawie 30 mld dolarów), albo prawie 16 miliardów euro, a nawet – co tu ukrywać – 4 miliardów złotych z Polski – wykroić kawał fortuny. Tedy nic dziwnego, że grandziarze z całego świata zlatują się do Kijowa, jak muchy, a być może nawet wysyłają sobie zachęcające telegramy, niczym podczas operacji ratowania generała Nobile: „panie Piperman, pan jedź reformować Ukrainę!” No to dlaczego pan Piperman ma nie jechać i nie sowietować? Właśnie pojechał – tylko co będzie miała Polska z tego, że pan Piperman na Ukrainie się obłowi?Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz