Bezwarunkowe odruchy starego kurwiarza
„Mięso, jak ze starego kurwiarza”. Co to może być? A cóż by innego, jak nie charakterystyka „pisarza” nazwiskiem Jacek Bocheński? Myślałem, że nie tylko już nie żyje, ale – że jest już bardzo starym nieboszczykiem, a to dlatego, że bodajże po ukończeniu drugiej klasy szkoły podstawowej, w czerwcu 1956 roku, w nagrodę „za postępy w nauce i piękne czytanie” dostałem książkę autorstwa Jacka Bocheńskiego pod tytułem „Zgodnie z prawem”, zawierającą opowiadania o żmudnej walce „nowego” ze „starym” przy przebudowie ustroju rolnego w Polsce, to znaczy – tworzeniu spółdzielni produkcyjnych oraz o zwalczaniu reakcyjnego podziemia w postaci oddziału „Mikołaja”. W opowiadaniach o kołchozach występował szalenie postępowy traktorzysta Żuk i były fornal, też zresztą bardzo postępowy, nazwiskiem Jabłoński,który trud przy wywożeniu kolejnych furmanek obornika na spółdzielcze pola („na spółdzielczych polach pracy dźwięczy rytm, pójdziemy po szkole, pomożemy im, pójdziemy po szkole palić chwasty, perz, naszą nową rolę wzbogacimy też”) urozmaicał sobie wyśpiewywaniem politycznych kupletów o „trumanowskim pachołku z krzyżem”, czyli papieżu Piusie XII. Wydaje mi się, że nie tylko ja musiałem dostać w nagrodę za postępy w nauce dzieła zebrane pisarza Jacka Bocheńskiego, bo w tym mniej więcej czasie byłem świadkiem sprzeczki między kolegą Zielińskim i Knysiem, który był synem stolarza produkującego między innymi trumny. W pewnym momencie kolega Zieliński, któremu zabrakło argumentów, rzucił w twarz koledze Knysiowi: „Truman! W trumnie umarł!” Jak z tego widać, dzięki pisarzowi Jackowi Bocheńskiemu, komunistyczna politgramota schodziła pod strzechy, niczym „pieśni” Wieszcza. Wprawdzie życiorys Jacka Bocheńskiego w Wikipedii nie zaczyna się od roku 1990, jak w przypadku innych autorytetów moralnych, przeciwnie – możemy się dowiedzieć, że nasz inżynier ludzkich dusz zapisał się i do PPR i do PZPR, czyli refleksu mu nie brakowało. Dawał dupy komu było trzeba, w związku z czym za każdym razem musiał był prawidłowo kalibrowany, stosownie do mądrości etapu – ale już nie chwali się, jak gracko wykonywał partyjne zadania i jakie skutki wywoływało to wśród ludu – ale od czegóż dobra pamięć? Dzięki niej właśnie mogę przywołać scenę kłótni między kolegą Zielińskim i Knysiem, na której przebieg i treść pisarz Jacek Bocheński mógł mieć zasadniczy wpływ. Oczywiście w opowieściach pisarza Jacka Bocheńskiego oprócz bohaterów postępowych występują też podejrzane typy w rodzaju niejakiego Karolaka, który niby to współpracuje z władzą ludową przy socjalistycznych przemianach, ale jednocześnie uczestniczy w jakichś sekciarskich sabatach, a poza tym zamiast rozwozić obornik, zachwyca się zaletami „czarnego dębu meblowego”, który przecież nigdy nie służył klasie robotniczej, tylko ohydnym reakcjonistom, marzącym o powrocie znienawidzonej sanacji. Wszystko zgodnie z zaleceniami specjalistów od socjalistycznej literatury, w rodzaju Melanii Kierczyńskiej, co to „w życiu wypełnionym walką o socjalizm, kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym” - tak w każdym razie charakteryzuje tę osobistość Leopold Tyrmand. Pisarz Bocheński najwyraźniej się słucha, co widać również w następnym opowiadaniu, tytułowym „Zgodnie z prawem”, poświęconym ohydnym zbrodniom niejakiego „Mikołaja”, który przetrzebił komunistyczną familię Piecychnów. Kiedy już wiejski aktyw zgromadził się w chałupie Piecychnów, niejaki Olszański, a może Tarka, powiedział do jednego z mundurowych: a ja towarzysza to chyba skądś znam. Wywołało to reakcję dowódcy: „A może panowie towarzysze i mnie znają? Nie znają? To niech się panowie towarzysze, podli zdrajcy, dowiedzą, że my wszyscy jesteśmy AK. A przybyliśmy tu, żeby was, bolszewickie wieprze wytłuc. W imię Boga i ojczyzny ogłaszam wyrok: tobie, stary zdrajco, (to do starego Piecychny) kula w łeb! Ty, młodzieńcze niewinny (to do jego syna) pójdziesz za ojcem do piachu! Olszańskiemu 50 batów i rekwizycja świniaka. Tarce – 50 batów”. Wszystko to mogło tak się skończyć dzięki temu, że drugi syn Piecychny, funkcjonariusz „resortu”, mordował „wrogów ludu” w całkiem innej okolicy, ale w końcu dopadł „Mikołaja” i odpowiednio ustawiwszy niezawisły sąd potraktował go „zgodnie z prawem”.
Kiedy zmienił się etap, pisarz Jacek Bocheński jednym susem przeskoczył na drugą stronę. W 1977 roku, kiedy to Zachód zafascynował się „dysydentami”, zajął się wydawaniem „Zapisu” poza cenzurą – ale – jak sobie dzisiaj myślę, a wtedy podejrzewałem – również i tam dbał o to, by realizowana była jedynie słuszna linia partii. Bo gdzieżby indziej, jeśli właśnie nie tam, pod okiem wypróbowanych „inżynierów dusz” mogłaby dokonać się „pieriekowka”, w następstwie której generał Kiszczak mógłby w latach 80-tych wyselekcjonować „stronę społeczną” do której miałby zaufanie i z którą mógłby podpisać umowę „okrągłego stołu”? No a teraz, kiedy w naszym nieszczęśliwym kraju „faszyzm podnosi głowę”, pisarz Jacek Bocheński, na sygnał znajomej trąbki znowu do szeregu, w żydowskiej gazecie dla Polaków znowu przyjmuje słynną „postawę służebną”, chociaż stary kurwiarz w jego wieku już na wiele przecież liczyć nie może. Najwyraźniej przyczyna leży w tym, że odruchy bezwarunkowe zeszły u niego do poziomu instynktów, więc nawet w trumnie („Truman, w trumnie umarł”) będzie reagował prawidłowo.
I mamy „nowe fronty”
W koszmarnych czasach sanacji transatlantyk „Polonia” pływał na linii palestyńskiej z Konstancy w Rumunii do Hajfy, wożąc żydowskich osadników do Palestyny, no i pielgrzymów. Pierwszym oficerem był tam Karol Olgierd Borchardt i to właśnie jemu zawdzięczamy tę opowieść. W piękną, księżycową noc miał wachtę i w pewnej chwili zwróciła się do niego para młodych pasażerów, czy nie mogliby podziwiać widoku nocnego morza z mostku, skąd było lepiej widać. Borchardt zgodził się, para pasażerów napawała się widokiem, ale wkrótce nawiązała rozmowę. - Panu to dobrze – powiedziała dziewczyna. - A komu źle? - zapytał Borchardt gwoli podtrzymania rozmowy. - Tym, co na dole wiosłują – poważnym tonem odpowiedziała panienka. - Jak to „wiosłują”? - zapytał zdumiony Borchardt. - Proszę pana – odezwali się tym razem oboje. - My nie mamy do pana pretensji, my wiemy, że panu nie wolno o tym mówić, ale my wiemy, jak panowie ich tam dręczą i biją. - Jak to dręczą i biją, jak to wiosłują? - Borchardt nie posiadał się ze zdumienia. - Nie widzicie kominów, nie słyszycie maszyn? Skąd to wszystko wiecie? - pytał zaskoczony. - Myśmy wszystko widzieli w kinie – odpowiedzieli mu pasażerowie.
Przypomniała mi się ta historia po uroczystej premierze filmu „Smoleńsk” z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy, pani premier Beaty Szydło, no i oczywiście – prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który po obejrzeniu filmu oświadczył, że pokazuje on „po prostu prawdę”. Co do tego zdania są podzielone, bo „legendarna” pani Henryka Krzywonos, prawdopodobnie jeszcze przed obejrzeniem filmu orzekła, że to „farsa” - ale nie chodzi o to, kto ma rację, tylko o sytuację nieco kłopotliwą. Rzecz w tym, że zespół naukowców pod kierownictwem pana ministra Macierewicza, nadal prowadzi różne badania gwoli wykrycia prawdy, do której od ponad 6 lat wszyscy „dążymy”, a tymczasem reżyser filmu, pan Antoni Krauze, najwyraźniej spenetrował prawdę już wcześniej, skoro nawet zdążył utrwalić ją w postaci filmu, w którym prawda występuje „w 99 procentach”. Tak w każdym razie uważa pan Jerzy Zelnik, który – w odróżnieniu od „legendarnej” pani Krzywonos - w uroczystej premierze uczestniczył. Film wkrótce trafi do kin, gdzie będą mogli obejrzeć go uczniowie - bo pani minister Zalewska, kierująca resortem edukacji uważa, że „powinni” - dzięki czemu prawda spenetrowana przez pana Antoniego Krauzego trafi również pod strzechy. W tej sytuacji zespół naukowców nie ma innego wyjścia, jak tylko taktownie potwierdzić, chociaż oczywiście własnymi słowami, ustalenia pana Krauzego, dzięki czemu również i my będziemy mogli na własne oczy przekonać się, jak rodzi się prawda.
Podczas gdy możemy podziwiać narodziny prawdy, pierwszorzędni fachowcy z zagranicznych central wywiadowczych najwyraźniej wyznaczyli zadania bezpieczniakom tubylczym w naszym nieszczęśliwym kraju, a ci rozpisali to na agenturę starannie wcześniej uplasowaną w różnych środowiskach zawodowych i społecznych. Oto 3 września odbył się w Warszawie Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich, na który przybyło ponad tysiąc uczestników, co stanowi około 120 procent ogółu sędziów. Pan red. Jacek Żakowski zachodzi w głowę, dlaczego przybyło tylko 10 procent, podczas gdy Krajowa Rada Sądownictwa, która była głównym organizatorem Kongresu, zaprosiła wszystkich i nawet sugeruje, że większość może nie interesować się wymiarem sprawiedliwości. Wszystko to oczywiście być może, ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że na Kongres przybyli przede wszystkim konfidenci zmobilizowani przez swoich oficerów prowadzących, czyli – jak by to powiedziano za pierwszej komuny - „sędziowski aktyw”. Przemawia za tym kilka przesłanek. Po pierwsze – Krajowa Rada Sądownictwa decyzję o zwołaniu Kongresu podjęła niemal jednocześnie z ultimatum, jakie Komisja Europejska wystosowała wobec Polski. Jak mówi poeta - „byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” Na gruncie teorii spiskowej można wyjaśnić to tak, że BND uruchomiła Komisję Europejską oraz Wojskowe Służby Informacyjne w Polsce, które z kolei podkręciły konfidentów w KRS, a ci załatwili sprawę od strony formalnej. Po drugie – przedmiotem obrad Kongresu nie była kondycja wymiaru sprawiedliwości, występująca tam korupcja i demoralizacja, tylko męczeństwo Trybunału Konstytucyjnego, a zwłaszcza – męczeństwo prezesa Rzeplińskiego. To oczywiście wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej na argumenty uzasadniające zastosowanie wobec Polski procedur wynikających z tzw. „klauzuli solidarności”. Po trzecie wreszcie – zgromadzeni na Kongresie sędziowie charakteryzowali się wysokim - niektórzy uważają nawet, że przesadnym – poczuciem własnej wartości, jakoby byli „solą tej ziemi”. Jest to znany w psychologii mechanizm kompensacji, a komuż jest on bardziej potrzebny, jeśli nie konfidentom, którzy bez względu na swoją formalną pozycję społeczną, bywają przez swoich oficerów prowadzących bez ceregieli przeczołgiwani?
Drugim wydarzeniem, które wydaje mi się celowo wywołane przez tubylczych konfidentów Wojskowych Służb Informacyjnych, zadaniowanych z kolei przez zagraniczne centrale, jest wniosek PO o delegalizację Obozu Narodowo-Radykalnego. Pretekstem był incydent w Gdańsku podczas pogrzebu „Inki” i „Zagończyka”, na który przybył również filut „na utrzymaniu żony”, czyli przewodniczący Komitetowi Obrony Demokracji pan Mateusz Kijowski z grupą swoich kolaborantów. Obecność tych osób przez innych uczestników uroczystości została uznana za prowokację, czemu dali oni wyraz również w sposób emocjonalny. Kolaborant pana Kijowskiego, pan Szumełda miał w związku z tym doświadczyć męczeństwa, na dowód czego pokazywał zabandażowany palec. W rezultacie Platforma Obywatelska skierowała do Prokuratora Generalnego wniosek o delegalizację ONR, który wojewodzic bydgoski, poseł PO Paweł Olszewski uzasadnił fotografiami dokumentującymi „faszystowskie gesty”. Dotychczasowe wypowiedzi polityków związanych z rządem świadczą, że wniosek ten nie zostanie uwzględniony – ale wydaje się, że pierwszorzędnym fachowcom z zagranicznych central właśnie o to chodzi – bo wtedy będą mogli dostarczyć Komisji Europejskich aż dwóch argumentów: że w Polsce faszyzm podnosi głowę, a po drugie – że rząd co najmniej to toleruje, o ile nie wspiera.
I wreszcie majstersztyk. Oto pierwszorzędni fachowcy postanowili otworzyć kolejny „nowy front” - co jeszcze w maju zapowiadał były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski. Oto z inicjatywy (tak naprawdę, to myślę, że z inicjatywy WSI, ale oczywiście nieoficjalnie) środowisk i organizacji sodomitów: Kampania Przeciw Homofobii, „Wiara i Tęcza” oraz „Tolerado”, uruchomiona została ogólnopolska kampania propagandowa, do której w podskokach dołączyli „zawodowi katolicy” z „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”. Chodzi o to, by sodomici i katolicy przekazali sobie „znak pokoju” i wspólnie zastanowili się, jak rżnąć się po Bożemu – również w łaźniach i darkroomach. Wyobrażam sobie wspólne „warsztaty” redakcji „Tygodnika Powszechnego” z delegacją grupy „Lambda”... Takie rzeczy zresztą się zdarzały; w willi Jerzego Zawieyskiego w Konstancinie elementem sodomickich orgii było zbiorowe odtwarzanie „Te Deum”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że – podobnie jak za pierwszej komuny – teraz też środowiska zawodowych katolików muszą być naszpikowane agenturą, niczym wielkanocna baba – rodzynkami – więc nic dziwnego, że w podskokach wykonują zlecone zadania, zaprawiając je tylko ewangelicznymi przyprawami, przede wszystkim – miłością bliźniego. Tak właśnie przyprawiał Jerzy Zawieyski, który – jak wynika z ujawnionych materiałów IPN – do sodomii miał już nawet nie skłonność, ale prawdziwą zapamiętałość. Celem tej kampanii nie są oczywiście żadni sodomici, których pułkownicy z RAZWIEDUPR-a prawdopodobnie traktują jako mięso armatnie. Chodzi o wciągnięcie Kościoła w w Polsce w idiotyczną sytuację, która ma go kompromitować i w ten sposób osłabiać i tak już nadwątlone przywództwo – by w momencie, gdy zapadną decyzje o uruchomieniu mechanizmu interwencyjnego – doprowadzić do kryzysu przywództwa, a w konsekwencji doprowadzić historyczny naród polski do stanu całkowitej bezbronności.
Ilustracja © Wojciech Romerowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz