Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Polityka klimatyczna to narzędzie panowania

Z prof. Władysławem Mielczarskim rozmawia Anna Kiljan:



Skoro nie da się sprzedać technologii całemu światu, to spróbujmy zmusić do jej zakupu te kraje, które są od nas zależne, np. Polskę.
Nie wyszło w skali światowej, ale może wyjdzie w europejskiej.


Na początek ustalmy podstawową kwestię. Czy polityka klimatyczna jest narzędziem w gospodarczej i geopolitycznej grze interesów pomiędzy państwami?

Jak najbardziej. Zresztą, cała ochrona klimatu jest pewnego rodzaju osłoną wizerunkową dla polityki gospodarczej. Chodzi o interesy gospodarcze krajów, które opanowały nowoczesne technologie ekologicznego pozyskiwania energii. Te państwa mają gospodarczo panować nad tymi, które takiej technologii nie posiadają.


Na grudniowym szczycie klimatycznym w Paryżu ustalono bardzo radykalne dążenie do obniżenia temperatur. 187 państw dobrowolnie zobowiązało się do redukcji emisji, Chiny wylobbowały 100 miliardów pomocy finansowej na inwestycje w ograniczanie emisji dla państw rozwijających się. Czyje interesy za tym wszystkim stoją?

W gruncie rzeczy można powiedzieć, że niczyje, a to dlatego, że konferencja w Paryżu zasadniczo miała tylko rolę deklaratywną. Tam nie pojawiły się żadne konkretne zobowiązania, które można byłoby w jakikolwiek sposób egzekwować. Po prostu nie ma systemu, który mógłby wymusić realizację wspomnianych deklaracji. Również w Europie nie ma systemu wymuszającego fizyczną redukcję CO2, jest jedynie taka zasada, że jak emituje się dwutlenek węgla, to trzeba za to zapłacić – kupić pozwolenia na emisję. Wizja tej konferencji była taka, żeby pogodzić interesy wszystkich krajów. I rzeczywiście, można powiedzieć, że Polska wygrała tam w takim sensie, że nie ma żadnych realnie zobowiązujących zapisów, a na przykład Holandia, Niemcy czy Dania wygrały na tyle, że negocjacje nie zostały zerwane.

Czyli to głośne zobowiązanie 187 państw to tylko chwyt PR?

Można tak powiedzieć. Takie zobowiązanie nic nie kosztuje, przynajmniej na razie.

A czy ustalenia z Paryża mogą spowodować zaostrzenie polityki antywęglowej Unii Europejskiej?

W Unii Europejskiej ten kurs antywęglowy cały czas jest. Wiemy, że na pewno tekst deklaracji może być czytany na różne sposoby, co oznacza, że na jego podstawie Niemcy mogą przykładowo forsować niższe poziomy emisyjne. Natomiast Polska może ten dokument interpretować tak, że zasadniczo nic nie musimy. Trzeba mieć świadomość, że każda ze stron będzie próbowała te deklaracje wykorzystać dla swoich interesów.

Polski rząd informował o tym, że w Paryżu odnieśliśmy ogromny sukces, bo uwzględniono wszystkie nasze postulaty. Czy tak w istocie było? Co zyskaliśmy? Wiemy, że porozumienie uwzględnia równoważenie emisji przez wzrost zalesiania. Jakie to ma znaczenie dla naszej gospodarki?

To jest pewien sukces, z tym, że może bardziej w sferze werbalnej niż ekonomicznej. Na pewno chcieliśmy, żeby nie mówiono wyłącznie o redukcji, ale też o równoważeniu emisji. I to się rzeczywiście udało. Polski postulat związany z gospodarką leśną znalazł się w zapisach. Nie ma tam żadnych konkretów, ale jest szansa, że w oparciu o ustalenia z Paryża mogą powstać rzeczywiste schematy, związane z równoważeniem emisji przez zalesianie. To stawiałoby Polskę w dobrej sytuacji, bo mamy przecież prawie 30% zalesienia.

Więc można powiedzieć, że to sukces odłożony w czasie?

Tak, to sukces, który otwiera nam drzwi do uwzględnienia naszych działań, takich jak na przykład gospodarka leśna.

Komunikat Ministerstwa Środowiska z 14 grudnia 2015 roku mówi, że Polska jest liderem w zakresie redukcji emisji CO2. Dzięki transformacji gospodarczej i politycznej po 1989 r. zdołaliśmy obniżyć emisję dwutlenku węgla o ponad 30%, jednocześnie odnotowując ponad dwukrotny wzrost PKB. To prawda?

Te wszystkie liczby są prawdziwe, ale trzeba mieć świadomość, że w tym czasie Polska przechodziła dwa różne okresy. Najpierw, tuż po 1989 roku, było gwałtowne zwolnienie gospodarki, likwidacja bardzo wielu zakładów pracy i hiperinflacja, a później dopiero gospodarka odżyła. Faktem jest, że w tym pierwszym okresie osiągnęliśmy wielki sukces, znacznie redukując emisję CO2. Niestety, nasi partnerzy z Unii Europejskiej nie chcą tego uwzględniać, bo dane za lata 90. są dla nich niekorzystne. U nich wtedy rozwijał się przemysł i wskaźniki emisji rosły. Państwa Europy Zachodniej chcą brać pod uwagę tylko dane od 2005 roku. To oczywiście jest nieuczciwe wobec nas, ponieważ zapłaciliśmy ogromną cenę społeczną za reformy, a w ich wyniku za redukcję CO2. Zrobiliśmy bardzo dużo, ale Europa, zamiast uwzględnić nasze zasługi, woli obciążyć nas teraz kosztami redukcji emisji.

Skoro już o kosztach mowa, to obecnie w UE tworzone są akty prawne, które mają zmienić zasady handlu emisjami CO2. Wygląda na to, że Komisja Europejska będzie ingerować w system tak, żeby bardziej opłacały się inwestycje w odnawialne źródła energii. Czy wie Pan, w jakim kierunku to będzie zmierzać? Czy ceny emisji będą sztucznie zawyżane?

Tutaj mamy spory chaos. Okazuje się, że dotychczasowe działania wcale nie spowodowały wyższej opłacalności odnawialnych źródeł energii. Koszt zakupu pozwolenia na emisję spadł ostatnio poniżej 5 euro. Komisja chce go sztucznie zawyżyć, ale prawda jest taka, że proponowany przez nią mechanizm może maksymalnie podnieść tę cenę trzykrotnie, a to wciąż za mało, żeby OZE się opłacały. Potrzeba znacznie większego skoku. Pozwolenia musiałyby kosztować 42 euro, żeby OZE były bardziej opłacalne od energii węglowej.
Niektóre kraje europejskie, jak np. Anglia i Francja, zaczynają już głośno mówić o tym, że powinno się tylko ustalić jeden cel, którym byłoby ograniczanie emisji CO2, a każde państwo dobierze odpowiednie dla siebie metody, żeby go osiągnąć. Niestety, tutaj opór Niemców jest wielki, ponieważ zainwestowali ogromne pieniądze w technologie OZE. Rozwinęli ten przemysł w nadziei, że będzie eksportowany na cały świat. To jest typowy przykład sterowania ekonomicznego poprzez regulacje ponadnarodowe.

To znaczy, że Niemcy pomylili się stawiając na OZE i teraz po prostu chcą łatać dziury naszymi pieniędzmi?

Można tak powiedzieć. Idea Niemiec była prosta – upatrywali nadzieję w tym, że Protokół z Kioto spowoduje, iż zobowiązania do obniżania emisji poprzez inwestycje w OZE zostaną narzucone całemu światu. Wtedy oni dostarczyliby wszystkim potrzebną technologię. Ale to nie wyszło i dlatego zaczęli forsować schemat lokalny, w ramach Unii Europejskiej – skoro nie da się sprzedać technologii całemu światu, to spróbujmy zmusić do jej zakupu te kraje, które są od nas zależne, np. Polskę. Nie wyszło w skali światowej, ale może wyjdzie w europejskiej.

Czy nadchodzące postanowienia KE będą szkodliwe dla Polski? Jak możemy wygrać na tej polityce klimatycznej? Albo jak nie przegrać?

Możemy nie przegrać. Po pierwsze, zastanówmy się nad tym, jak to jest, że Niemcy emitują trzy razy więcej dwutlenku węgla niż my, ale mimo to forsują podnoszenie cen pozwoleń na emisję? Przecież to wydaje się działaniem bez sensu. Gdzie w takim razie tkwi różnica? Niemcy mają system, który pozwala kompensować negatywne skutki wysokich kosztów zakupu pozwoleń. Koszt zakupu pozwoleń jest w zasadzie podatkiem pośrednim, z tym, że stawka jest ustalana na poziomie unijnym. Pieniądze jednak wciąż wpływają do budżetu każdego kraju członkowskiego niezależnie. Co to oznacza? Że można robić tak jak my, czyli głośno protestować, że nas to wszystko dużo kosztuje, ale po cichu cieszyć się, bo to jednak zasilenie budżetu. Ale można też robić tak jak Niemcy, czyli stworzyć schemat pozwalający na subsydiowanie z tych właśnie pieniędzy lokalnych elektrowni. Oni to rozwiązują tak, że pieniądze pobrane na emisję trafiają najpierw do budżetu federalnego, a potem są przekazywane do poszczególnych landów. Landy te są przy okazji współwłaścicielami elektrowni i mogą podać te pieniądze właśnie do tych z nich, które inwestują w obniżenie emisji. Tym sposobem sektor energetyczny jest subsydiowany z pieniędzy państwowych. Wiem, że to brzmi jak hipokryzja, ale tak działa ten system.

Jak to? Czyli te pieniądze mogą po prostu „zatoczyć koło”?

Niedokładnie. Można te pieniądze przekazać przykładowo do niskoemisyjnych, małych elektrowni gazowych. Możemy, tak jak Niemcy, zbudować schematy, które pozwolą na to, żeby elektrownie, w zamian za inwestycje w obniżenie emisji, otrzymywały dofinansowanie.

Oprócz tego, możemy też wreszcie rozsądnie zacząć wykorzystywać fundusze unijne, z którymi samorządy nie za bardzo wiedzą, co zrobić – oprócz budowy ścieżek rowerowych i aquaparków. Należałoby skierować je na energetykę, odnowić ją. Wymienić instalacje z lat 70., które grożą nam black-outem. Potrzeba nam tylko odwagi do stworzenia szczegółowego planu dla energetyki.

To dlaczego tak nie robimy? To absurdalne!

Może się boimy Unii, a może po prostu brak nam wizji i chęci.

Ceny energii na rynku hurtowym w Polsce są wyższe od cen w innych państwach UE, w tym Niemiec. W jaki sposób je obniżyć? Może poprzez import energii z Niemiec?

Zdecydowanie nie! Ceny na rynku niemieckim są niższe właśnie ze względu na to, że energetyka jest tam subsydiowana. Realnie u nich energia jest droższa, ale pośrednie dopłaty wpływają na obniżenie jej kosztu na rynku hurtowym. Dlatego nie możemy w żadnym wypadku polegać na ich dostawach. Oparcie się na imporcie energii subsydiowanej jest niebezpieczne. Przecież gdybyśmy zaczęli masowo importować niemiecką energię, ceny natychmiast by wzrosły, a do tego Niemcy mieliby wpływ na cały nasz system i jego stabilność.
Trzeba koniecznie powiedzieć, że nasza energia też jest za tania, a to dlatego, że korzystamy z elektrowni, które już się zamortyzowały. W nowej elektrowni ceny byłyby o wiele wyższe. Na razie po prostu przejadamy to, co zbudowano za komuny, niewiele inwestując.

Czyli nie powinniśmy dążyć do obniżania cen?

Nie powinniśmy. Ceny energii elektrycznej są zdecydowanie za niskie. Nie pozwalają na odtworzenie majątku i rozwój. Do tego, przeciętny Polak nie jest nadmiernie obciążony opłatami za energię. U nas problemem są koszty ogrzewania, a nie koszty energii elektrycznej.

A czy powinniśmy wciąż inwestować w energetykę atomową? Czy to może być odpowiedź na wymagania budowy niskoemisyjnej energetyki? Jeśli nie, to jaka jest alternatywa?

Niestety energetyka jądrowa też nie jest rozwiązaniem. Jest zbyt droga, a my nie mamy na to pieniędzy, ale nowoczesne elektrownie na paliwa kopalne są bardzo sprawne i emitują mało dwutlenku węgla. Zastąpienie starej elektrowni węglowej nową instalacją to redukcja emisji o 20-30%. Podobnie będzie, kiedy stare ciepłownie zastąpimy instalacjami kogeneracyjnymi. Nie dajmy też się zwariować z tymi redukcjami emisji i potępianiem paliw kopalnych. W Niemczech ponad 50% energii elektrycznej pochodzi z węgla, a po zamknięciu elektrowni jądrowych, co mają zamiar zrobić po 2021 roku, ich emisje CO2 wzrosną o co najmniej 20%.

ARTYKUŁ POWSTAŁ DZIĘKI DARCZYŃCOM. ZOSTAŃ JEDNYM Z NICH!


© Anna Kiljan
Marzec 2016
miesięcznik „Nowa Konfedercja” nr.3 (69)/2016
www.nowakonfederacja.pl



Ilustracja © domena publiczna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2