„Fenomen ten godzien rozbiorów” i mam nadzieję, że nauka zajmie się nim, zamiast pogrążać się w szamaństwie, suflowanym światłym jeszcze do niedawna Europejczykom przez żydokomunę, będącą w awangardzie rewolucji komunistycznej, pustoszącej umysły w Europie i Ameryce. W następstwie masowego duraczenia, prowadzonego przy pomocy piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, na uniwersytetach pojawiła się współczesna wersja łysenkizmu w postaci „gender studies”, a rozmaici filozofowie opowiadają studentom, którzy myślą, że to wszystko naprawdę, że prawda nie istnieje.
Te utytułowane cymbały nie zauważają nawet, że jeśli tak, to pzynajmniej to zdanie musi być prawdziwe, a skoro jest prawdziwe, to znaczy, że prawda jednak istnieje. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od filozofów; to są tacy sami ludzie, jak wszyscy inni, i jeśli ktoś zadzwoni im „kieską pomału”, to ćwierkają z każdego klucza, aż miło. A kieska dzwoni i dzwoni, bo starzejący się żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros ma nadzieję dożyć spełnienia swego marzenia o likwidacji mniej wartościowych narodów europejskich, tworząc na ich miejsce „społeczeństwo otwarte”, które dla pierwszorzędnego, eksportowego narodu stanie się tak zwanym „nawozem historii” na którym będą wyrastały i rozkwitały rozmaite Cohn-Bendity, Michniki i inne handełesy. A celebryci i docenci zawsze mieli skłonności do prostytuowania się – o czym wspomina Tadeusz Boy-Żeleński w „Proroctwie Królowej Jadwigi”: „Powstają bursy, przeróżne kursy, literaturę dźwiga się w górę, goły poeta dostał kotleta, piszą chłopczyki panegiryki” - i tak dalej. Toteż i teraz od „przeróżnych kursów” aż się roi, Marcin uczy tam Marcina a to o holokauście, a to o zapłodnieniu w szklance, a to o homofobii, a to o ksenofobii, a rozmaite panie filozofowe w rodzaju pani Magdaleny Środziny („powiedziała dziś Środzina, że chłopakom powyrzyna, a dziewczynom powypala”) dyskutują między sobą o „różnicy między przodkiem a tyłkiem, o budowie cudnej tronu monarszego, jego poręczach słodkich i nogach sprawiedliwych”, dzięki czemu obrastają w naukowe tytuły, dostają „granty”, zwane kiedyś jurgieltem, piją sobie z dzióbków na rozmaitych kongresach, produkują zwały makulatury, słowem – używają życia całą paszczą.
Tymczasem w naszym nieszczęśliwym kraju pojawił się „fenomen godzien rozbiorów”. Oto kupując bilet w automacie stojącym na jednej ze stacji warszawskiego metra, przekonałem się, że maszyna ta wykazuje skłonności do kradzieży pieniędzy. Obstalowując bilet rozpocząłem wrzucanie monet do specjalnego otworu. Po wrzuceniu pierwszej monety ekran zgasł, by następnie powrócić do punktu wyjścia. Zatem ponownie musiałem rozpocząć od obstalowywania biletu, a następnie ponownie wrzucać monety – tym razem już bez niespodzianek. Na początek pomyślałem sobie, że automat się zepsuł, ale na szczęście w porę przypomniałem sobie słynne spostrzeżenie księdza Bronisława Bozowskiego z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, że „nie ma przypadków” są tylko znaki. Skoro nie ma przypadków, to znaczy, że automat wcale się nie „zepsuł”, tylko, że mamy do czynienia ze znakiem. No dobrze – ale ze znakiem czego? I nagle – EUREKA! Oto automat do sprzedaży biletów komunikacji miejskiej musiał pozazdrościć kierownictwu warszawskiego ratusza z panią prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele i na własną rękę podjął próbę nielegalnego wzbogacenia. Najwyraźniej jakimiś sekretnymi drogami musiały dotrzeć doń informacje ujawnione przed komisją do spraw reprywatyzacji, wskutek czego dokonał zmiany pierwotnego programu swego funkcjonowania i samodzielnie przeprogramował się w kierunku bezprawnego pozyskiwania wartości materialnych, vulgo – w kierunku złodziejstwa. Warto zwrócić uwagę, że automaty do sprzedaży biletów komunikacji miejskiej są własnością komunalną i pozostają pod zarządem ratusza. Zjawisko mimetyzmu, to znaczy upodobniania się rzeczy do ich właścicieli, znane było dotychczas tylko w przyrodzie ożywionej, a konkretnie – w przypadku upodobniania się właścicieli do ich psów. Psy, podobnie zresztą jak inne zwierzęta, kiedyś były uważane za „rzeczy” - ale dzisiaj już awansowały do rangi „istot czujących” i tylko patrzeć, jak zostaną zrównane z ludźmi. Zwierzęta – powiadają postępaccy mikrocefale – są „jak ludzie”, co a contrario oznacza, że ludzie są „jak zwierzęta”. I rzeczywiście – jeśli przypatrzymy się bliżej niektórym Wielce Czcigodnym Parlamentarzystom płci obojga, zwłaszcza z partii Nowoczesna, to trudno oprzeć się wrażeniu, że to może być prawda. Precedens zresztą jest; cesarz Kaligula zrobił senatorem swego konia Incitatusa, więc nic dziwnego, że i starym kiejkutom mogła udać się sztuka wprowadzenia do Sejmu całego stada Wielce Czcigodnych osłów i oślic. No dobrze - ale automat należy do przyrody nieożywionej, a podejrzenie wystąpienia mimetyzmu również w jego przypadku wydaje się bardzo prawdopodobne. Najwyraźniej żądza wzbogacenia się za wszelką cenę musiała w warszawskim ratuszu, przedstawicielach stołecznej palestry i niezawisłych sądów przekroczyć jakiś punkt krytyczny, skoro zjawisko mimetyzmu mogło rozszerzyć się również na automaty do sprzedaży biletów miejskiej komunikacji. Jeśli badania naukowe by to potwierdziły, to wypada zwrócić uwagę na rolę intuicji – bo popularne porzekadło: „jaki pan – taki kram”, funkcjonuje w dyskursie publicznym co najmniej od kilku stuleci. W takiej sytuacji wydaje się konieczne, by pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz jednak złożyła zeznania przed komisja do spraw reprywatyzacji – jeśli już nie dla dobra wymiaru sprawiedliwości i praworządności, której jej partyjni koledzy bronią z taka zaciekłością – to przynajmniej dla dobra nauki. Być może wyjaśnienie tego fenomenu byłoby możliwe również bez analizy zeznań pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale prawdopodobieństwo wielkiego odkrycia naukowego wydaje się tak duże, że nie można zaniedbać wykorzystania każdej możliwości – również w postaci zeznań pani prezydent, nawet gdyby nie były one do końca szczere. No i wreszcie nauka, zamiast zajmować się tak zwany „pierdołami”, zyskałaby szansę na dokonanie wreszcie czegoś pożytecznego. Miejmy nadzieję, że tak właśnie będzie.
Kara śmierci i chrześcijanie
Brutalny gwałt na polskiej turystce w Rimini wywołał wiele komentarzy nie tylko na temat „uchodźców”, którzy najwyraźniej coraz lepiej opanowują umiejętność odcinania kuponów od szantażowania Europejsów oduraczonych propagandą sączoną im przez żydokomunę, ale również - na temat odpowiedzialności karnej. Pretekstem stała się wypowiedź wiceministra sprawiedliwości Partyka Jakiego, któremu spod serca gorejącego wyrwało się stwierdzenie, że sprawcy tego przestępstwa powinni zostać skazani na śmierć. Oczywiście pan minister Jaki tylko tak się z nami przekomarza, bo gdzieżby tam ktokolwiek skazał gwałcicieli na śmierć w Europie, która zakazała stosowania kary śmierci nawet w czasie wojny? Ciekawe, mówiąc nawiasem, jak Europa zamierza w razie czego prowadzić wojnę? Całkowita eliminacja kary śmierci z systemu prawnego Unii Europejskiej oznacza bowiem, ze żadnemu organowi władzy publicznej pod żadnym pozorem nie wolno wydać zarządzenia o pozbawieniu życia jakiegokolwiek człowieka. Zatem - nie wolno byłoby również wydać rozkazu otwarcia ognia do nieprzyjaciela. Jeśli tedy prawo to nie zostałoby złamane, to żołnierze w służbie Unii Europejskiej mogliby co najwyżej nieprzyjaciół chwytać żywcem. Jeśli nie jest to zachęta do uderzenia na Europę, to ja jestem chińskim mandarynem. Toteż nic dziwnego, że świat islamski postanowił wykorzystać to oduraczenie europejskich narodów i poprzez cierpliwie i metodyczne działania je ujarzmić.
Ale chociaż pan minister Jaki tylko się tak z nami przekomarza i podobno już rewokował, to został pryncypialnie skarcony przez przewielebnego księdza Grzegorza Kramera, który wielce się dziwuje, jakże to nawoływać do przywrócenia kary śmierci może polityk który przy wielu okazjach deklaruje przywiązanie do chrześcijaństwa. Ciekawe, że przewielebny ksiądz Kramer nawet wie, że Katechizm Kościoła katolickiego dopuszcza karę śmierci, podobno zna też instytucję obrony koniecznej, ale w konkluzji stwierdza, że kara śmierci, to jest „ZABICIE CZŁOWIEKA, a nie środek zaradczy”. Wynika stąd, że nie obchodzi go różnica między morderstwem, a wykonaniem kary za nie - tylko poprzestaje na stwierdzeniu powierzchownego podobieństwa, że i w jednym i w drugim przypadku dochodzi do pozbawienia życia. Najwyraźniej musi uważać, że życie jest wartością najwyższą - w czym jak się wydaje, nie jest wśród duchowieństwa katolickiego odosobniony. Obawiam się, że pod pozorem chrześcijańskiej pryncypialności mamy tu do czynienia z podstępną inwazją kultu nowego bożka, który z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego - mianowicie z kultem Świętego Spokoju. Kult tego bożka szerzy się w Europie z szybkością płomienia, również wśród duchowieństwa. Teologia jego jest prosta; najważniejsze, żeby nikogo nie urazić. Nikogo - a więc również szatana, któremu przecież i bez tego jest przykro. Tymczasem przekonanie, jakoby życie było najwyższą wartością, jest chyba rodzajem herezji, zwłaszcza w stosunku do chrześcijaństwa. Wystarczy wspomnieć, że święci męczennicy najwyraźniej nie uznawali, ani nie uznają życia za wartość najwyższą - bo właśnie z tego powodu zostawali, a i dzisiaj zostają męczennikami. Gdyby było inaczej, to w obliczu śmierci zapieraliby się wiary, palili kadzidło przed posągiem Jowisza Największego i Najlepszego, albo przechodziliby na islam - bo skoro życie jest wartością najwyższą, to wszystkie inne są niższej rangi - to chyba jasne? Jak zatem przewielebny ksiądz Grzegorz Kramer godzi kult świętych męczenników z kultem Świętego Spokoju - trudno zgadnąć. Prawdopodobnie tak, że kult Świętego Spokoju dopuszcza jednoczesne, selektywne praktykowanie również innych kultów, zwłaszcza gdy dostarczają one praktykującemu środków utrzymania - chociaż z praktykowania kultu Świętego Spokoju też można nieźle żyć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Zresztą mniejsza o przewielebnego księdza Kramera, bo ważniejsza jest przecież merytoryczna strona zagadnienia.
Warto przypomnieć, że przez dwa tysiące lat Kościół katolicki nie występował przeciwko karze śmierci. Gdyby dopiero teraz spenetrował prawdę, to by znaczyło, że przez wszystkie poprzedzające stulecia tkwił w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. Mamy zatem dwie możliwości: albo Kościół katolicki od początku cieszy się asystencją Ducha Świętego, albo przez ostatnie dwa tysiące lat Duch Święty był na wakacjach i dopiero teraz wrócił i robi porządek. Wydaje mi się, że zaprzeczanie ciągłej asystencji Ducha Świętego teologicznie byłoby jednak zbyt ryzykowne, ale w takim razie musimy przyjąć, że dotychczasowe i zresztą w Katechizmie nadal podtrzymywane, stanowisko Kościoła w sprawie kary śmierci było i jest zgodne z chrześcijaństwem, a w sprośnym błędzie Niebu obrzydłym pogrąża się przewielebny ksiądz Grzegorz Kramer.
Żeby bowiem z punktu widzenia chrześcijańskiego rozpatrywać zagadnienie kary śmierci, powinniśmy wyjść od pytania, czy w ogóle jest ona sprawiedliwa, czy nie. Jeśli nie jest sprawiedliwa, no to jasne, że nie powinna być stosowana. Rzecz w tym, że kara oznacza dolegliwość wymierzaną sprawcy przestępstwa w ramach sprawiedliwości. Jeśli jakaś dolegliwość nie jest sprawiedliwa, to z jej zastosowaniem żadnej sprawiedliwości wymierzyć się nie da, to chyba jasne. Jeśli jednak jest sprawiedliwa, to nie ma żadnego powodu, by z niej rezygnować, albo jej zakazywać - bo państwo, jako monopol na przemoc, tylko dlatego może być tolerowane od strony moralnej, że ta przemoc jest używana również w służbie sprawiedliwości. A co to jest, ta sprawiedliwość? Odpowiedzi dostarcza definicja starożytnego prawnika rzymskiego Ulpiana Domicjusza, który twierdził, że „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi” - co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu, co mu się należy. Warto przypomnieć, że druga prawda wiary Kościoła katolickiego, który nie na próżno nazywa się „rzymskim”, głosi, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który...” - i tak dalej. Sprawiedliwym - a więc postępującym według zasady odkrytej przez Ulpiana Domicjusza. Cóż zatem, w myśl tej definicji, „należy się” mordercy? Jest on winien odebrania cudzego życia, a zatem od niego „należy się” gotowość zaofiarowania życia własnego.
Na tej właśnie zasadzie skonstruowana jest instytucja obrony koniecznej. Nikt bowiem, również katolik, nie ma obowiązku poddawania się czyjejś bezprawnej przemocy. Przeciwnie - ma prawo bronić nie tylko własnego życia, czy zdrowia, ale również życia, zdrowia, a także czci i wolności innych osób, zwłaszcza tych, za które wziął odpowiedzialność. I tu właśnie, jak w soczewce, widzimy całą bałamutność argumentacji przeciwko karze śmierci. Otóż przestępstwo składa się z kilku faz: przygotowania, usiłowania i dokonania. Morderca atakujący swoją ofiarę znajduje się na etapie usiłowania, między innymi dlatego, że ofiara może podjąć walkę i w tej walce go pokonać. Zatem życie mordercy znajdującego się na etapie usiłowania jest legalnie zagrożone - właśnie dzięki instytucji obrony koniecznej. I jeśli w arsenale środków karnych jest kara śmierci, to nawet jeśli morderca przełamie opór ofiary i ja zamorduje, to jego życie nadal będzie legalnie zagrożone - tym razem ze strony systemu prawnego i państwa - tak, jakby ofiara żyła i nadal się broniła. Prawo karne działa bowiem nie w imieniu „społeczeństwa”, które, nawiasem mówiąc, w ogóle jest hipostazą - tylko w imieniu ofiary! Tymczasem jeśli kary śmierci nie ma, to morderca, właśnie dlatego, że np. nie wzruszyły go błagania o litość i zbrodni dokonał, od systemu prawnego dostaje nagrodę w postaci gwarancji zachowania życia, zwłaszcza, gdy zostanie schwytany. Takie to zatrute owoce rodzi pozornie humanitarne drzewo.
Ale spróbujmy odpowiedzieć na pytanie o charakter kary śmierci - czy jest ona sprawiedliwa, czy nie - z punktu widzenia stricte chrześcijańskiego. Bezcennej wskazówki udziela nam Ewangelia, a konkretnie - opis egzekucji Pana Jezusa w ewangelii wg św. Łukasza. Jak wiadomo, został On ukrzyżowany między dwoma łotrami, z których jeden zaczął Mu wymyślać, podczas gdy drugi skarcił swego towarzysza mówiąc, że „My przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę za nasze uczynki, podczas gdy...” - i tak dalej - a następnie zwrócił się do Pana Jezusa, by wspomniał o nim, gdy już będzie w Raju. I co się wtedy stało? Pan Jezus natychmiast go kanonizował, oświadczając mu, że „jeszcze dziś” będzie z Nim w Raju. Jest to, mówiąc nawiasem, jedyna kanonizacja, która nie nastręcza żadnych wątpliwości. No dobrze - ale dlaczego właściwie Pan Jezus go kanonizował? Dzisiaj kanonizuje się ludzi z rozmaitych powodów, ale powinno się to robić dlatego, że taki człowiek praktykował cnoty chrześcijańskie w stopniu heroicznym. Toteż „dobry łotr” jest znakomitym tego przykładem. Okazał szacunek dla sprawiedliwości, która przecież jest cnotą chrześcijańską, i to w warunkach własnej egzekucji! Trudno o lepszy przykład heroizmu. Ale warto też zwrócić uwagę, że tenże „łotr” powiedział swojemu towarzyszowi: „my przecież sprawiedliwie odbieramy słuszną karę” - a była to przecież kara śmierci i to w dodatku - krzyżowej, a więc - ze szczególnym okrucieństwem. I Pan Jezus go kanonizował - mimo to, czy może właśnie dlatego? Bo chyba nie kanonizowałby go za poświadczenie nieprawdy? Skoro jednak tak, to wygląda na to, że i z punktu widzenia ewangelicznego kara śmierci jest sprawiedliwa.
Jak widać z tych wywodów, chrześcijaństwo w takich sprawach potrafiło zachowywać zdrowy rozsądek i dlatego przez stulecia etyka chrześcijańska mogła stanowić podstawę systemów prawnych, nie doprowadzając do rozsadzania cywilizacji łacińskiej, tylko przeciwnie - do jej rozkwitu. Kryzys pojawił się w momencie, gdy pod płaszczykiem chrześcijaństwa zaczął być stręczony kult Świętego Spokoju, w ramach którego forsuje się pomysły, by „nadstawiać drugi policzek” i to każdemu. Obawiam się jednak, że żaden ojciec, któremu jakiś łajdak zgwałci jedną córkę, nie zaoferuje mu i drugiej. Dlatego kult Świętego Spokoju nie nadaje się na etyczną podstawę dla żadnego systemu prawnego i trudno się w tej sytuacji dziwić, że hasła już nie rozdziału, ale wręcz izolacji Kościoła od państwa zaczynają padać na podatny grunt. Pan Jezus, owszem, mówił, żeby nastawiać drugi policzek - ale co to konkretnie może oznaczać w praktyce państwowej? Myślę, że to, by przy wymierzaniu kary nie kierować się mściwością, tylko sprawiedliwością, to znaczy - oddawać każdemu tyle, ile mu się należy. Ani mniej, ani więcej. Szkoda, że przewielebny ksiądz Grzegorz Kramer nie tylko tego nie rozumie, ale w dodatku próbuje wszystkich pouczać.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz