Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

W kombinacie przemysłu rozrywkowego. Wrogowie Polski się pienią

W kombinacie przemysłu rozrywkowego

        Z Phoenix w Arizonie do Las Vegas w Nevadzie jedzie się około sześciu godzin – cały czas przez pustynię. Toteż kiedy tylko opuściliśmy Phoenix, przypomniała mi się popularna w swoim czasie piosenka, że „od Meksyku do Nevady, tam gdzie żyją koniokrady, płynie piosnka wśród zielonych wzgórz”. Od razu widać, że autor tych słów o „zielonych wzgórzach” nie miał zielonego pojęcia, jak wygląda obszar leżący między Meksykiem i Nevadą. Wzgórza są, a jakże, nawet jest ich całkiem sporo, z tym, że nie są zielone, tylko w odcieniu raczej brązowym. To spalone słońcem nagie skały, prawie zupełnie pozbawione roślinności, która w nieco większej ilości występuje dopiero niżej. Wracając do piosenki, to o jej popularności świadczy również trawestacja, znana na Zamojszczyźnie: „Od Zamościa do Zawady, tam gdzie żyją... ” - i tak dalej – bo dalej było jeszcze ciekawiej: „Od Zamościa do Wielączy, gdzie się świat miłości kończy...” - co zapamiętałem z obozów harcerskich w okolicach Zwierzyńca w roku 1957 i 1958.
Rozpamiętując tedy trawestacje popularnej piosenki obserwujemy pustynię, bo zaskakuje ona swoją zmiennością. Na jednym odcinku dominują wielkie kaktusy saguaro, ale po niecałej godzinie ustępują miejsca „kolczastym opuncjom”, o których tak rzewnie śpiewała Izabela Skrybant z „Tercetu egzotycznego” w piosence „Pamelo żegnaj”.
Owoce tych opuncji są jadalne, chociaż wyrafinowany smakosz pewnie kręciłby nad nimi nosem. Ale na pustyni nie ma co grymasić, z czego zdawali sobie sprawę również Murzyni, którzy na pustyni raz „złapali grubasa. Nie wiedzieli, co mu zrobić, ucięli...” - no, mniejsza z tym. Nie ma więc co grymasić tym bardziej, że po jakimś czasie „kolczaste opuncje” stopniowo zanikają, a po obu stronach drogi zaczynają pojawiać się „drzewa Jozuego” o dziwacznych kształtach. Jego strączkowate owoce są również jadalne, a podobno nawet bardzo słodkie. Najwyraźniej w tej części pustyni jeszcze można się pożywić, ale im dalej od Phoenix i w miarę zbliżania się do Las Vegas, na żadne pożywienie liczyć już nie można. Pustynia robi się coraz bardziej jałowa; porastają ją coraz rzadsze kępki zeschłej trawy i rachityczne krzaczki, z daleka sprawiające efekt pokrywającego pustynię jakby zielonego puszku. Ta sytuacja dobrze ilustruje spostrzeżenie, że nie samym chlebem, ani nawet – nie samymi owocami pustynnej roślinności żyje człowiek, tylko również – strawą duchową. A właśnie jedziemy w kierunku Las Vegas, będącego jednym ze znanych w świecie kombinatów strawy duchowej, a konkretnie – amerykańskiego przemysłu rozrywkowego. Inną, chyba jeszcze bardziej znaną wytwórnią strawy duchowej w Ameryce jest oczywiście Hollywood w Kalifornii. Według rozpowszechnionej nie tylko zresztą w Ameryce opinii, tamtejszy przemysł filmowy jest zdominowany przez Żydów, podobnie zresztą, jak sektor finansowy – ale żydowska Liga Antydefamacyjna, nie wiedzieć czemu uznaje takie opinie za „antysemickie”, co potwierdza podejrzenia, że stawia ona znak równości między antysemityzmem, a spostrzegawczością. W tym Hollywood aktorzy filmowi starają się przelicytować jedni drugich w oryginalności i na przykład taka Angelina Jolie obcięła sobie piersi - podobno w obawie, żeby w którejś z nich nie zalęgnął się nowotwór złośliwy. Trudno przewidzieć, czym się to skończy, bo przecież organizm ludzki składa się jeszcze z wielu innych części w których mogą zalęgnąć się nowotwory, więc nie ma rady; kto zechce utrzymać pozycję towarzyską, będzie musiał zacząć się patroszyć. Taka moda może niesłychanie wzbogacić medycynę i to nie tylko chirurgów, którzy będą patroszyli goniące za modą celebrytki, ale również – wytwórnie części zamiennych – co zresztą jeszcze na przełomie lat 50-tych i 60-tych przewidział Stanisław Lem w opowiadaniu pod tytułem „Czy pan istnieje, Mr Jones?” Nawiasem mówiąc, tubylcze celebrytki w naszym nieszczęśliwym kraju próbują imitować celebrytki hollywoodzkie. Na przykład starzejąca się powoli pani, a właściwie chyba jeszcze panna Izabela Mikołajczak, nazywająca się „Izą Miko”, lansuje obrzęd „okadzania waginy”. Najwyraźniej chyba jeszcze nie wie, że tego ani się nie wietrzy, ani się nie okadza, tylko zwyczajnie myje – co częściowo przewidział Jerzy Paczkowski, zwracając uwagę na małe zużycie mydła w naszym nieszczęśliwym kraju. Jeśli za sprawą panny Miko ta moda się w świecie upowszechni, to podejrzenia, iż wszyscy mądrzy, roztropni, przyzwoici i postępowi rozpoznają się po zapachu, nabiorą nieoczekiwanych rumieńców.

        Ale oto z pustyni nieoczekiwanie wyłania się hotel z krzykliwym neonem zwiastującym kasyno. To jeszcze nie Las Vegas, ale jego pierwszy zwiastun, niczym mewa zapowiadająca bliskość lądu. Wkrótce na pustyni pojawiają się domy, w których zapewne mieszkają pracownicy tutejszego przemysłu rozrywkowego, aż wreszcie na horyzoncie pojawiają się sylwety hoteli, z których to miasto w większości się składa. Niektóre hotele nie są niczemu specjalnie dedykowane, ale inne mają charakter tematyczny. Mamy zatem egipską piramidę, obok której oczywiście spoczywa „Świnks” - jak mówił pewien jąkający się profesor o rektorze KUL, księdzu Iwanickim – a tuż-tuż jest oczywiście egipska świątynia, kryjąca w swoich czeluściach kasyno, w którym przedsiębiorczy entreprenerzy ciułają skarby Labiryntu. Zaraz za egipskimi starożytnościami mamy Nowy Jork, ze Statuą Wolności, miniaturami wieżowców Empire State Building, Rockefeller Center i Chryslera, a w środku oczywiście kasyna, restauracje i hotele, przy czym wnętrza stylizowane są na Nowy Jork z przełomu wieków, dzięki czemu polski turysta czuje się tu jak na Greenpoint. Za to po przeciwnej stronie ulicy mamy Wenecję z gondolierami na gondolach, a zaraz potem – Paryż, z wieżą Eiffla, fragmentem Luwru i bodajże Opery. Nie ulega zatem wątpliwości, że Las Vegas to imitacja sławnych miejsc, dzięki której ci, którzy albo nie mają potrzeby podróżowania do Europy, albo których na takie eskapady nie stać, mogą sobie tego wszystkiego niespiesznie posmakować. Po głównej ulicy bowiem przewalają się tłumy turystów, którzy – podobnie jak i my – przyjechali tu popatrzeć. Oczywiście atmosfera Las Vegas zobowiązuje, toteż w oczy rzuca nam się dama, najwyraźniej jeszcze nie całkiem pokonana w walce z upływem czasu – o czym świadczy dekolt do samego pępka, w którym zwisa biust, który w swoim czasie musiał robić furorę w środowisku, ale teraz sprawia wrażenie melancholijne, niczym „genitalia jubilata” ze słynnego wierszyka Boya- Żeleńskiego. Za to młode nimfetki, które zapewne tu pracują, albo mają nadzieję się lansować („a potem lansował mnie przez dwie godziny...”), paradują w baardzo skąpych strojach w nadziej, że ktoś zwróci na nie uwagę. Przypomina to trochę Paryż ze słynnego wiersza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, w którym pisze: „W ryczące stada wozów – szybko, jak pociski – wpadają midinetki bez strachu (…) Jakiś wyblakły wodnik paryskich trotuarów ściga mnie rybim okiem zalanym słodyczą, podczas gdy piękny Hiszpan krokiem pełnym czaru przechodzi raz na zawsze. (…) Wróć do domu, gdzie życie proste jest i ciche, mała rybko, zgubiona wśród rekinów mnóstwa. Sto tysięcy tancerek rzeźbionych jak bóstwa, zdeptało twoje serce i jego złą pychę.” Ale cóż – chociaż imitacja nigdy nie będzie lepsza od oryginału – czy to paryskiego, czy nowojorskiego, chociaż tam wszystko jest bardziej dyskretne, podczas gdy tutaj nie ma na to czasu – dzięki niej jednak każdy ma swoją porcję światowości - jak to w demokracji.

        W kasynach próżno szukać wytworności z przełomu wieku XIX i XX, znanej z Monte Carlo, czy choćby z petersburskiego Yacht-Clubu, w którym pisarz Józef Weyssenhoff („Soból i panna”) przegrał jednego wieczoru tak wielką sumę, że przyglądający się tej klęsce widzowie określili ją mianem „czwartego rozbioru Polski”. Mnóstwo tu automatów, w których można kusić Fortunę już za 25 centów, zaś przy stołach siedzą jegomościowie w t-shirtach, którym chińscy specjaliści rozkładają karty. Nie widać, żeby ktoś akurat rozbił bank, więc jak zawsze, w tej grze wygrywa kasyno – bo czyż w przeciwnym razie by je zakładano? Za to dwóch dżentelmenów w smokingach właśnie wyprowadza skutego za ręce do tyłu jegomościa. Co zrobił – nie wiadomo; może za bardzo chciał wygrać, a tymczasem w kasynie, jak w polityce; wygrywa nie ten, co chce, tylko ten, kogo Partia wskaże – jak to w 1968 roku tłumaczył koledze Antoniemu Zambrowskiemu współtowarzysz w więziennej celi: „nie ten Żyd, kto Żyd, tylko ten, kogo Partia wskaże”.

        W miarę, jak słońce chyli się ku zachodowi, dzięki czemu temperatura spada z 40 do 35 stopni, tłum na ulicach gęstnieje, przyglądając się sobie nawzajem i tak zwanym „atrakcjom” - między innymi efektownym wybuchom fontann, z których strumienie wody z głośnym grzmotem tryskają do wysokości co najmniej 10 piętra. Coraz więcej też policjantów o pasach obciążonych rozmaitymi akcesoriami służącymi utrzymaniu praworządności, a dobiegająca zewsząd hałaśliwa muzyka coraz częściej miesza się z wyciem syren policyjnych radiowozów. Tedy po przemaszerowaniu – jak wykazał skrupulatny krokomierz – 15 kilometrów przez Las Vegas, jedziemy do hotelu na zasłużony wypoczynek.

        Nazajutrz, w drodze powrotnej odwiedzamy miejsce, dzięki któremu taki kombinat przemysłu rozrywkowego, jak Las Vegas, w ogóle może istnieć – bo bez napędzanej elektrycznością klimatyzacji, spędzenie nocy w tutejszych hotelach byłoby torturą, nie mówiąc już o o braku wody – bo skąd niby miałaby wziąć się woda w środku pustyni? Jedziemy tedy na Zaporę Hoovera, zbudowaną w latach 1931- 1935 w Czarnym Kanionie na rzece Colorado. Zanim jeszcze docieramy do samej Tamy, podziwiamy groźny krajobraz dookoła. Dominują tu brązowe skały, w których ręce Cyklopów wyrąbały drogi prowadzące do przewężenia Kanionu, zamkniętego betonową zaporą wysokości ponad 200 metrów, w kształcie łuku ponad 300-metrowej długości. Elektrownia ta dostarczyć może energii o mocy ponad 2000 megawatów, a w efekcie spiętrzenia wód rzeki Colorado powstało sztuczne jezioro, mogące pomieścić ponad 35 kilometrów sześciennych wody. To właśnie stąd czerpie wodę południowa Kalifornia, Nevada, a częściowo też Arizona, dzięki czemu w odległym o kilka godzin jazdy Phoenix, wody nie tylko nie brakuje, ale w restauracjach podają ją za darmo. W swoim czasie zapora Hoovera była największa na świecie, ale teraz już tak nie jest, więc od roku 1985 jest Narodowym Pomnikiem Historycznym USA. Na skalnych ścianach maksymalny poziom wody w zbiorniku Mead zaznacza się białym kolorem, ostro kontrastującym z brązowym odcieniem tutejszych skał. Teraz jest co najmniej o 10 metrów niższy od maksymalnego – ale bo też w Arizonie co pewien czas zdarzają się obfite opady, wywołujące gwałtowne powodzie, bo wyschnięta ziemia nie przyjmuje wilgoci, a w każdym razie – nie od razu, więc wszystko spływa do rzek i sztucznych jezior, zapewniając dostawy wody w czasie posuchy. O ile zatem Zapora Hoovera wzbudza nie tyle może „grozę”, co respekt - również dlatego, że według krążących opowieści, podczas jej budowy zabetonowano w niej około 100 robotników, którzy o niewłaściwym czasie znaleźli się w niewłaściwym miejscu, ale przede wszystkim – że umożliwia „życie w obfitości” potężnemu kombinatowi przemysłu rozrywkowego w Las Vegas, to sam kombinat nie budzi „grozy”, o jakiej mówił admirał Jamamoto – bo jakże przemysł rozrywkowy miałby wzbudzać grozę?

Wrogowie Polski się pienią

        Oj, niedobrze, niedobrze. To znaczy oczywiście dobrze, ale przecież niedobrze. Gdyby prezydentem był Bronisław Komorowski, albo jakaś inna kreatura Wojskowych Służb Informacyjnych, gdyby premierem był Donald Tusk, albo chociaż Ewa Kopacz, to wtedy wizyta Donalda Trumpa w Warszawie przebiegałaby zupełnie inaczej choćby dlatego, że to nie on byłby prezydentem USA, tylko Hilaria Clintonowa. Co prawda wcale nie wiadomo, czy Hilaria Clintonowa przyjechałaby do Warszawy, bo już prędzej – do Berlina, gdzie do spółki z Naszą Złotą Panią postanowiłaby co do przyszłości mniej wartościowych bantustanów Europy, a w Warszawie pod rządami Stronnictwa Pruskiego zapanowałby porządek, czyli Ordnung i zadowolenie, zwłaszcza w środowisku folksdojczów, którzy wtedy zyskaliby gwarancje dalszego pasożytowania na mniej wartościowym narodzie tubylczym . Niestety prezydentem USA jest Donald Trump, czego wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się nawzajem po zapachu, nie mogą przeboleć, zarówno w Waszyngtonie, czy Nowym Jorku, jak i w Warszawie. Toteż warszawski Salon, w którym nie ma podłogi, a także wszyscy mikrocefale, chlipiący michnikowszczynę z żydowskiej gazety dla Polaków, byli tej wizycie jeśli nawet nie przeciwni, to „pozbawieni złudzeń” co do jej rezultatów. W ostatniej jednak chwili redakcyjny Judenrat na Czerskiej musiał sobie przypomnieć, że prezydent Trump przybywa z zięciem, więc całkowita obojętność mogłaby zostać uznana za przejaw antysemityzmu, a tymczasem bawiący w Warszawie zaledwie dwa dni wcześniej przewodniczący Knesetu Yuli Yoel Edelstein, uchodzący za jednego z 50 najbardziej wpływowych Żydów na świecie, nakazał z antysemityzmem walczyć, więc w tej sytuacji i prezydenta Trumpa trzeba jednak jakoś powitać. Nawiasem mówiąc, ciekawie byłoby poznać listę pozostałych 49 najbardziej wpływowych Żydów na świecie, no i oczywiście – dlaczego właściwie są oni tak wpływowi - bo czego to ludzie nie gadają! No dobrze, ale z drugiej strony, gdyby na łamach żydowskiej gazety dla Polaków powitał prezydenta Trumpa sam redaktor Michnik, to mógłby się od tego strefić, w związku z czym trzeba by go nacierać popiołem z krowy, a skąd tu jego wziąć, tego popiołu, kiedy jego nie można nigdzie kupić za żadne pieniądze? Tedy redakcyjny Judenrat musiał uradzić, żeby prezydenta Trumpa powitał goj w osobie red. Jarosława Kurskiego. Powitał – ale „bez złudzeń”. Jużci – złudzenia to można by sobie rozwijać ile dusza zapragnie przy Hilarii Clintonowej. Toteż pozostali mikrocefale już wiedzieli, z jakiego klucza mają ćwierkać i pan red. Andrzej Jonas, zapytany przez dziennikarza portalu Onet, który podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami, o wrażenia z przemówienia prezydenta Trumpa na Placu Krasińskich, powiedział, że nie jest rozczarowany, bo niczego się nie spodziewał. Co tu dużo gadać; zmieniają się ustroje, padają imperia, ale w środowisku mikrocefali świadoma dyscyplina utrzymuje się bez zmian, niczym w „resorcie” za Stanisława Radkiewicza, z którego, mówiąc nawiasem, wielu mikrocefalom wyrastają nogi. Zresztą nie tylko mikrocefalom, ale i tęgim głowom w rodzaju pana prof. Kuźniara, który zadekretował, że prezydent Trump przyjechał do Warszawy, żeby zrobić sobie „fajne fotki”. Widać, że świadoma dyscyplina obejmuje również tęgie głowy, chociaż niestety nie ma pewności, czy w tych tęgich głowach jest jeszcze jakiś olej, czy już tylko sieczka z Propaganda Abteilung. Ale cóż ma mówić pan prof. Kuźniar, z którego – jak powiadają – dopiero pan prof. Geremek zrobił człowieka, skoro również „polscy Żydzi” uznali za „przejaw lekceważenia” ze strony prezydenta Trumpa, że nie odwiedził osobiście pomnika Bohaterów Getta, tylko posłał tam córkę Ivankę, podczas gdy sam zrobił sobie „fajną fotkę” i przemówił na tle pomnika Powstania Warszawskiego? Co tu ukrywać; Hilaria Clintonowa zrobiłaby odwrotnie, więc jakże tu mieć jeszcze jakieś złudzenia?

        Tymczasem po spotkaniu z prezydentem Dudą, podczas konferencji prasowej, na pytanie o Trójmorze, prezydent Trump odpowiedział, że „popiera tę inicjatywę i będzie ją wspierać”. Nic zatem dziwnego, że folksdojcze ze Stronnictwa Pruskiego i lobby żydowskie w Polsce, które na tym etapie kolaboruje z Niemcami w zakresie koordynacji polityk historycznych, nie posiada się z oburzenia na „jeszcze jedną polską mrzonkę”. Wiadomo; „mrzonki” to może sobie pielęgnować „50 najbardziej wpływowych Żydów na świecie”, ale nie jakiś mniej wartościowy naród tubylczy, który powinien się radować, jeśli pozostawia mu wybór, którą Volkslistę zechce podpisać. Wyobrażam sobie, jak takie „mrzonki” mogą zasmucać Naszą Złotą Panią – co najmniej tak samo, jak warunek przeprowadzenia lustracji zasmucał pana prof. Bronisława Geremka. Ale „mrzonka” się pojawiła i uzyskała deklarację wsparcia ze strony amerykańskiego prezydenta, który najwyraźniej nie zamierza pozwolić na wypchnięcie Stanów Zjednoczonych z polityki europejskiej. Do tego potrzebne jest mu terytorium, na którym mógłby pewnie postawić stopy i Trójmorze może być takim miejscem. Po reakcji folksdojczów i lobby żydowskiego w Polsce na tę deklarację można się spodziewać, że Niemcy zrobią wszystko, że użyją wszystkich swoich możliwości, których dzięki starym kiejkutom i ich kreaturom na polskiej politycznej scenie mają całkiem sporo, żeby ten projekt utrącić, nie tylko w Polsce, ale i innych zainteresowanych krajach. Nie tylko zresztą Niemcy, ale również promotorzy komunistycznej rewolucji zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Jest ona obliczona na zniszczenie łacińskiej cywilizacji, a tymczasem prezydent Donald Trump w swoim przemówieniu na Placu Krasińskich w Warszawie wygłosił laudację tej cywilizacji i wezwał do jej obrony przed zagrożeniami. Teraz wszystko zależy od tego, czy ten początek będzie miał następstwa, jak szybko się one pojawią i jak szybko okrzepną. Ten sprzyjający moment dziejowy trzeba wykorzystać do stworzenia faktów dokonanych, których potem trzeba będę bronić. Wiąże się to z ryzykiem, a jakże – ale nie ma polityki bez ryzyka i chodzi tylko o to, by było ono dobrze skalkulowane. Trójmorze, czyli heksagonale uzupełnione i poprawione – ze Stanami Zjednoczonymi jako protektorem – wydaje się skalkulowane nieźle, a najlepszą poszlaką, jaka na to wskazuje, jest irytacja folksdojczów i żydowskiego lobby, które na obecnym etapie kolaboruje przeciwko Polsce z Niemcami, ich złorzeczenia i ostentacyjne bagatelizowanie wizyty prezydenta Donalda Trumpa w Warszawie na Forum Państw Trójmorza.


© Stanisław Michalkiewicz
7 lipca 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © David Giral / www.davidgiralphoto.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2