Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Turboliberalizm kontra hiperdemokracja

Wybieramy dziś między opcjami naprawdę złymi: zbuntowanymi elitami a zbuntowanymi masami.
Dobra przyszłość nie kryje się za rządami żadnej z nich

To, że liberalna demokracja jest dziś rozdzierana przez nowy rodzaj politycznego konfliktu, jest już rzeczą oczywistą. Sukcesy Orbana, Trumpa czy Kaczyńskiego, zatrzymanie marszu po władzę Wildersa czy Le Pen poprzez przejęcie części ich haseł przez polityków głównego nurtu – są niezaprzeczalnymi znakami nowego podziału. Próbowano go już opisać na różne sposoby (wrócimy do tego), żaden nie chwyta jednak istoty rzeczy. To, z czym mamy do czynienia, jest zderzeniem dwóch żywiołów założycielskich „najlepszego z istniejących ustrojów”: liberalizmu i demokracji. W postaciach dalece różnych od klasycznych wersji tych nurtów, ale będących ich ewidentnymi kontynuacjami. Ściślej rzecz biorąc, obserwujemy konflikt turboliberalizmu z hiperdemokracją.

Ochrona mniejszości i władza większości


Zapominanie o rzeczach oczywistych i fundamentalnych jest jedną z bardziej niepokojących tendencji cywilizacyjnych. Pośród wielu spraw, które podległy zbiorowej amnezji, najważniejszy jest w niniejszym kontekście fakt, że splot liberalizmu z demokracją jest fenomenem historycznym, nieoczywistym i niekoniecznym. Dość wspomnieć, że traktowane dziś już niemal jak powietrze powszechne prawo wyborcze zostało w XIX i XX w. wprowadzone w większości krajów zachodnich na ogół wbrew liberałom, opowiadającym się za zachowaniem jakiejś formy cenzusu majątkowego. Nawet jeśli tamten spór nigdy nie odzyska aktualności, żywioły te dzieli na tyle dużo, że traktowanie ich jako nierozerwalnej całości jest błędem z gatunku podstawowych.

Z instytucji i wartości uznawanych dziś domyślnie za „demokratyczne” walna ich część – w tym państwo prawa, rządy konstytucyjne, trójpodział władzy, gwarancje własności i wolności – mają rodowód republikański lub liberalny. Wraz z zapomnieniem – ostatnio dopiero przypominanego – dziedzictwa republikańskiego i stopniowym przejmowaniem ich przez liberałów doszliśmy do stanu, w którym konflikt liberalno-demokratyczny umiejscawia je po stronie liberalizmu.

Przede wszystkim te dwa długo splecione żywioły dzieli zupełnie różne rozumienie wolności i państwa. Dla liberałów wolność jest przede wszystkim negatywna, „od”: to, w sensie politycznym, zasada nieingerencji w życie jednostki, której indywidualność leży w samym centrum tej ideologii. W znaczeniu najbardziej ogólnym wolność realizuje się w sferze prywatnej, poprzez rozwój osoby, swobodne korzystanie z własności. Wolność „do” ogranicza się właściwie do zgodnego z indywidualnym interesem zrzeszania się i do wyboru oraz kontroli władz. Co za tym idzie, państwo jest dla liberała takim samym związkiem, jak inne: efektem swobodnego kontraktu, powoływanego i odwoływalnego jak każdy inny. Nie ma w nim nic metafizycznego, godnego poświęcenia życia, relacje z państwem ocenia on w kategoriach zysków i strat, jak wszystko. Jeśli więc liberał angażuje się w sprawy publiczne, to po to, by zadbać o prawną ochronę prywatnej wolności i własności.

Inaczej demokrata: dla niego wolność jest przede wszystkim „do”: to władza, możliwość wpływu na sprawy publiczne. Dlatego forsował, zgodnie z zasadą „równi w wolności”, powszechne prawo wyborcze i forsuje poddanie wpływowi ludu kolejnych spraw. Świat jest dla niego zawsze zbyt hierarchiczny, elitarny, nieprzejrzysty. Rozwiązanie jest proste: poddać każdą sferę życia co najmniej demokratycznej kontroli, a najlepiej władzy większości.

Mówiąc skrótem, w praktycznej polityce liberalizm skupia się na zinstytucjonalizowanej ochronie jednostek i mniejszości, podczas gdy demokratyzm dba o rządy większości. Dokładniej relacje między tymi żywiołami analizuje w tym wydaniu „Nowej Konfederacji” Damian Maziarz, warto też sięgnąć w tym kontekście do eseju prof. Zbigniewa Stawrowskiego „Liberalizm a demokracja”

Wszędzie liberałowie


Na naszych oczach nurty te ponownie się rozdzieliły i znalazły ze sobą w konflikcie. I Trump, i Orban, i Kaczyński, i Corbyn, i Le Pen występują przeciwko liberalnemu porządkowi w imieniu pokrzywdzonych przez nie mas, powołując się na zasadę demokratyczną: wolę ludu. Krytykują nierówny podział bogactwa, „knowania w zaciszu gabinetów”, oligarchizację, rządy „towarzystwa” i tak dalej. Kwestionują sprawy uznawane od dawna za ostatecznie rozstrzygnięte, jak multikulturalizm, walkę z globalnym ociepleniem, pozycję ustrojową sądów, reguły międzynarodowego handlu, łamiąc tym samym wieloletni konsensus elit. Te ostatnie określają jako zdeprawowane, skorumpowane, leniwe, egoistyczne, wsobne, zapowiadając lub przeprowadzając radykalne zmiany w składzie establishmentu.

Oczywiście, słowo „liberalizm” ma mnóstwo różnych znaczeń, często wzajemnie się wykluczających. Ważne jednak, żeby niuanse nie przesłoniły nam ogólnego obrazu. Współczesna rzeczywistość zachodnia jest na wskroś liberalna, tak jako międzynarodowy ład polityczny i gospodarczy, jak i jako wewnętrzny ustrój państw. Ba, jako dominująca kultura, podstawowy model relacji międzyludzkich, par exellance indywidualistyczny i kontraktualistyczny. Główne spory ostatnich kilkudziesięciu lat toczyły się między liberalną lewicą, liberalną prawicą, liberalnym centrum. Wiecznie „nieliczni” i narzekający na niezrozumienie swoich wysublimowanych idei liberałowie uzyskali w kolejnych dekadach drugiej połowy XX w. przemożny wpływ na prawie wszystkie dziedziny życia i nurty polityczne. Nie chodzi oczywiście o wyniki wyborcze niemieckiej FDP czy polskiej Unii Wolności. Takie rozumowanie byłoby patrzeniem na drzewa i niewidzeniem lasu. Rzecz w regułach gry, takich jak prymat prawa międzynarodowego i wolnego handlu w stosunkach między państwami, a w ich obrębie: liberalnych zasad ustrojowych, z kapitalizmem i pluralistycznym systemem politycznym na czele. Na tym, generalnym poziomie, światowa hegemonia liberalizmu jest oczywista.

Ale rzeczywistość, przeciwko której występuje nowa fala (hiper)demokratów, to coś więcej i mniej jednocześnie. Więcej, bo rosnący w ostatnich dekadach katalog spraw „poza dyskusją”, oprócz zasad dla każdego liberała kardynalnych, obejmował coraz to nowe kwestie, które dla klasyków liberalizmu (mających i dziś swoich zwolenników) były co najmniej nieoczywiste, niekiedy nieistotne lub nieznane. Dość wymienić przekazywanie kolejnych kompetencji suwerennych państw międzynarodowym organizacjom i instytucjom na skalę wcześniej nieznaną, bezprecedensową intensyfikację (połączoną, co trzeba dodać, z bezprecedensową regulacją) handlu międzynarodowego, politykę klimatyczną, prawa mniejszości seksualnych. Nienotowana nigdy wcześniej głębia i skala globalizacji umożliwiła osiąganie zgody – lub zmowy – elit w skali interkontynentalnej. Przedmiotem konsensusu stawały się kolejne kwestie, dawniej przedmioty żywiołowych sporów, w których posiadanie zdania odrębnego coraz częściej eliminowało z „poważnej” i „odpowiedzialnej” dyskusji. Debaty publiczne stawały się coraz bardziej rozestetyzowane, kolejne sprawy merytoryczne usuwano poza pole widzenia demokratycznej publiczności jako techniczne, przeznaczone dla ekspertów, skoro kierunkowe decyzje, tak oczywiste, już podjęto. Inaczej mówiąc, nastąpiła głęboka depolityzacja demokracji liberalnej, połączona z jej osobliwą (jak zobaczymy wkrótce) elitaryzacją.

Smith łapie się za głowę


Niezaprzeczalne i bezprecedensowe sukcesy gospodarcze zachodniego modelu rozwoju w drugiej połowie XX w. wzmacniały legitymację elit i przekonywały je same o słuszności ich postępowania, w tym coraz częstszego i ściślejszego zamykania się w sobie i spychania krytyków na margines w przekonaniu, że im bardziej będą radykalni, tym mniej groźni. Warto też pamiętać, że do 2008 r. śmieszna dziś wiara w „koniec historii” i „wieczny pokój” były niemalże dogmatami debaty publicznej. Zachód i jego sojusznicy mieli się dalej szybko bogacić, a liberalne instytucje wolniej lub szybciej rozprzestrzeniać po świecie, przekształcając z czasem planetę Ziemia w jeden wielki system pokoju i dobrobytu.

Było to także coś znacznie mniej od klasycznego liberalizmu. Można zaryzykować tezę, że Johnowi Locke’owi, Adamowi Smithowi i Hugonowi Grocjuszowi do głowy by nie przyszło, że liberalnym można nazywać porządek, w którym „wolny handel” oznacza tysiące stron regulacji, tak dalekie oddzielenie władzy od odpowiedzialności, tak ścisłą reglamentację debaty. A jednak. Oto turboliberalizm: przekształcona, pod pewnymi względami zradykalizowana, pod innymi wybrakowana wersja swojego przodka. Jego specyfika to, aby podsumować, bardzo daleko posunięty paternalizm wobec mas (traktowanych raczej jak tworzywo do obróbki niż suweren), kosmopolityzm, akceptacja rozdziału władzy od odpowiedzialności i rządów międzynarodowych instytucji i elit, entuzjastyczne poparcie dla globalizacji, w tym dekonstrukcji tradycyjnych wspólnot, z narodami na czele.

Kryzys finansowy, wojny w Gruzji i na Ukrainie obaliły turboliberalne dogmaty, ośmieszyły dominujące elity zachodnie i radykalnie zmniejszyły dopływ pieniądza. W świecie recesji lub niemrawego wzrostu ratowanie „zbyt dużych by upaść” kosztem zwykłych ludzi, astronomiczne premie dla bankierów, rosnące nierówności społeczne, przepływy kapitału z peryferii do centrum – wszystkie od dawna znane – zaczęły wyglądać inaczej. Supermocarstwowa retoryka unijnych liderów w połączeniu z klęskami w najbliższym otoczeniu geopolitycznym niepostrzeżenie stała się groteskowa. Samozadowolenie, fraternizacja i protekcjonalny ton tak bardzo zgadzających się ze sobą „towarzystw” z różnych stron scen politycznych i zakątków świata – zaczęły oburzać.

Masy znów się buntują


Błądzić jest rzeczą ludzką. Jednak fakt, że turboliberalne elity w odpowiedzi na to wszystko powtarzały przez kolejne lata zdezaktualizowane formułki z poprzedniej epoki – okazując następnie bezbrzeżne zaskoczenie wzbierającą w 7-8 lat po krytycznym roku 2008 falą populizmu, teraz dopiero zaczynając się zastanawiać nad przyczynami – jest ich kompromitacją. Postulaty antyestablishmentowe są więc zasadne. Tyle tylko, że coraz częściej widzimy, że lekarstwo okazuje się w najlepszym razie nie lepsze od choroby. Dlaczego?

Tak jak upadający na naszych oczach konsensus elit nie był po prostu liberalny, ale turboliberalny, ze wszystkimi tego konsekwencjami, tak reakcja na niego nie jest zwyczajnie demokratyczna, lecz w znacznej mierze hiperdemokratyczna. Termin ten ukuł słynny hiszpański filozof Jose Ortega y Gasset w roku 1930. W klasycznym „Buncie mas” pisał tak: „Obecnie jesteśmy świadkami tryumfu hiperdemokracji, w ramach której masy działają bezpośrednio, nie zważając na normy prawne, za pomocą nacisku fizycznego i materialnego, narzucając wszystkim swoje aspiracje i upodobania. Fałszem jest interpretowanie nowej sytuacji jako takiej, w której masy, zmęczone polityką, składają jej prowadzenie w ręce ludzi o szczególnych w tym kierunku uzdolnieniach. Wręcz odwrotnie. Tak było przedtem, była to demokracja liberalna. Masy zakładały mniej lub bardziej chętnie, że mniejszość dzierżąca władzę polityczną, mimo wszystkich swych wad i słabości, zna się jednak nieco lepiej na sprawach publicznych. Dzisiaj natomiast masy są przekonane o tym, że mają prawo nadawać moc prawną i narzucać innym swoje, zrodzone w kawiarniach, racje. Wątpię, czy udałoby się znaleźć w dziejach jakiś inny okres, w którym tłum sprawowałby władzę w sposób tak bezpośredni jak w naszych czasach. Dlatego też występujące obecnie zjawisko nazywam hiperdemokracją”.

Oczywiście, mamy dziś zupełnie inne czasy i obecna hiperdemokracja także jest pod wieloma względami inna od ówczesnej. Wrócimy do tego. Jednak ponownie, biorąc w nawias szczegóły i skupiając się na istocie, diagnoza Ortegi jest zdumiewająco aktualna. Obserwujemy po prostu powrót pewnej potężnej tendencji cywilizacyjnej w nowej postaci i w odpowiedzi na nowe problemy, ale co do istoty – tej samej. I tak, jak w wieku poprzednim jest ona złą odpowiedzią na dobre pytanie, fatalnym rozwiązaniem prawdziwego problemu, niewłaściwym lekarstwem na dotkliwą chorobę.

Zadufany paniczyk


Można spytać, jak ma się powyższy wywód do dobrze już opisanego zjawiska demokratyzacji kolejnych dziedzin życia w latach, które przedstawiam tu jako triumfalny pochód turboliberalizmu. Przecież różni autorzy celnie diagnozowali fatalne konsekwencje postępów demokratyzacji kultury, rodzin, szkół czy debaty publicznej, pokazując, jak dotkliwie osłabiły one zachodnie społeczeństwa poprzez destrukcję autorytetów, osłabienie instytucji, obniżenie standardów, promocję miernoty. Jeśli to wszystko prawda, to jak można twierdzić, że obserwujemy właśnie erupcję długo tłumionej, zwulgaryzowanej tendencji demokratycznej?

Odpowiedź jest prosta, uzasadnienie złożone: to pozorna sprzeczność. Prawdą jest, że w XX w., zwłaszcza w drugiej jego połowie, zjawiska liberalizacji i demokratyzacji – te dwa czołowe żywioły naszych czasów – zachodziły równolegle. Dotyczyły jednak różnych dziedzin życia w różnym stopniu. Podczas gdy jedne się liberalizowały, inne podlegały demokratyzacji, jeszcze inne obu tym tendencjom jednocześnie. Tak jak w rywalizacji mocarstw często można zaobserwować równoległe triumfy jednego w pewnych dziedzinach, a drugiego w innych, tak demokratyczna ekspansja w określonych sferach nie leży w sprzeczności ze zwycięstwem odmiennej tendencji w drugich. W ten sposób, przykładowo, demokratyzacja elitarnych szkół mogła zajść w tym samym czasie, w którym pole debaty publicznej stawało się coraz bardziej ekskluzywne w złym, turboliberalnym tego słowa znaczeniu. Żeby pojąć to lepiej, musimy przyjrzeć się cyklowi naprzemiennych buntów mas i elit.

W swoim płomiennym eseju Ortega opisał powstanie człowieka masowego, zrodzonego przez połączenie liberalnej demokracji, gwałtownego wzrostu dobrobytu i eksplozji demograficznej, dostrzegając w nim śmiertelnie groźnego dla europejskiej cywilizacji nowoczesnego barbarzyńcę. Jego mentalność i postawę wyjaśnia metafora „zadufanego paniczyka” – dumnego dziedzica wspaniałej cywilizacji, obracającego ją w niwecz swoim niezrozumieniem dla konieczności pielęgnacji jej kruchych podstaw. To rozpuszczone dziecko nowoczesnego świata, otrzymując w spadku ogromne bogactwo, trwoni je beztrosko w przeświadczeniu, że jest dane raz na zawsze. Sam nie wiedząc dlaczego, „zadufany paniczyk” żywi przekonanie, że posiada wszelkie możliwe prawa i żadnych obowiązków, a jego nastawienie do świata cechuje połączenie dążenia do niczym nieskrępowanej ekspansji życiowej, do coraz pełniejszej realizacji swoich stale rosnących potrzeb z całkowitym brakiem wdzięczności dla tych, którzy ową ekspansję umożliwili.

Sposobem politycznego działania człowieka masowego jest hiperdemokratyczna „akcja bezpośrednia”: nie liczące się ani z procedurami, ani z rygorami prawdy i racjonalnej debaty narzucanie swoich przekonań reszcie. Było to motorem napędowym totalitaryzmów: Lenin, Mussolini, Hitler byli hiperdemokratami. Jednak ich reżimy upadły, a wyczekiwany przez Ortegę „generalny atak” na pozycje człowieka masowego został częściowo przeprowadzony. Przybrał postać powojennego konstytucjonalizmu, delegalizującego totalitarne ideologie, radykalnie utrudniającego koncentrację władzy w jednych rękach, ustanawiającego mocniejsze gwarancje wolności i pluralizmu politycznego.

Rozbrat władzy i polityki


Sprawy zaszły jeszcze dalej – nawet jeśli nie miało to już wiele wspólnego ze świadomym zwalczaniem nowoczesnego barbarzyństwa – wraz z kształtowaniem się nowego porządku międzynarodowego, określanego często jako „postwestfalski” czy „postsuwerenny”. Transfer znacznej części kompetencji zastrzeżonych dotąd dla państw w ręce organizacji i instytucji międzynarodowych, narodziny globalnych korporacji, nieraz bogatszych niż państwa, do niedawna będąca obszarem spiskowych spekulacji, dziś już oczywista władza rynków finansowych, ekspansja tzw. niezależnych agencji regulacyjnych – stworzyły nową rzeczywistość, nie tylko polityczną. Najbardziej przenikliwi obserwatorzy zaczęli mówić o rozbracie władzy i polityki oraz władzy i odpowiedzialności: w postsuwerennych państwach politycy w istocie niewiele mogą, ale wciąż obarczani są odpowiedzialnością za stan rzeczy w swoich krajach. Tymczasem odpowiedzialność aktorów o rosnących wpływach i władzy, ale pozostających w cieniu lub „nietransparentnie transparentnych” (jak znakomicie określił sposób działania Międzynarodowego Funduszu Walutowego James Rickards), stawała się coraz bardziej niejasna.

Faktem jest natomiast, że w tym systemie totalitaryzm stał się trudny do pomyślenia, a pozycja człowieka masowego osłabła. Sprzyjały temu przemiany kulturowe: erozja – po części będąca wynikiem świadomej polityki – tradycyjnych wspólnot, rozwój instytucji publicznych, kult indywidualizmu, ekonomizacja życia. Co do tego ostatniego, warto zauważyć, że tak jak odsuwaniu od rządzenia dawnych arystokracji przez burżuazję towarzyszyła często oferta zamiany „władzy politycznej na ekonomiczną”, tak człowiek masowy został w pewnym sensie zneutralizowany zaproszeniem do orgii konsumpcji.

A jednak „zadufany paniczyk” przetrwał. Na dwóch fundamentalnych poziomach, w tym jednym nowym. Po pierwsze, wspomniane zmiany instytucjonalne i kulturowe nie podważyły samej zasady go tworzącej: źle rozumianego demokratyzmu, zrównującego wszystko ze wszystkim, w tym mądrość z głupotą, moralność z niemoralnością, tym samym nieuchronnie promującego miernotę, arogancję, kłamstwo, obniżanie standardów. Ten trend nie tylko nie zniknął – choć znalazł się w odwrocie w kluczowych obszarach polityki – ale poczynił znaczne postępy w wielu dziedzinach.

Liberałowie się bronią


Próbę syntezy tego zjawiska podjął m.in. Fareed Zakaria w niewydanej w Polsce książce „Przyszłość wolności” („The Future of Freedom”). To wprawdzie ostry akt oskarżenia demokracji z pozycji turboliberalnych, jednostronny i bardzo klasowy, zawiera jednak wiele dobrze udokumentowanych i głęboko prawdziwych wywodów. Na przykład, przekonująco pokazuje Zakaria, jak demokratyzacja elitarnych szkół w Ameryce doprowadziła do ich upadku. Podobnie, wprowadzona w imieniu patrzącego władzy na ręce ludu daleko posunięta transparentność legislacji okazała się służyć głównie niezdrowemu lobbingowi, ułatwiając jego emisariuszom orientację w szczegółach i większy wpływ na prawo, podczas gdy zwykli ludzie nie mają czasu ani kompetencji, aby śledzić losy ustaw. Spektakularny jest też przykład modnej ostatnio demokracji bezpośredniej, która, zastosowana na szeroką skalę w Kalifornii, doprowadziła ten kwitnący wcześniej stan do radykalnego regresu we wszystkich kluczowych dziedzinach, łącznie z ustanowieniem półanarchicznego systemu politycznego, gdzie 85 proc. budżetu jest poza zasięgiem polityków, jednocześnie obarczanych oczywiście odpowiedzialnością za stan spraw publicznych. Ciekawy wykład zgubnych skutków demokratyzacji niepowołanych do niej dziedzin życia, tym razem z pozycji konserwatywnych, daje z kolei Ryszard Legutko w pracy „Triumf człowieka pospolitego”.

Warta odnotowania jest również synteza „Czas plemion” francuskiego socjologa Michela Maffesoliego. Opisał on ważne zjawisko: w reakcji na postępy liberalnego indywidualizmu i instytucjonalizmu nastąpiła samoczynna eksplozja nowego typu, neoplemiennej wspólnotowości. Prymitywnej, emocjonalnej i rozestetyzowanej, ale świetnie odnajdującej się w nowych technologiach, zwłaszcza smartfonach i mediach społecznościowych. W szerszym tekście na ten temat, do którego muszę tu odesłać, starałem się pokazać, że neotrybalizm ma również charakter pasożytniczy – zużywający to co wartościowe w zastanym ładzie, nie dając nic w zamian – będąc swoistą reinkarnacją Ortegowskiego człowieka masowego („Od Polaków do neo-Polan?”).

„Zadufany paniczyk” znalazł też wpływowych sojuszników wśród elit. Tak należy rozumieć zawrotną swego czasu karierę postmodernizmu, negującego prawdę materialną i opiewającego swobodną „samorealizację” i ekspresję, niezależnie od ich społecznej przydatności i zgodności z faktami. W tym duchu działał też przecież najbardziej wpływowy (to może w tym przypadku zbyt skromne określenie, właściwiej byłoby chyba powiedzieć „hegemoniczny” czy „współrządzący Polską”) polski intelektualista lat 90. Adam Michnik, głosząc „równouprawnienie prawdy i kłamstwa, cnoty i występku”.

Poziom drugi współczesnego, „zadufanego paniczykostwa” jest jeszcze bardziej niepokojący. Dotyczy bowiem liderów. W wydanej w 1995 r. książce „Bunt elit” amerykański myśliciel Christopher Lasch nakreślił porażający obraz swoistej zdrady przywódców. Rodząca się na całym Zachodzie od lat 60. nowa „arystokracja talentu” okazała się wielbić egoizm, agresję i chciwość, negować samą ideę wspólnoty, a wraz z nią swój dług wobec przodków i zobowiązanie względem nienarodzonych. Powstała w wyniku najgłębszej fazy globalizacji w dziejach, jest merytokratyczna i kosmopolityczna: przekonana, że poradzi sobie świetnie w każdych warunkach, gardzi mniej zdolnymi, różnice kulturowe traktując jak ozdobniki, urozmaicające estetyczne doznania. Jako taka jest owa klasa protagonistką globalizacji, wielokulturowości i kosmopolityzmu, a przeciwniczką tradycyjnych wspólnot, w tym lokalnych i narodowych. Nie poczuwa się do żadnej misji względem ogółu, o dawnym etosie służby słabszym nie wspominając.

Trudno nie zauważyć, że oznacza to historyczny triumf „zadufanego paniczyka” w samym mózgu Zachodu – wśród jego elit. Oczywiście, wciąż na kamieniu rodzą się ludzie poczuwający się do odpowiedzialności i służby. Jednak dominująca reguła naszych czasów spycha ich z jednej strony na pozycje „frajerów”, z drugiej na pozycje podejrzanych – o zakłamaną przynależność do zdradzieckich elit.

Hiperdemokraci rządzą Polską


Proces, który obserwujemy ostatnio na Zachodzie, jest natomiast, wracając do wątku głównego, hiperdemokratyczną reakcją na egoistyczne rządy turboliberalnych elit. Można ją nazywać „populizmem”, to jednak określenie zbyt ogólne: populizm zwraca się przeciwko różnym rodzajom elit, tu mamy bunt przeciwko konkretnemu ich typowi. Nie wyjaśnia to także całego szeregu konsekwencji związanych z Ortegowsko rozumianą masowością tej rewolty. Można ją też określać „lokalizmem” (w opozycji do „globalizmu”), jak proponuje Michał Kuź. To prawdziwe i ważne ujęcie. Jednak stosunek do globalizacji bywał już osią podziału wiele razy w XIX i XX w., nie znosząc tradycyjnych podziałów politycznych, choć je modyfikując. Można sądzić, wbrew Kuziowi, że tym razem będzie podobnie. Co ważniejsze, pojęcie „lokalizmu” to stanowczo za mało, żeby wyjaśnić czy to politykę Trumpa, czy „nieliberalną demokrację” Orbana, czy specyfikę rządów PiS-u. Będąc niewątpliwie na różne sposoby niechętne globalizacji w obecnej postaci, przynoszą jednocześnie wiele innych treści, jak chęć zmiany ustroju, szczególnie rozumianej wymiany elit, osobliwą apodyktyczność, niekiedy pogardę dla instytucji jako takich. Wyjaśnia je – ramowo, bo oczywiście każdy przypadek jest inny – właśnie pojęcie „hiperdemokracji”, w opozycji do „turboliberalizmu”.

Jest to reakcja zasadna w tym sensie, że model turboliberalny na wiele sposobów poszedł za daleko, rodząc liczne patologie i rażące niesprawiedliwości, a będące jego apostołami elity zbuntowały się przeciwko swojemu przeznaczeniu, stając się wyobcowane, gnuśne, egoistyczne i chciwe. Zarówno postulaty zmian ustrojowych, modyfikacji reguł handlu i relacji międzynarodowych, jak i wymiany elit są więc zasadne. Problem w tym, że hiperdemokracja niesie ryzyko instytucjonalnej destrukcji zamiast reformy i likwidacji bezpieczników chroniących nas przed tyranią większości.

Przyjrzyjmy się temu zjawisku na przykładzie Polski.


Doszedłszy do władzy w 2015 r., Prawo i Sprawiedliwość zaczęło realizować politykę pod kluczowymi względami odwrotną do deklarowanej. Zamiast wzmocnienia państwa – jego osłabienie, poprzez m.in. pogłębiające resortowość: centralizację wokół dramatycznie słabego centrum rządu, likwidację Ministerstwa Skarbu Państwa. Zamiast przejrzystego i merytorycznego doboru kadr – ostentacyjna obsada swoimi, często bez kompetencji. Zamiast reformy sądownictwa – podporządkowanie go władzy demokratycznej. Wszystko w aurze „instytucjonalnego nihilizmu”, jak to określił Andrzej Mikosz: sędziowie się z nami nie zgadzają – podporządkować, nie podoba nam się uchwała Sądu Najwyższego – zignorować, wyborcy są przeciwni przyjęciu jakichkolwiek uchodźców – złamać ustalenie międzynarodowe. I tak dalej, i tym podobne. Wszystko pod hasłami „dobrej zmiany” w imieniu „zwykłych Polaków”, wykazujących daleko idącą, jeśli nie bezbrzeżną tolerancję dla uprawianej przez rząd instytucjonalnej destrukcji. Można oczywiście ubolewać nad hipokryzją i niewiarygodnością czołowych „obrońców demokracji”, nie zmienia to jednak faktu, że rozchwianie systemu instytucjonalnego – wołającego o radykalne reformy, ale przecież nie o zniszczenie – jest ewidentne.

Czy jest to populizm? Niewątpliwie tak. Ale to określenie nie musi być ani obelgą, ani oznaczać psucia państwa. PiS stał się hiperdemokratyczny, otwarcie stawiając „wolę ludu” ponad prawem, racjonalnymi argumentami, zdrowym rozsądkiem. Oczywiście, realizuje przy tym własne, partykularne interesy, na przykład budując nową nomenklaturę (tak jakby ćwierćwiecze krytyki starej sprowadzało się do tego, że złem jest pasożytowanie na państwie przez rządzących, a nie ówczesną opozycję). Zastępy ludzi bez specjalnych zdolności ani zasług, którzy nagle zaczęli zarabiać kilkadziesiąt razy więcej np. w państwowych spółkach, dobrze wiedzą, że poza PiS-em raczej tych „sukcesów” nie powtórzą. Przełykają więc, w imię osobistych interesów, kolejne samozaprzeczenia, kolejne szkody dla dobra wspólnego. Gdy PiS straci władzę, będą już albo ludźmi zamożnymi, mogącymi żyć z renty od zgromadzonego kapitału, albo wrócą do roli poślednich klientów partii. Tak czy inaczej, powiększą sieć personalno-kapitałowych wpływów formacji, analogicznie jak wcześniej nomenklatura postkomunistyczna i ta wokół Platformy Obywatelskiej.

Że traci na tym interes publiczny, jest rzeczą oczywistą. A co mają z tego wyborcy PiS-u, choćby w kategoriach partykularnych interesów? Nic poza zbiorową psychoterapią, symbolicznym dowartościowaniem z powodu bycia w głównym nurcie, obserwacji cierpień turboliberałów. „Lud pije szampana ustami swoich przedstawicieli”, ale może przecież odczuwać satysfakcje innego typu. Łącznie z ułudą przyczyniania się do poprawy sytuacji kraju.

Czekając na alternatywną elitę


Oczywiście, hiperdemokraci różnią się od siebie, nieraz radykalnie. Przykładowo, jest przepaść między budową nowego, pomimo wszystkich wad ewidentnie silniejszego państwa węgierskiego przez Orbana a destrukcyjnym instytucjonalnie pasożytowaniem a’la PiS. Osobną historię pisze Trump, jeszcze inną Le Pen i tak dalej. Łączy ich jednak skłonność do „wylewania dziecka z kąpielą”: do destrukcji także tych elementów zastanego świata, które akurat należałoby zachować, choć niekoniecznie w tej samej postaci.

Sprawa jest, jak starałem się pokazać, znacznie poważniejsza niż jeden czy drugi szkodliwy rząd, kilka wykolejonych instytucji, parę straconych lat. Wybieramy dziś między opcjami naprawdę złymi: zbuntowanymi elitami a zbuntowanymi masami. Między turboliberalizmem a hiperdemokracją. Dobra przyszłość nie kryje się za rządami żadnej z nich. Katastrofa jest możliwa w każdym z przypadków, bo pieniędzy do przejedzenia jest coraz mniej, klimat dla idei wolności jest najgorszy od dawna, a sytuacja geopolityczna gęstnieje.

Co robić? Jeśli ma być istotnie lepiej, musi powstać alternatywna elita, złożona z ludzi poczuwających się do odpowiedzialności, służby i solidarności. Ona istnieje, ale jest rozproszona, często uśpiona lub rozpuszczona w swoich, egoistycznych środowiskach. Tym samym nie działa jako istotny aktor publiczny. Jej integracja i konsolidacja jest warunkiem wstępnym może największego wyzwania naszych czasów.

Jest ona konieczna, jeśli ma być w ogóle możliwy wyczekiwany już przez Ortegę, frontalny szturm na pozycje „zadufanego paniczyka”. Jak pisał hiszpański filozof: „generalny atak musi przybrać taką postać, by człowiek masowy nie zdążył przygotować obrony, by obserwując nadchodzące zdarzenia, nie miał nawet pojęcia, że to właśnie jest szturm generalny”.

Niezmiennie uważam, że najlepszą intelektualno-polityczną ramą dla tego przedsięwzięcia jest odpowiednio zaktualizowany republikanizm. Nie w rozumieniu co niektórych obecnych w polskiej debacie grup ludzi, używających tego szlachetnego pojęcia do opakowywania swoich drobnych ambicji i zdezelowanych postulatów. Mowa o republikanizmie jako szkole myślenia i działania, łączącej, tak jak w przeszłości, najlepsze cechy liberalizmu i demokracji, a zarazem unikającego typowych dla nich pułapek. Formule na tyle pojemnej, aby móc zmieścić w sobie racjonalną prawicę i lewicę, ale na tyle konkretnej, by nie poprzestawać na rytualnych odwołaniach do dobra wspólnego. To już jednak osobna historia.


© Bartłomiej Radziejewski
4 lipca 2017
źródło publikacji: „Turboliberalizm vs. hiperdemokracja”
„Nowa Konfederacja” nr.7/2017 (85)





Ilustracja © brak informacji / www.nowakonfederacja.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2