Kritesomachia, czyli wojna kokosza
Odkąd Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe na początku października 2015 roku rzutem na taśmę wybrały „nadliczbowych” sędziów Trybunału Konstytucyjnego – czemu z marszałkowskiego stolca patronowała posągowa sejmowa marszalica Małgorzata Kidawa-Błońska, w naszym nieszczęśliwym kraju zapanowała szalenie jurydyczna atmosfera. Nawiasem mówiąc, o ile pamiętam, żaden z dzisiejszych płomiennych szermierzy praworządności, nie zająknął się ani słowem protestu. Milczał jak zaklęty nadęty pan profesor Andrzej Rzepliński, nie ośmielił się pisnąć również pan sędzia Jerzy Stępień, a nie przypominam sobie, by „psucie państwa” zauważył nawet sam pan prof. Adam Strzembosz, nieubłaganym palcem wytykający dzisiaj rządowej większości „łamanie prawa”. Jużci, nie ma nic gorszego, niż złamane prawo, no, może jeszcze – złamane serce – o czym wypada przypomnieć w przededniu zapowiadanego „strajku kobiet”, albo – bo mamy przecież równość kobiet i mężczyzn - złamana pewna inna część ciała męskiego – ale oczywiście złamane prawo to też sprawa poważna.Potem PiS – jak wiadomo – poszedł w ślady Platformy Obywatelskiej, czego stróżowie praworządności, zarówno w naszym nieszczęśliwym kraju, jak i w Unii Europejskiej, do dzisiaj nie mogą mu wybaczyć. Specjalnie zawzięty na praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju jest poddany króla Niderlandów, pan Frans Timmermans. Odgraża się, że w sprawie praworządności w Polsce „nie popuści” - no i słychać, że namawia się z dygnitarzami z różnych członkowskich bantustanów Unii Europejskiej, żeby „zjednoczyły się” w walce przeciwko polskiemu rządowi. Najwyraźniej Królestwo Niderlandów jest specjalnie uczulone na praworządność w Polsce, czego nawiasem mówiąc, doświadczyłem osobiście, kiedy za pieniądze tego Królestwa pani Magdalena Tulli i Sergiusz Kowalski wyprodukowali knota pretensyjonalnie zatytułowanego „Zamiast procesu”, w którym zamieściły donosy na najsławniejszych polskich antysemitników, wśród których, obok J.E. Prymasa Józefa Glempa, a także naszego, tj. „Najwyższego Czasu” korespondenta z Tel Awiwu, Katawa Zara, znalazłem się i ja. Co z tego ma Królestwo Niderlandów – tajemnica to wielka, ale coś musi mieć, skoro pan Timmermans nie ustaje w poszukiwaniu sposobów, jakby tu Polskę ukąsić.
Wróćmy jednak a nos moutons, bo jurydyczna atmosfera doprowadziła wreszcie do stanu kritesomachii (krites to po grecku sędzia). Oto Sąd Najwyższy, któremu prezesuje pani Małgorzata Gersdorf, co to niedawno zasłynęła z deklaracji, że za 10 tys. złotych to może można żyć na prowincji, ale nie w Warszawie i drugiej – że „nie przestraszy się” PiS-u – ma zbadać, czy obecna przewodnicząca Trybunału Konstytucyjnego, pani Julia Przyłębska, została aby prawidłowo wybrana, słowem – czy przy jej wyborze nie zostało aby złamane prawo. Na takie dictum grupa posłów z Wielce Czcigodnym Arkadiuszem Mularczykiem nie tylko nabrała wątpliwości, czy pani prezes Małgorzata Gersdorf została prawidłowo wybrana prezesem Sądu najwyższego, ale wniosła w tej sprawie skargę do Trybunału Konstytucyjnego. O ile nie mam wątpliwości, że słynący z niezawisłości Sąd Najwyższy, co to w swoim czasie wbrew wszelkim dowodom uznał, że Marian Jurczyk nie był konfidentem Służby Bezpieczeństwa, zwłaszcza pod przewodnictwem pani Małgorzaty Gersdorf uzna, ze wybór pani Julii Przyłębskiej dokonał się ze złamaniem prawa, to nie mam też wątpliwości, że niezawisły Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem pani Julii Przyłębskiej może uznać, że wyborowi pani Małgorzaty Gersdorf na Pierwszego Prezesa SN też towarzyszyło złamanie prawa. A wiadomo, że nie ma nic gorszego, jak złamane prawo, no, może jeszcze... - i tak dalej – więc tylko patrzeć, jak wnet się posypią piękne wyroki! Całkiem możliwe, że wszystko zakończy się nie tylko potwornym gdakaniem połączonych, to znaczy pardon – oczywiście podzielonych chórów utytułowanych krętaczy, ale w dodatku tak, jak w sztuce Sławomira Mrożka „Policjanci – dramat ze sfer żandarmeryjnych”, gdzie w finale wszyscy wyaresztowują się nawzajem. To by nawet było jakieś wyjście, bo za jednym zamachem środowisko sędziowskie zostałoby wreszcie odnowione i przewietrzone – a to by się przydało nie tylko dlatego, że na skutek hermetyzacji tego środowiska zachowała się w nim zatęchła atmosfera z czasów komuny, ale również dlatego, że prawdopodobnie ton nadaje tam bezpieczniacka agentura. Chodzi nie tylko o agenturę zwerbowaną albo zainstalowana w niezawisłych sądach przez Wojskowe Służby Informacyjne, ale również – przez UOP w ramach tajnej operacji „Temida” - co wypłynęło przy okazji sprawy sędziego Andrzeja Hurasa z Katowic. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że im wyżej w hierarchii jakiś sędzia awansował, tym większe prawdopodobieństwo, że może być konfidentem – jak nie tej, to innej bezpieczniackiej watahy. Ten wątek, mówiąc nawiasem, pojawił się w związku z wątpliwościami podnoszonymi co do prawidłowości wyboru przewodniczącej Trybunału Konstytucyjnego, pani Julii Przyłębskiej. Okazało się bowiem, że jej mąż, piastujący funkcję ambasadora Rzeczpospolitej w Berlinie, miał zostać zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik SB o pseudonimie operacyjnym „Wolfgang”. Ciekawe, że klangor w tej sprawie podniosły osobistości w Platformy Obywatelskiej – te same, które nieugięcie stoją na nieubłaganym stanowisku, że wszelkie oskarżenia o współpracę z SB wysuwane wobec Kukuńka są pozbawione podstaw. To znakomita ilustracja mądrości etapu w działaniu; jeśli to korzystne dla partii – to lustrujemy, a jeśli niekorzystne – to idziemy w zaparte.
Na tym tle schodzi właśnie w cień dotychczasowa sensacja personalna w osobie europosła Jacka Saryusza-Wolskiego, w którym prezes Jarosław Kaczyński sobie upodobał jako kandydacie na przewodniczącego Rady Europejskiej. Nasza Złota Pani, która nie raz i nie dwa złożyła dowody, że kariera Donalda Tuska leży jej na sercu, właśnie w nim upodobała sobie jako w kandydacie na kolejną kadencję – ale wydaje się, że w tej sprawie prezes Kaczyński jest nieprzejednany. Jednym z priorytetów polityki naszego państwa jest bowiem wytarzanie Donalda Tuska w smole i w pierzu. Tymczasem, gdyby został tym całym przewodniczącym na drugą kadencję, perspektywa wytarzania go w smole i pierzu znowu by się oddaliła na co najmniej 2 lata, a kto wie, co przez takie burzliwe dwa lata może się wydarzyć? Toteż prezes Kaczyński, wykorzystując jakąś animozję posła Saryusza-Wolskiego do macierzystej Platformy, nie tylko oświadczył, że „nie ma mowy” o poparciu kandydatury Donalda Tuska, ale za pośrednictwem niezależnych mediów rządowych zaczął dawać do zrozumienia, że upodobał sobie w pośle Saryuszu-Wolskim. Wielkich szans ten pan Jacek Saryusz-Wolski podobno nie ma, bo przy wyborze przewodniczącego RE obowiązuje większość kwalifikowana (55 proc. państw członkowskich reprezentujących 65 proc. obywateli UE), ale kto wie – może w tej sytuacji kwalifikowana większość znajdzie sobie jakiegoś innego faworyta i Donald Tusk będzie musiał powrócić do naszego nieszczęśliwego kraju, gdzie... Najbardziej zmartwiony taką perspektywą wydaje się przewodniczący PO pan Grzegorz Schetyna, któremu powrót Donalda Tuska jest potrzebny, jak psu piąta noga – ale myślę, że niepotrzebnie się martwi, bo - po pierwsze – Nasza Złota Pani z pewnością jeszcze raz poda Donaldu Tusku pomocna dłoń, a po drugie – jeśli przeczucie mnie nie myli, to wszystkie te sprawy już wkrótce w innych rozstrzygną się kategoriach – bo przygotowania do kolejnej kombinacji operacyjnej przebiegają zgodnie z planem i nawet generałowie, którzy „odeszli” z naszej niezwyciężonej armii, nie przeszli w żaden „stan spoczynku”, tylko uwijają się wedle nowych zadań, jak mróweczki.
Cmokam nad arcydziełem
Pani reżyserowa Agnieszka Holland, znana na całym świecie, a już na pewno w małym żydowskim miasteczku na niemieckim pograniczu – jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę – nakręciła kolejne arcydzieło. Bo pani reżyserowa kręci same arcydzieła, jedno za drugim, podobnie jak Kukuniek płodzi w głowie coraz to nowe „koncepcje” na temat „Bolka”. Mało tego – słychać, że i „córunia-lesbijka” - jak wdzięcznie określił córkę pani reżyserowej wzięty w swoim czasie do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania pan prof. Stefan Niesiołowski – też nakręciła arcydzieło w postaci filmu „Amok”. Ten film z pewnością jest arcydziełem nie tylko dlatego, kto go nakręcił, ale również dlatego, że jest filmem kryminalnym, a wiadomo nie od dziś, że filmy dzielą się na dobre i złe. Filmy dobre, to filmy wojenne, kryminały i takie, w których są „momenty” - a wszystkie pozostałe, to filmy złe. Arcydzieło autorstwa „córuni-lesbijki” dowodzi, że zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej zatacza w naszym nieszczęśliwym kraju coraz szersze kręgi. Nie tylko dzieci aktorów zostają aktorami, nie tylko dzieci piosenkarzy zostają piosenkarzami, nawet kiedy mają tylko pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżniają, kiedy grają, a kiedy nie, dzieci konfidentów zostają konfidentami, a dzieci – a w każdym razie „córunie-lesbijki” - genialnych reżyserów zostają genialnymi reżyserami.
Ale mniejsza już o arcydzieło „córuni-lesbijki”, bo rzecz w tym, że pani reżyserowa nakręciła jeszcze większe, a w dodatku – kolejne arcydzieło. Kolejne – bo podobnie wielkie arcydzieła kręciła już wcześniej. Na przykład - „Europa, Europa” - gdzie możemy śledzić perypetie żydowskiego młodzieńca ze swoim napletkiem na tle II wojny światowej, albo „W ciemności”, gdzie możemy obserwować dobroczynny wpływ, jaki na prymitywnego przedstawiciela mniej wartościowego narodu tubylczego wywiera towarzystwo Żydów, których ten prymityw ukrywa przed złymi „nazistami”. Wszystko to są oczywiście arcydzieła, co jakże by inaczej – ale wszystkie one bledną przed arcydziełem najnowszym w postaci „Pokotu”, w którym pani reżyserowa chwyciła byka za rogi i pokazała bożą podszewkę wszystkich epizodów, które wcześniej posłużyły za temat arcydzieł. Chodzi o obnażenie prawdziwego charakteru mniej wartościowego narodu tubylczego, który uzasadnienie dla swoich wrodzonych zbrodniczych skłonności czerpie z religii katolickiej, którą faszerują go w sobie tylko wiadomym celu przedstawiciele reakcyjnego kleru. Tak ukształtowany mniej wartościowy naród tubylczy jest zdolny do wszystkiego – również do holokaustowania dzikich zwierząt, co oczywiście stanowi tylko wprawkę i przygotowanie do zbrodni przeciwko ludzkości, na widok których cały miłujący pokój świat wstrzyma oddech ze zgrozy. Nic więc dziwnego, że arcydzieło pani reżyserowej zostało dostrzeżone w Berlinie i wynagrodzone Srebrnym Niedźwiedziem. Już tam Niemcy, którzy w ramach swojej polityki historycznej, delikatnie zdejmują z siebie odpowiedzialność za II wojnę światową i jednym susem przeskakują z grona sprawców do pierwszego szeregu ofiar złych „nazistów”, wiedzą, kogo wynagradzać i za co. Najlepiej wynagradzać arcydzieła nakręcone przez kogoś takiego, jak pani reżyserowa, z pierwszorzędnymi korzeniami – bo pani reżyserowa sama wie, ze żydowską politykę historyczną trzeba ściśle koordynować z polityką historyczną niemiecką. Skoro Niemcy przerzucają, to Żydzi muszą wyszukać winowajcę zastępczego, żeby Niemcy mieli na kogo tę odpowiedzialność przerzucać, a z kolei Żydzi mogli tego winowajcę zastępczego eksploatować finansowo pod pretekstem tak zwanych „roszczeń”. Ten interes ma taka specyfikę, że winowajcy zastępczemu trzeba przyprawić odpowiednio odrażający wizerunek, wizerunek narodu morderców – a któż lepiej to zrobi, niż utalentowana pani reżyserowa, w dodatku dysponując budżetem, na który złożyła się również spółka „Agora”, gdzie ponad 11 procent udziałów ma słynny żydowski finansowy grandziarz, co to wobec mniej wartościowego narodu tubylczego ma swoje konkretne projekty? Pani reżyserowej nie trzeba długo, ani nawet krótko klarować, o co w tym interesie chodzi, więc nie tylko umieściła akcję arcydzieła w Kotlinie Kłodzkiej, którą przedstawiciele ohydnego i mniej wartościowego narodu tubylczego bezczeszczą nie tylko swoja obecnością, ale przede wszystkim – swoimi morderczymi skłonnościami, które – pod duchowym przewodnictwem reakcyjnego kleru na razie wypraktykowują na dzikich zwierzętach. Ale kiedy tak dopełniają miary swoich nieprawości, zwierzęta – być może odpowiednio pouczone przez starszych braci – tworzą tajną organizację na wzór „Irgunu”, „Hagany” oraz Centrum im. Szymona Wiesenthala i zaczynają jednego po drugim eliminować swoich prześladowców. Po obejrzeniu takiego filmu przedstawiciele mniej wartościowego narodu tubylczego już wiedzą, co ich czeka, jeśli się nie opamiętają i nie zaczną słuchać starszych i mądrzejszych, zwłaszcza, gdy starsi i mądrzejsi wreszcie zrealizują swoje „roszczenia”. Tym, którzy zostaną oszczędzeni, jak występująca w roli pozytywnej bohaterki „astrolożka-wegetarianka” zostanie zaaplikowana reedukacja, po której nie tylko odechce im się wszelkich związków z reakcyjnym klerem, ale dzięki której zyskają nowe podstawy tożsamości własnej. Jestem pewien, że w ramach nowej, prawidłowej historii najnowszej okaże się, że Europa została wyzwolona od złych „nazistów” przez bohaterski związek Tewje Bielskiego z pułkownikiem Klausem Stauffenbergiem. O tej wyzwoleńczej epopei genialni reżyserowie będą kręcili arcydzieła, poeci będą sławili ich czyny wiązaną mową, dzieci będą prześcigały się w pilności, by poznać wszystkie budujące szczegóły, których będzie dostarczało Ministerstwo Prawdy pod dyskretnym ideowym nadzorem Sanhedrynu – bo prawda, wiadomo – niby broni się sama, ale co to komu szkodzi, jak się jej trochę pomoże?
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz