Odkąd pamiętam samochód zawsze był polskim luksusem, a pamiętam strasznie zamierzchłe czasy, w których za jazdę samochodem w polu się odrabiało.
Kto nie poznał tych realiów niech nie żałuje, kto poznał ten wie, że w tak zwanym „odrobku” nie ma krzty kolorytu, tylko samo życie. W późnych latach siedemdziesiątych i na przełomie osiemdziesiątych we wsi samochód miał kierownik PGR i może z pięciu najbogatszych rolników, reszta albo fury albo rowery, czasami motorower Komar rzadziej motocykl WSK. Wieś jeździła pekaesem, czyli autobusami typu „ogórek” i później Autosan. Przy dłuższych podróżach po jeździe autobusem wsiadało się do pociągu, bywało, że przez okno. Mimo wszystko jakoś sobie człowiek rozdział, do 5 kilometrów rowerem, do 10 Komarkiem, powyżej pekaesem, aż po wyprawy pociągiem. Zdarzało się jednak i tak, że na głowę zwalały się nagłe nieszczęścia, najczęściej choroba i wtedy szło się do sołtysa dzwonić po „taryfę” lub „taksówkę”.
Starsi mieszkańcy wsi i to uważali za fanaberię, dość powiedzieć, że moja Babcia tuż przed rozwiązaniem jechała na porodówkę 10 kilometrów rowerem, bo Dziadek jeszcze nie miał Komarka. I co? I dojechała, urodziła zdrową dziewuchę, moją Mamę, która całe życie jeździ rowerem. Młodsze pokolenie w przypadkach medycznych brało „taryfę” i za to się płaciło kilka dniówek. Była jeszcze inna opcja – „za darmo”. Polegało to na tym, że szło się do sąsiada i prosiło o podwiezienie chorego do ośrodka zdrowia. Na wsi w takiej potrzebie prawie nikt nie śmiał odmówić i prawie nikt nie brał pieniędzy, ale ekwiwalent. Pani Szymańska, ja od pani grosza nie wezmę przy chorobie, będziecie chcieli (poprawna wiejska forma wypowiedzi) to najwyżej przyjdziecie na wiosnę buraki przerywać. Cała dniówka, przy takiej robocie to były lata, kto nie przerywał niech nie pyta dlaczego, gwarantuje, że lepiej zadzwonić po taryfę.
Samochód we wsi wyceniano na pół królestwa i dwa konie, która panna na wydaniu miała w rodzinie samochód, choćby nie wiem jaka szpetna była, sznur kawalerów, w sobotę przed zabawą, się ustawiał. Za 20 kilometrów przejażdżki samochodem ludzie potrafili w spiekocie 12 godzin z motyką po polu biegać. Zapisy na samochody robiono i talony fasowano, całe rodziny się składały na „Małego Fiata”, którego potem flanelową szmatką przed wyjazdem do kościoła pucowano. Samochód zajmował centralne miejsce, dokładnie tak, jak to zostało uwiecznione w kultowej komedii „Nie ma mocnych”. Odwieczne polskie marzenie, mieć samochód i jeździć sobie gdzie się chce, jak długo mnie nogi po świecie noszą, tak długo obserwuję to fascynujące i charakterystyczne dla Polski zjawisko. Nie, nie pomyliłem się, bo nie widzę, aby od czasów moich wiejskich kronik wiele się zmieniło.
Owszem mamy nowe zjawiska, czyli masowe kupowanie gratów, ale to jest nic innego niż rower, Komarek najwyżej WSK. Samochód kupuje się w sklepie, tak jak bułki i telewizor, to co my wszyscy kupujemy z ogłoszeń, to nie są samochody, to są wypierdziane przez Niemców i inne bogatsze narody surowce wtórne. Oczywiście, że się gapie w te listy ogłoszeń i czytam te legendarne opisy, że każdy jest igła, bez wyjątku garażowany i tylko zamiast „dziadek jeździł” jest teraz taki myk „właściciel rocznik 1945!!!!”. Jakieś 80% samochodów ściągniętych z Niemiec ma przebieg nie większy niż 200 tysięcy i jest to prawdziwy fenomen, bo w niemieckich ogłoszeniach jest dokładnie odwrotnie. Znów sobie musiałem we łbie poukładać, żeby się przypadkiem nie ośmieszyć i nie przerobić na marzyciela, który ugotuje rodzinę blaszanym workiem bez dna.
Poszedłem ścieżką wyznaczoną przez moją Babcię i Dziadka. Kupujemy Komarka tyle, że takiego współczesnego. Będzie z Polski, garażowany, właściciel rocznik 1945 i na 100 kilometrów spali 5 litrów benzyny. Niemożliwe? Pewne! Już sobie takiego upatrzyłem, nazywa się Seicento i kosztuje 3500 złotych, czyli jedną wypłatę z nadgodzinami. Nic i nikt mnie na tym etapie zamożności nie przekona, do pełnej klimatyzacji w dieslu, z regulowaną kierownicą w dwóch płaszczyznach. Może kiedyś, jak będę bogatym rolnikiem, a na razie Komarek mi do szczęścia wystarczy, tym bardziej, że rodzić nie zamierzam. Na koniec powtórzę swoją starą myśl, będziemy narodem wielkim, gdy samochód, taki zwykły do jeżdżenia, co najmniej połowa z nas kupi sobie w sklepie i nie odpędzie się to kosztem schabowego raz na miesiąc.
© MatkaKurka
4 luty 2017
źródło publikacji:
www.kontrowersje.net
4 luty 2017
źródło publikacji:
www.kontrowersje.net
Ilustracja Autora © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz