O pożytkach z anarchii
Naturalnym stanem w stosunkach międzynarodowych, to znaczy – w stosunkach między państwami – jest stan anarchii. Jest to prostą konsekwencją suwerenności państwowej, która polega na tym, że państwo samodzielnie ustanawia własne prawa, to znaczy - robi tylko to, co samo chce. Wiele państw bardzo ceni sobie własną suwerenność, a więc możliwość postępowania według własnej woli. W jaki sposób ta wola jest wyrażana, to jeszcze inna sprawa, bo to z kolei wynika z przyjętego w państwie ustroju politycznego. Jeśli panuje tam ustrój monarchiczny, to znaczy, że wolę tego państwa wyraża monarcha, a jeśli ustrój republikański, to znaczy – no właśnie! W ustroju republikańskim wolę państwa wyraża „naród”, ale to nie musi oznaczać niczego konkretnego, bo na przykład, albo zmowę politycznych gangów zwanych „partiami”, albo wojsko, albo bezpieczniaków, albo wreszcie porozumienie jednych i drugich.
Więc suwerenne państwo w taki czy inny sposób wyraża swoją wolę, a konsekwencją tego jest występujący w stosunkach międzynarodowych stan anarchii.
Ale nie wszystkie państwa są suwerenne, w związku z czym w stosunkach międzynarodowych występuje też zjawisko mocarstwowości. Mocarstwowość oznacza zdolność państwa do ustanawiania i egzekwowania własnych praw poza swoimi granicami. Wynika stąd, że państwa, którym mocarstwo narzuca swoje prawa, nie są suwerenne. Dlatego też obok dominującego w stosunkach międzynarodowych stanu anarchii, mamy też do czynienia z tendencją przeciwną, o której istnieniu świadczą imperia. Imperium, to nic innego, jak uzewnętrznienie mocarstwowości niektórych państw, które próbują pierwotny stan anarchii w stosunkach międzynarodowych porządkować, narzucając innym własne prawa. Ale imperializm jest tylko jedną z prób porządkowania stanu anarchii w stosunkach międzynarodowych. Innym sposobem są porozumienia, zwane traktatami. Niekiedy są one narzucane państwom przez mocarstwa, ale bywa i tak, że traktaty zawierają też państwa suwerenne, mocą własnej decyzji ograniczając własną samowolę, a nawet przykładając rękę do tworzenia instytucji, które mają ustanawiać prawa w skali międzynarodowej. Takie próby zostały podjęte po Wielkiej Wojnie, zwanej później Pierwszą Wojną Światową. Powstała wtedy Liga Narodów, która pierwotny stan anarchii w stosunkach międzynarodowych miała zastępować normami prawa międzynarodowego. Ale Liga Narodów nie dysponowała żadnymi sankcjami w przypadku, gdy jakieś państwo lekce sobie ważyło ustanawiane przez nią prawa, wskutek czego straciła autorytet i w stosunkach międzynarodowych znowu zaczął dominować stan anarchii. Z tego względu, utworzona po II wojnie światowej Organizacja Narodów Zjednoczonych została już wyposażona w prawo stosowania przymusu w celu egzekwowania ustanawianych przez siebie praw. Ale stan anarchii nie został do końca wyeliminowany, bo stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ, a więc organu, który te środki przymusu może stosować, mają prawo weta, co oznacza, że bez ich zgody żaden środek przymusu nie może zostać postanowiony.
Jak widać, w stosunkach międzynarodowych występują dwie sprzeczne tendencje. Z jednej strony mamy dążenie państw do utrzymania własnej suwerenności, co skutkuje stanem anarchii w stosunkach międzynarodowych, a z drugiej - tendencję do przezwyciężania stanu anarchii poprzez porządkowanie tych stosunków, czy to poprzez tworzenie imperiów, czy to przez tworzenie międzynarodowych instytucji. I kiedy wydawało się, że w stosunkach międzynarodowych zaczyna dominować tendencja porządkująca, 21 kwietnia 2000 roku Prezydent Rosji W. Putin ogłosił doktrynę wojenną, w której zwracał uwagę na „marginalizację” ONZ i OBWE oraz podejmowanie operacji wojskowych bez upoważnienia Rady Bezpieczeństwa (chodziło o b. Jugosławię). Wkrótce nastąpił tak zwany „atak terrorystyczny” na Stany Zjednoczone, dzięki czemu ekipa tzw. „neokonserwatystów”, czyli Żydów, którzy z trockistów stali się konserwatywnymi marranami, podsunęła prezydentowi Bushowi doktrynę obronną, według której USA przyznały sobie prawo prewencyjnych uderzeń na państwa uznane przez nie za „zbójeckie”. Ta doktryna przekreśliła zarówno 3 jak i 8 zasadę Karty Atlantyckiej. Zasada 3 głosiła swobodę każdego państwa do wyboru własnej formy rządu, a zasada 8 wyrażała „wiarę”, że wszystkie państwa „będą musiały zgodzić się na wyrzeczenie się przemocy”. W rezultacie stosunki międzynarodowe ponownie zostały zdominowane przez stan anarchii, co zauważył nowy prezydent USA Donald Trump oświadczając, że będzie kierował się przede wszystkim interesem Ameryki.
Na deklarację Donalda Trumpa zareagował niezwłocznie Wiktor Orban oświadczając, że skoro Stany Zjednoczone zamierzają kierować się przede wszystkim własnym interesem, to Węgry będą robiły to samo w przekonaniu, że skoro takie postępowanie jest dobre dla USA, to musi być tak samo dobre dla Węgier. Nie jest wykluczone, że ma rację, chociaż warto zwrócić uwagę, że z uwagi na to, że – po pierwsze – USA mają rozmaite interesy w Europie Środkowo-Wschodniej i że – po drugie – będą próbowały je realizować bez względu na to, czy Węgrom będzie się to podobało, czy nie, więc – po trzecie – Węgry będą mogły skutecznie realizować własne interesy państwowe o tyle, o ile potrafią zharmonizować je z interesami amerykańskimi w tej części Europy. To nie jest niemożliwe, chociaż oczywiście będzie wymagało od Węgier pewnej elastyczności. Wszystko, co dotyczy Węgier, dotyczy również Polski, chociaż nie da się ukryć, że w odróżnieniu od Węgier, Polska nie wykazuje dostatecznej elastyczności. W jakim stopniu jest to skutkiem konieczności rywalizowania rządu o względy Naszego Najważniejszego Sojusznika ze starymi kiejkutami, które za napiwek podejmą się każdego łajdactwa, a w jakim – niechęci Jarosława Kaczyńskiego do Rosji, to sprawa osobna. Gdyby jednak udało się przekonać ekipę Donalda Trumpa, który najwyraźniej nie jest entuzjastą niemieckiej hegemonii w Europie, do koncepcji „heksagonale” - ale uzupełnionej i poprawionej, to znaczy – ze Stanami Zjednoczonymi jako protektorem – to wcale nie musielibyśmy aż tak bardzo martwić się powrotem do stanu anarchii w stosunkach międzynarodowych.
Lech Wałęsa w gaciach
Jeszcze nie ochłonęliśmy z wrażenia po spektakularnym sfajdaniu się wybitnych przedstawicieli opozycji – zarówno tej parlamentarnej w osobie sprytnego pana Rysia, czyli przewodniczącego Nowoczesnej Ryszarda Petru, który w kulminacyjnym momencie blokady sejmowej mównicy, w towarzystwie swojej zastępczyni Joanny Schmidt poleciał na Maderę – oczywiście „w sprawach partyjnych” - jak przytomnie skłamała pani posłanka Katarzyna Lubnauer, w związku z czym niedawno została rzecznikiem prasowym partii – jak i opozycji pozaparlamentarnej w osobie pana Mateusza Kijowskiego, który z pozostawania „na utrzymaniu żony” jednym susem przeskoczył na utrzymanie konfidentów oraz pożytecznych idiotów z Komitetu Obrony Demokracji – kiedy okazało się, że krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych właśnie przedstawił liczącą ponad 200 stron ekspertyzę stwierdzającą ponad wszelką wątpliwość, że tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Bolek”, to były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa. Zanim jeszcze kierownictwo IPN ogłosiło te rewelacje na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, Lech Wałęsa nie tylko zakwestionował tę opinię, ale w dodatku wyraził przekonanie, że „żaden grafolog” nie potwierdziłby tego „bez przymusu”. Najwyraźniej musi uważać, że reżym Jarosława Kaczyńskiego podłączył pracowników krakowskiego Instytutu do prądu o wysokim napięciu – a wiadomo, ze człowiek poddany takiemu eksperymentowi podpisze wszystko, czego oprawcy od niego oczekują. Ale to jeszcze nic w porównaniu z zapowiedzią, że rozważy poddanie całej sprawy ocenie niezawisłego sądu – ale dopiero wtedy, gdy sądy znowu będą działały „normalnie”, Najwyraźniej uważa, że obecnie sądy normalnie nie działają. Na pewno Lech Wałęsa nie miał intencji podważania prawdomówności przewodniczącego Krajowej Rady Sądownictwa, sędziego Waldemara Żurka, ale co z tego, że nie miał, skoro przecież podważył? Rzecz w tym, że w tym samym czasie odbyło się nadzwyczajne posiedzenie Krajowej Rady Sądownictwa, która stwierdziła, że rządowy projekt reformy Krajowej Rady Sądownictwa jest niezgodny z konstytucją. Abstrahując już od tego, czy KRS powinna uzurpować sobie kompetencję oceny konstytucyjności projektów, czy jednak pozostawić kompetencję oceniania zgodności z konstytucją aktów prawnych Trybunałowi Konstytucyjnemu, z deklaracji KRS wynika pośrednio, że na razie sądy działają prawidłowo i dopiero przeforsowanie reformy tę sprawną działalność zakłóci. Tymczasem Lech Wałęsa najwyraźniej jest przekonany, że sądy przestały funkcjonować prawidłowo już teraz, a ściślej – już co najmniej od roku, kiedy Krajowa Rada Sądownictwa pozostaje pod kontrolą pana sędziego Waldemara Żurka. Zaiste – wiele racji miała pani red. Karolina Korwin-Piotrowska, która w przypływie irytacji napominała Lecha Wałęsę, żeby w ogóle się nie odzywał i nie pogarszał i tak przecież wystarczająco trudnej sytuacji swoich wyznawców. Wtedy chodziło o dokumentację przekazaną IPN-owi przez panią Marię Kiszczakową. Wyznawcy Lecha Wałęsy, przyjmując do wiadomości jego deklarację, że „niczego” nie podpisywał, unisono orzekli, ze to wszystko fałszywki – ale co z tego, kiedy Lechowi Wałęsie już następnego dnia wylęgła się w głowie „koncepcja”, że owszem – podpisał kwity, ale z litości, bo znajomy ubek go o to prosił w obawie przed odpowiedzialnością za defraudację wynagrodzeń dla konfidentów. Rzeczywiście – bycie wyznawcą Lecha Wałęsy, którego Adam Bień nazwał „człowiekiem drobnych krętactw” bywa zadaniem ponad siły, ponieważ były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju najwyraźniej nie potrafi zapanować nad gonitwą myśli i ostatnio wylęgła mu się w głowie kolejna „koncepcja” według której „Bolek” to była marka urządzenia podsłuchowego, przy pomocy którego SB go podsłuchiwała, a potem, z materiałów uzyskanych z tych podsłuchów, preparowała własnoręczne donosy „Bolka”. Po takich doświadczeniach wyznawcy Lecha Wałęsy unikają jednoznacznych zaprzeczeń, tym bardziej, że i Sanhedryn jeszcze nie wie, co myśli i milczy jak zaklęty, więc na przykład legendarny pan Frasyniuk ograniczył się do zapewnienia, że Jarosław Kaczyński nie będzie bohaterem, zaś książę małżonek, czyli były minister Radosław Sikorski zapowiedział, że Lech Wałęsa będzie miał „pomnik”. To rzecz pewna, zwłaszcza gdy książę małżonek sam mu go wystawi, czym zresztą nie musi być odosobniony, zważywszy, że taki np. Włodzimierz Lenin, że o Józefie Stalinie nie wspomnę, miał mnóstwo pomników. Odezwał się także przewielebny ksiądz Andrzej Luter, który pryncypialnie schłostał demaskatorów Lecha Wałęsy, przypisując im intencję upiększenia swojego własnego wizerunku przez zohydzenie bliźniego swego. Już ja bym temu duszpasterzowi nie powierzył opieki nawet nad duszą od żelazka – ale stare kiejkuty mogą być innego zdania co do użyteczności przewielebnego, więc nie jest wykluczone, że ksiądz Luter zostanie duszpasterzem konfidentów zorganizowanych w Komitecie Obrony Demokracji. Sam Lech Wałęsa usunął się z linii strzału, wyjeżdżając do Kolumbii na spotkanie noblistów. Liczba tych noblistów w naszym nieszczęśliwym kraju może się wkrótce podwoić, bo do Pokojowej Nagrody Nobla właśnie zgłoszony został „Jurek Owsiak”, więc tylko patrzeć, jak i on zostanie kolejnym noblistą.
Tymczasem pod wpływem wieści nadchodzących z Waszyngtonu, według których nowy amerykański prezydent Donald Trump nie jest specjalnie zainteresowany przetrwaniem Unii Europejskiej w postaci nadanej jej przez traktat z Maastricht i traktat lizboński, swoje zaniepokojenie wyraził „prezydent Europy” Donald Tusk. Przypomnijmy, że traktat z Maastricht, który wszedł w życie w roku 1993, odszedł od konfederacji, czyli związku państw, jako formuły współpracy europejskiej, na rzecz formuły federacji, czyli państwa związkowego, zaś traktat lizboński postawił kropkę nad „i”, proklamując powstanie nowego podmiotu prawa międzynarodowego pod nazwą „Unia Europejska”. Donald Trump ustami kandydata na ambasadora USA przy UE Teda Mallocha, dał do zrozumienia, że nie miałby nic przeciwko powrotowi Europy do poprzedniej formuły – co wychodzi naprzeciw oczekiwaniom wielu europejskich narodów, zaniepokojonych nie tylko niemiecką hegemonią w Europie, ale i zdominowaniem jej przez kosmopolityczną biurokrację, której symbolem jest między innymi Donald Tusk, który najwyraźniej zaakceptował rolę owczarka niemieckiego. Wśród zagrożeń dla Unii Europejskiej wymienił między innymi obecną administrację amerykańską, więc na krytyczną ocenę tej diagnozy ze strony premier Beaty Szydło i ministra Waszczykowskiego nie trzeba było długo czekać. W tej sytuacji prawdopodobieństwo udzielenia przez Polskę poparcia kandydaturze Donalda Tuska na kolejną kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej wydaje się bliskie zera.
Odgrzewane kotlety
Instytut Pamięci Narodowej ujawnił część Zbioru Zastrzeżonego, w którym znajdowała się dokumentacja wprawdzie przekazana do IPN, ale do której pracownicy IPN nie mieli dostępu, właśnie ze względu na „zastrzeżenia”, jakie przeciwko ich ujawnianiu przedstawiały tak zwane „służby”, to znaczy – zarówno Urząd Ochrony Państwa (od 1990 do 2002 roku), jak i Wojskowe Służby Informacyjne (1991-2006), jak i te, które następnie z nich wypączkowały (ABW i Agencja Wywiadu) oraz SKW i SWW. W książce „Długie ramię Moskwy” dr Sławomir Cenckiewicz podaje, że w roku 1990 wywiad wojskowy dysponował siecią 2500 agentów. Ale przecież na tym nie poprzestał, bo cóż to za wywiad, wszystko jedno – RAZWIEDUPR, czy WSI, który nie rozbudowuje agentury? Wszak agentura, to uszy i oczy każdego wywiadu, zatem im więcej tych uszu i oczu, tym więcej informacji. Ale – jak to pięknie wyjaśnia Stanisław Lem w „Bajce o trzech maszynach opowiadających króla Genialona”, a konkretnie – w opowieści o zbóju Gębonie – informacja informacji nierówna. Zbój Gębon na przykład musiał czytać „różne opisy smaku piwa grzybkiem nadpsutego”, które oczywiście były prawdziwe, ale nie tego przecież od Demona Drugiego Rodzaju oczekiwał. Tak samo i w wojsku – jak zwykł kończyć każdą poruszaną kwestię major Czeżowski ze Studium Wojskowego UMCS za moich czasów studenckich. Czy to RAZWIEDUPR, czy to WSI – wszyscy oni pożądają informacji o określonym ciężarze gatunkowym, no i nie tylko informacji, ale i działań – bo agentura, to również agentura wpływu. Z tego powodu agentury raczej nie lokuje się w środowisku gospodyń domowych, tylko tam, gdzie rozmaite pomysły przekształcają się w obowiązujące prawo, a więc – w konstytucyjnych organach państwa, następnie tam, gdzie kontroluje się kluczowe segmenty gospodarki, tam, gdzie decyduje się o śledztwach – komu zrywamy paznokcie, a komu nie, tam, gdzie wydaje się wyroki, czyli w niezawisłych sądach i wreszcie tam, gdzie kształtuje się masowe nastroje, a więc w niezależnych mediach głównego nurtu, przemyśle rozrywkowym i innych środowiskach opiniotwórczych. Dysponując tak uplasowaną agenturą można nie tylko ręcznie sterować wszystkimi segmentami państwa, ale nawet wszystkimi segmentami życia publicznego. Skoro takie rzeczy wiemy nawet my, biedni felietoniści, to cóż dopiero bitne generały, które tymi Wojskowymi Służbami Informacyjnymi kierowały? Toteż jestem pewien, że podaną przez pana doktora Cenckiewicza (ostatnio Kukuńkowi wylęgła się w głowie kolejna „koncepcja” - że mianowicie Cenckiewiczów jest Legion – bo obwieścił, że jego syn popełnił samobójstwo za przyczyną „Cenckiewiczów”) liczbę 2500 agentów bez obawy przesady można pomnożyć co najmniej przez 10, a może nawet – przez 15. Ta agentura nie podlega już żadnej lustracji, bo nawet gdyby dokumenty dotyczące jakiegoś konfidenta znalazły się w Zbiorze Zastrzeżonym, to Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która ma ostatnie słowo w sprawie ich ujawnienia pod pretekstem dbałości o „bezpieczeństwo państwa”, z całą pewnością do ujawnienia tych dokumentów nie dopuści. Oczywiście „bezpieczeństwo państwa” to tylko taki pretekst, bo tak naprawdę chodzi o utrzymanie i umocnienie wpływu bezpieczniackich watah na struktury państwa, o utrwalenie okupacji państwa przez bezpieczniackie watahy. O tym, jak dokazuje ABW i co warte są jej usługi, świadczy choćby sławna Operacja „Menora” z roku 2012, w ramach której udaremniła ona straszliwy spisek trójki antysemitników: prof. Jerzego Roberta Nowaka, Waldemara Łysiaka i niżej podpisanego. Okazało się, że planowaliśmy jakiś straszliwy spisek – tak straszliwy, że nawet sami przed sobą go nie ujawniliśmy – ale dopiero energiczna akcja ABW położyła kres temu zagrożeniu. Nie potrzebuję dodawać, że jedynym prawdziwym elementem w tej całej awanturze były pieniądze, którymi funkcjonariusze ABW podzielili się między sobą w ramach nagrody za udaremnienie straszliwego spisku. Ale nie o to przede wszystkim chodzi, bo trzon aktualnej agentury WSI został zwerbowany już w „wolnej Polsce”, zatem dotycząca jej dokumentacja jest poza wszelkimi „Zbiorami Zastrzeżonymi” i poza Instytutem Pamięci Narodowej, który w związku z tym zaoferował nam odgrzewane kotlety. Nie przeczę, że i nimi można się pożywić i jeszcze długo opinia publiczna będzie skwapliwie zbierać każdy okruszek - ale one nie mają już większego, a być może nawet żadnego wpływu na okupację państwa przez starych kiejkutów. Tymczasem czy stare kiejkuty występują pod szyldem Wojskowych Służb Informacyjnych, czy pod jakimś innym – to przecież zwerbowana przez nich agentura pozostała na swoich miejscach. Nie tylko pozostała, ale w dodatku ci wszyscy agenci doskonale pamiętają, kto postawił ich na tych eksponowanych miejscach, komu zawdzięczają pozycję społeczną, polityczną i materialną i jako ludzie inteligentni, spostrzegawczy i sprytni, zdają sobie sprawę, że dalsze pozostawanie na tych miejscach, a nawet możliwość przekazania pozycji społecznej swemu potomstwu, zależy od przetrwania fundamentu, na którym ta cała misterna konstrukcja się opiera. Dlatego, chociaż zmieniają się szyldy, agentura wie, komu winna lojalność i posłuszeństwo. Mogliśmy obejrzeć to sobie na własne oczy 16 grudnia ub. roku, kiedy to w kulminacyjnym momencie puczu, kiedy to konfidenci w Sejmie próbowali zablokować uchwalenie w przepisanym terminie ustawy budżetowej, a zwołani w trybie alarmowym z całej Polski konfidenci pod Sejmem mieli odegrać rolę „zagniewanego ludu”, na miejscu zjawił się Najstarszy Kiejkut III Rzeczypospolitej w osobie pana generała Marka Dukaczewskiego. Jego obecność świadczyła o randze zadania, jakie starym kiejkutom wyznaczyła Nasza Złota Pani, a nadzieja na pomyślne przeprowadzenie tego politycznego przesilenia sprawiła, że nawet zaryzykował dekonspirację, podobnie, jak w roku 2010, kiedy to publicznie zapowiedział, że w razie zwycięstwa Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich otworzy sobie z radości butelkę szampana. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie trzeba było nawet rysować obrazka, bo zadbały o to niezależne stacje telewizyjne, z panią Pochanke i „Kasią” Kolendą-Zaleską.
Dlatego właśnie teraz, kiedy zostaliśmy poczęstowani odgrzewanymi kotletami, warto wrócić do pytania, czy częściowe ujawnienie Zbioru Zastrzeżonego stanowi dowód odejścia od niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych” - czy też nową formę starego kopania się po kostkach – ale nie wyżej! Sprawa wydaje się warta zastanowienia tym bardziej, że chociaż powołani na świadków przez sejmową komisję badającą sprawę Amber Gold prokuratorzy i sędziowie są niezwykle małomówni i jeszcze mniej spostrzegawczy, to jednak z tych przemilczeń i z tej niewiedzy wyłania się wyraźny obraz, że jakieś Moce musiały te wszystkie sądowe marionetki wprawiać w ruch i nagle zatrzymywać w bezruchu. Najwyraźniej jednak Komisja zauważenie tych Mocy ma surowo zakazane, skoro na liście świadków nie ma ani jednego generała, ani nawet – żadnego pułkownika.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz