Walka klas plus wojna plemion to piorunująca i niebezpieczna mieszanka, która utrudnia nie tylko polityczne myślenie w kategoriach dobra wspólnego, ale rozrywa więzi społeczne, choćby tak nam potrzebną międzyludzką ufność i życzliwość. Bez tych z pozoru staroświeckich i niepozornych wartości, które stanowią delikatną tkankę podstawowych relacji w obrębie wspólnot lokalnych, nie da się budować społeczeństwa obywatelskiego i powiększać kapitału społecznego. Niestety, grupa pełniąca obowiązki elity wyspecjalizowała się w nauczaniu społeczeństwa obojętności i pogardy.
Ma to fatalny wpływ na wciąż zachodzącą w Polsce transformację społeczną, kulturową i ekonomiczną.
Neofeudalizm społeczny
Procesy związane z ekonomicznym i kulturowym rozwarstwieniem są wpisane w polską transformację. Niebezpieczeństwo trwałego rozwarstwienia przynosi przy tym inne skutki dla bogatszych i biedniejszych. Ciekawie mówił o tym prof. Tomasz Szkudlarek, z Instytutu Pedagogiki na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego, w wywiadzie dla „Nowego Obywatela”:
„Mamy do czynienia z rekonstrukcją struktury klasowej. Może to wywoływać tęsknoty do ‘neofeudalnego’ porządku społecznego, gdzie będziemy mieli ludzi należących do elit, zupełnie nierozumiejących pozostałych warstw społeczeństwa. I wzajemnie: klasy wyższe będą kompletnie niezrozumiane przez niższe. Będzie się to wiązało z tworzeniem coraz większej ilości barier, także czysto fizycznych, gdyż ludziom coraz trudniej będzie dostać się do ‘nieodpowiedniego’ dla nich miejsca: dobre dzielnice, złe dzielnice. W takim modelu rośnie wzajemny lęk przed kontaktami. Z jednej strony będzie to obawa o własne bezpieczeństwo w przypadku ludzi z elit, z drugiej strony osoby wykluczone będą odczuwały lęk przed ośmieszeniem się, kompromitacją, nie będą podejmować prób wchodzenia w pewne rejony, które ‘nie są dla nich’. I tak może tworzyć się tendencja do budowania wzajemnie izolowanych układów społecznych. W sytuacji konfliktu społecznego może to skutkować powstawaniem populistycznych ideologii, w których szuka się kozła ofiarnego, gdzie widzi się elity, jako przyczynę wszelkiego zła – ale będzie to oderwane od rzeczywistości, od znajomości prawdziwych realiów życia tych ‘innych’. W takim – wzajemnym – myśleniu trudno o możliwości kompromisu. Sądzę, że już dziś trzeba zacząć pracować na rzecz zmniejszania tego dystansu kulturowego”.
Na początku były insynuacje. „Patologia” przepije 500+ – czytaliśmy takie wypowiedzi w internecie. Słyszeliśmy je w trakcie przypadkowych i niezobowiązujących rozmówek. Powtarzali je ludzie, którzy wcale nie są krezusami, którzy sami ledwo wiążą koniec z końcem, którzy w oczach innych także żyją „podejrzanie skromnie” – zatem ocierają się o „patologię”. W mediach szczególnie radykalne przypadki marnotrawstwa uzyskanych z 500+ środków uznawano za odpowiedni materiał dla najbardziej jaskrawych uogólnień. Czułem się, jak w początkach lat 90., gdy strukturalne problemy przechodzącej na masowe bezrobocie po-PGR-owskiej wsi dość powszechnie przedstawiano w kluczu: „dobrze tak pijanej roszczeniowej patologii. Niech wreszcie nauczy się życia!”. Te trendy myślenia są głęboko w Polsce zakorzenione: z pozoru racjonalne, są świadectwem skrajnie indywidualistycznego i bardzo stereotypowego myślenia o złożonych procesach społeczno-gospodarczych, szczególnie gdy dotyczą ubóstwa i redystrybucji. Tego typu poglądy zwykle są przedpolityczne: bardziej zależą od kulturowo-ekonomicznego położenia jednostki na matrycy i w hierarchii rodzimej rzeczywistości, niż od sympatii/afiliacji partyjnej. Choć warto zaznaczyć, że mogą się oczywiście warunkować: wielkomiejski inteligent w latach 90. XX wieku miał o wiele większe szanse zostać wyborcą Unii Wolności, niźli „moherowej” Ligi Polskich Rodzin.
Wojna plemion
Kilka tygodni temu portal forsal.pl przedstawił rezultaty badań, zrealizowanych przez Konferencję Przedsiębiorstw Finansowych i Instytut Rozwoju Gospodarki Szkoły Głównej Handlowej. Wynika z nich, że środki z programu 500+ przeznaczane są głównie na zakup żywności, ubrań oraz edukację dzieci. 42,6 proc. badanych deklaruje, że za otrzymane środki zakupili żywność i ubrania, „duża część badanych zadeklarowała przeznaczenie tych środków na pokrycie opłat związanych z przedszkolem (34,2 proc.), a także na edukację i zajęcia dodatkowe dla dzieci (32 proc.). Jedynie w niewielkim stopniu środki z programu przeznaczane są na oszczędności. Niewiele ponad 16 proc. badanych gospodarstw zadeklarowało zwiększenie oszczędności w reakcji na pojawienie się tych środków”. Z przeprowadzonych badań wynika ponadto, że na dłuższą metę rodziny korzystające z 500+ deklarują zwiększenie wydatków na edukację (44,3 proc.) oraz opłaty związane z przedszkolem i szkołą (44,1 proc.). Owszem, to badanie cząstkowe, ale i tak znakomicie pokazuje rozziew między realnymi sposobami użytkowania „pięćsetplusowych” środków finansowych, a stereotypowymi, nieopartymi na jakiejkolwiek analizie opiniami na ten temat.
To, że spór wokół 500+ od początku był formą zogniskowania konfliktu politycznego, związanego z przejęciem władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, jest oczywiste. Bardziej interesujące jest to, że przy okazji stał się katalizatorem szeregu klasowych napięć, które dopiero z czasem będzie można rzetelnie zbadać, zarówno na gruncie socjologii, filozofii polityki, jak i psychologii społecznej. Sądzę, że od zawsze konflikty klasowe były wpisane w rodzimą wojnę plemion: wszak spór o „Polskę plebejską”, bardziej egalitarną, otwartą na interesy uboższej prowincji, towarzyszył debacie publicznej już w czasach projektu tzw. Polski Solidarnej, gdy PiS rządził po raz pierwszy. Tyle że wówczas praktyka władzy, w znacznej mierze za sprawą minister Zyty Gilowskiej, gruntownie przeczyła solidarystycznym zapewnieniom. Jednak mit realizacji programu Polski Solidarnej wiele ułatwił partii Jarosława Kaczyńskiego. I z pewnością pomógł temu ugrupowaniu ponownie dojść do władzy. Wiele też zrobiła arogancja związanych z Platformą Obywatelską elit, którą najlepiej oddaje nieszczęsna wypowiedź Bronisława Komorowskiego: „zmień pracę, weź kredyt”.
Sojusz z chamem
Dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu: program społeczno-gospodarczy PiS-u jest miejscami mocno schizofreniczny, ale realizacja programu 500+ to najsilniejsza pro-redystrybucyjna kontrrewolucja w ramach „rewolucji transformacji”. Z konfliktu wokół „pięćsetplusów” płynie pewien – smutny w gruncie rzeczy – pożytek. Otóż widzimy, jakim stajemy się społeczeństwem w wyniku transformacji. Jak bardzo rozwarstwienie, podział na bogatych i biednych, przeżarł praktyki i wyobrażenia społeczne.
I jak bardzo jako społeczeństwo nie możemy liczyć na wielkomiejsko-inteligencko-prorynkowe elity, dziś często skupione w antypisowskim „obozie demokracji”. „Spór o plaże” dobrze zresztą pokazuje to, o czym mówił prof. Szkudlarek: wyższe klasy próbują – póki co tylko wyobrażeniowo – tworzyć strefy dostępne tylko dla wybranych grup społecznych. Raptem się okazuje, że „ubogie pięćsetplusy” są niemile widziane na plażach przez antypisowskie wielkomiejskie media oraz przez niektórych celebrytów: bo rzekomo mało kupują, brudzą, źle wyglądają i nieodpowiednio się zachowują. Przecież to najczystszej wody stygmatyzacja!
Spór wokół „pięćsetplusów” szybko doczekał się pierwszych prób krytyczno-publicystycznej analizy. Na niezbyt wysokim merytorycznie poziomie. Głośnym echem odbiły się wypowiedzi prof. Zbigniewa Mikołejko, który w TOK FM stwierdził, że sukces Jarosława Kaczyńskiego polega na tym, że zawarł on sojusz z chamem: „świadomie używam tej lekceważącej formuły, ponieważ Edek nie zasługuje na szacunek. Edek po prostu nie szanuje drugiego człowieka i zagarnia jego wolność”. Naukowiec stwierdził również, że „wózkowe” (młode matki) dały się kupić za 500 zł. W podobnym duchu, acz wulgarniej, wypowiedział się na łamach „Newsweeka” pisarz Janusz Rudnicki: „Lud nas tak urządził. Prosty lud polski i odłamy jakiejś krzywej polskiej inteligencji, robiącej mu populistyczną laskę”.
Terminy „populizm” i „roszczeniowy populizm” chętnie przywołuje w swoich wypowiedziach również prof. Ireneusz Krzemiński. To ciekawy przykład naukowca, który zamienił się w dworskiego publicystę. Całkiem niedawno w TVN24, w rozmowie z Mateuszem Trzeciakiem z partii Razem, pan profesor dziwił się niepomiernej roszczeniowości młodych Polaków, którzy chcieliby, żeby w życiu było łatwo. W ten sposób prof. Krzemiński komentował m.in. informacje o tym, że 57 proc. Polaków po 50. roku życia wspiera finansowo swoje dzieci i wnuki; ponadto 44 proc. osób po pięćdziesiątce przyznaje, że nadal mieszka z nimi dziecko lub wnuk (według. wyników raportu „Polacy 50+ a wsparcie rodziny”, sporządzonego przez instytut badawczy Millward Brown dla Krajowego Rejestru Długów Biura Informacji Gospodarczej).
Plebejusze na wakacjach
„Newsweek” i portal natemat.pl, powiązane z osobą Tomasza Lisa, są w awangardzie „pięćsetplusowej” krytyki. Prywatna wojna redaktora Lisa z rządzącą partią nie byłaby tak istotna, gdyby nie znaczna opiniotwórczość wzmiankowanych mediów i znanego redaktora. Słynne już artykuły o „kupie na wydmach”, teksty poświęcone bieda-Polakom, którzy nagle wyjechali nad morze i szerzą tam złe obyczaje, wiele mówią o uprzedzeniach i kalkach, z pomocą których wielkomiejska klasa posiadająca, dysponenci i demiurdzy wyobrażeń społecznych, opisują swoich uboższych rodaków. Letnicy z „pięćsetplusowego awansu” oraz ich potomstwo urośli do rangi bolączki społecznej – to oni są problemem, ich rzekoma bieda, której nagle dane było się pokazać na plażach. To bardzo niebezpieczny sposób stygmatyzacji, ponieważ nie wskazuje na problemy strukturalne, ale tworzy kozła ofiarnego. Domniemana „pro-pisowska” biedota urasta do rangi roszczeniowego pospólstwa, które odebrało władzę jednej z kast beneficjentów transformacji. Elity w III RP w ogóle rzadko pytały o losy biednych/uboższych – chętnie za to udawały, że problem biedy to kwestia patologii społecznych.
Przyjrzyjmy się bliżej dość śmierdzącej sprawie „kup na wydmach”, poruszonej przez „Newsweeka” na okoliczność wojny z Prawem i Sprawiedliwością. Zdroworozsądkowy argument obalający tezę, że wszystkiemu winne są „pięćsetplusy na wakacjach” jest taki, że problemy z higieną na polskich plażach nie pojawiły się wraz z uruchomieniem tego programu. I wie to każdy, komu zdarzyło się spędzać urlop w Świnoujściu, Pogorzelicy, Mielnie czy Krynicy Morskiej. Ale istnieje o wiele ciekawszy problem, który w ogóle nie pojawia się w anty-pięćsetplusowych pamfletach, które rzekomo pełnią rolę opisujących rzeczywistość tekstów. Mowa o realnych bolączkach z polską rzeczywistością w jej strukturalnej, czy jak kto woli – instytucjonalnej i infrastrukturalnej osnowie.
Otóż wedle raportu Najwyższej Izby Kontroli jedna toaleta publiczna przypada w naszym kraju na 12 tysięcy mieszkańców. To jeden z najgorszych wyników w Europie. Dlaczego tak jest? Samorządy albo inwestują w szalety warte setki tysięcy złotych, zamiast postawić więcej skromniejszych, albo w ramach oszczędności stawiają jedynie znane, plastikowe toalety o niskich standardach higieny. Jak się ponadto okazuje, każde z badanych przez NIK większych miast w ostatnich latach zlikwidowało po kilka publicznych toalet. Poza tym nie wszystkie ośrodki zwiększają dostępność toalet w sezonie letnim. Ot, konkret. Ale czy na tego typu analizy znajdzie się miejsce w debacie publicznej, beznadziejnie zogniskowanej wokół plebejuszy na wakacjach?
Z kogo się śmiejecie?
Niestety, wielkomiejskie elity, zarządzające masowymi wyobrażeniami, w znacznej mierze odpuściły sobie rzetelny opis rodzimej rzeczywistości. Nie czują także żadnej społecznej odpowiedzialności za realia funkcjonowania wielu obszarów kraju i kondycji społecznej – poza sytuacją, gdy dotyczy to ich własnych interesów, zogniskowanych wokół enklaw dobrobytu. Stąd debata wokół „pięćsetplusów” stanowi tak pouczający papierek lakmusowy, swoisty raport o stanie pogardy.
Tym łatwiejszej pogardy, że Polacy rzeczywiście są post-chłopskim społeczeństwem na dorobku, które przechodzi przyspieszoną lekcję hiperkonsumpcji. Brzydko mówiąc: współcześni Polacy mają mimo wszystko o wiele większe szanse na zrobienie kupy na wydmach niż ich rodzice i dziadkowie – lepiej nas widać, gdy odpoczywamy, bo więcej mamy okazji do stosunkowo taniej i prostej rekreacji, turystyki i konsumpcji. Ten, kto pamięta polskie plaże z lat 80. XX wieku z długimi kolejkami do niewielu punktów gastronomicznych, wczasy w wagonach kolejowych, kto pamięta bazę gastronomiczną w Krakowie w początku lat 90. XX wieku, i porówna ją z obecnymi realiami, doskonale będzie wiedział, w czym rzecz.
Ale to wszystko nie zmienia faktu, że oparte na niechęci, stygmatyzacji biedniejszych i mniej lub bardziej zawoalowanej pogardzie dla „propiowskich plebejuszy”, próby walki z przeciwnikami politycznymi przynoszą szkodę nam wszystkim. Z tej prostej przyczyny, że opierają się na szczuciu na rzekomą lub wyobrażoną biedotę. Rykoszetem dostaje zresztą nasza rodzima „klasa średnia na kredyt”, bo często to właśnie ona jeździ na wakacje z dzieciarnią. Z kogo się śmiejecie? – mam często ochotę zapytać klakierów treści z „Newsweeka” czy natemat.pl. Z samych siebie się śmiejecie, bo większości z was zapewne nie są obce plebejskie rozrywki, bo większość z was ma słabe dochody i większość z was lubi sobie walnąć dużą wódkę przy grillu i bezmyślnie połazić po promenadzie. W niczym się nie różnicie pod względem obyczajów od „pięćsetplusów”. I nie ma w tym nic złego: rumiana plebejskość w gastronomicznej ciąży też ma swój urok. Świat, w którym na plażach leżą jedynie zdrowi, piękni, szczupli i młodzi zostawmy popkulturowej eugenice z ilustrowanych, nieco droższych „pism dla pań”.
Przaśna Polska
Nie dajmy się zwariować: polska plebejskość ma swoje wady i zalety. Jest plebejskością biedniejszych i nieco majętniejszych, ale opiera się na bardzo podobnych upodobaniach do leniwego relaksu, disco polo, quadów, piwka i wódeczności w pięknych i okołorodzinnych okolicznościach przyrody. To jest uciążliwe w większym stężeniu, ale nie jest społecznie tak destruktywne, jak stygmatyzacja milionów Polaków przez wąską i zasobną elitę, która ma na pieńku z PiS-em. Promocja pogardy, którą uprawia kasta wielkomiejskich beneficjentów transformacji, na dłuższą metę może jeszcze bardziej wzmocnić choćby wzajemną separację społeczną bogatszych i biedniejszych.
Jeżeli niektórzy sądzą, że szerząc niechęć wobec „pięćsetplusów” zemszczą się na PiS-ie, albo zdobędą jakiś przyczółek w politycznej walce, to nie tylko popełniają strategiczny błąd – wyrządzają też karygodną krzywdę polskiemu społeczeństwu i bardzo niedobrze programują naszą przyszłość. Wyobrażenia elit zawsze odciskają się na rzeczywistości: świat, jaki projektują, opiera się na niechęci wobec „przaśnej Polski”, która i tak z reguły w III RP była pozostawiona sama sobie. Stygmatyzacja „pięćsetplusów” to najprostsza droga do krajów Trzeciego Świata, a nie państw powszechnego dobrostanu.
© Krzysztof Wołodźko
Wrzesień 2016
źródło publikacji:
„Nowa Konfederacja” nr 9 (75)/2016
Wrzesień 2016
źródło publikacji:
„Nowa Konfederacja” nr 9 (75)/2016
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz