Pierwszy rok prezydentury Andrzeja Dudy mógłbym podsumować bardzo krótko. Prezydent, tak po ludzku, daje się lubić. Dobrze napisane przemówienia budzą ciepło w sercu odczuwającym podobne emocje dotyczące spraw publicznych. Pokorne i pomocne gesty wobec zasłużonych przedstawicieli starszego pokolenia pozwalają docenić ludzki aspekt głowy państwa. Ale przecież, biorąc pod uwagę skromne, bo skromne, ale jednak zapisane w Konstytucji jego uprawnienia chciałoby się więcej.
Na przykład żeby przedwcześnie nie ułaskawiał partyjnych kolegów. Albo żeby od czasu do czasu zawetował szkodliwą ustawę. Albo żeby odgrywał rolę arbitra w ciągnących się miesiącami szkodliwych sporach polityczno-prawnych. Tego jednak Andrzej Duda nie robi – i o to mógłbym mieć do niego pretensje.
Tylko dlaczego Andrzej Duda miałby być kimś więcej, niż jednym z trybików napędzających „dobrą zmianę”, wzbogacającym co najwyżej swój wizerunek o zachowanie dobrze ułożonego chłopca (harcerzem jest się przez całe życie)?. Oceniając go zapominamy o systemowych uwarunkowaniach prezydentury w Polsce. A ma ona z kadencji na kadencję coraz mniejsze znaczenie.
Już same zapisy w ustawie zasadniczej czynią ją dość dziwnym tworem: z jednej strony prezydenta wybieramy w wyborach powszechnych, ma więc silną legitymację, z drugiej strony dość niewielkie kompetencje (choć nie tak niewielkie, jak np. prezydent Niemiec). Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce.
Aleksander Kwaśniewski funkcjonował przez dużą część swojej I kadencji w ramach kohabitacji z centroprawicą; przeszkadzał, wetował liczne ustawy, co zresztą wzmocniło jego pozycję i doprowadziło do zwycięstwa walki o II kadencję już w I turze. W latach 2001-2005 relacje z rządem były zdecydowanie bardziej łagodne, jednak duża część obozu władzy uznawała Kwaśniewskiego za faktycznego lidera postkomunistów, co prowadziło do – dobrze kamuflowanych – scysji z Leszkiem Millerem.
Trzeba jednak powiedzieć, że Kwaśniewski miał swoje do powiedzenia, jeśli chodzi o politykę kadrową premiera (powołanie Leszka Balcerowicza na stanowisko szefa NBP było jego pomysłem, podobnie jak kariera polityczna Marka Belki), w polityce zagranicznej istniał podział obowiązków między rządem a prezydentem, który skupiał się na relacjach wschodnich.
Ten model prezydentury w pewnej mierze kontynuował Lech Kaczyński, który potrafił sprzeciwić się własnemu obozowi w niektórych sprawach (np. w kwestii ustawy lustracyjnej). Jednak słowa „Panie Prezesie, melduję wykonanie zadania”, które padły podczas wieczoru wyborczego w 2005 roku były symbolicznym zwrotem w kierunku osłabienia urzędu. W latach 2007-2010 mieliśmy teoretycznie powtórkę z okresu rządów AWS-UW, jednak tym razem premier Donald Tusk wyraźnie wygrał wojnę kompetencyjną, mającą zresztą swój tragiczny finał pod Smoleńskiem. Lider PO nie wystartował jednak w kolejnych wyborach, podkopując wcześniej symbolicznie rolę prezydenta („wszyscy wiemy, że po tym, jak nowy prezydent mówi słowa przysięgi, jest tylko prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”).
„Głową państwa” został Bronisław Komorowski – polityk nie będący szefem ugrupowania politycznego, przez 5 lat swej prezydentury oskarżany o bycie „notariuszem” (choć zdarzyły się całe cztery weta i kierowanie ustaw do Trybunału Konstytucyjnego) i urzędnikiem państwowym z nadania własnej partii.
Pierwszy rok prezydentury Andrzeja Dudy wpisuje się w tę tendencję i ją pogłębia. Prezydentem został nie jako lider środowiska politycznego, nawet nie jako były marszałek sejmu, ale jako polityk drugiego szeregu, którego jeszcze pół roku przed wyborami przeciętny wyborca nie znał i w najlepszym wypadku mylił z szefem „Solidarności”. Duda nie był „notariuszem” raptem przez trzy miesiące, kiedy to surowo wetował ustawy przyjmowane przez sejmową większość PO-PSL, ale potem przeszedł do wyznaczonej mu przez Jarosława Kaczyńskiego roli pełniąc, jak celnie ujął to Marcin Celiński z „Liberté”, „całodobowy dyżur notarialny, dostosowując się do obecnego trybu posiedzeń parlamentu” (nocne przyjęcie ślubowania od sędziów TK wybranych przez PiS).
Ale czy kogoś to dziwi? Przecież gdyby lider PiS chciał, by w Pałacu Prezydenckim urzędował człowiek niezależny, sam by wystartował w wyborach (to, czy miałby szansę wygrać, to zupełnie inna sprawa). Wymagając – na czym sam się zresztą łapię – od Andrzeja Dudy, by nagle wyrwał się ze swej zależności, jakoś postawił, korzystał ze swych uprawnień, nie bierze się pod uwagę tego, że prezydent może być bardzo zadowolony ze swej roli i ufać bezgranicznie w „dobrą zmianę”. W tej roli spełnia się zresztą znakomicie.
© Stefan Sękowski
Sierpień 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr 8 (74)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Sierpień 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr 8 (74)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Ilustracja © PAP
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz