Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Człowiek który obejrzał 15,000 filmów

Wywiad z panem Jerzym Płażewskim, którego udzielił Jerzemu Wróblewskiemu z „Polityki” w styczniu 2013 r.
„Polityka” napisała o nim wówczas: człowiek, który obejrzał 14,5 tys. filmów. Pewne jest, że od tamtego czasu aż do chwili śmierci pana Płażewskiego w sierpniu 2015 roku ich liczba wzrosła o conajmniej kilkaset, stąd nasz tytuł .


Janusz Wróblewski:
Skończył pan niedawno 88 lat. Skąd pan wie, ile filmów zdołał przez ten czas zobaczyć?

Jerzy Płażewski:
— Mogę odpowiedzieć dość precyzyjnie, bo od 40 lat prowadzę stałe zapiski specjalnym ołóweczkiem elektrycznym, pozwalającym pracować po ciemku. Tych zapisanych, bo oczywiście zdarza mi się jakiś słabszy film pominąć, mam dziś 14 500.

Piękny wynik. Jak pan sobie radzi z taką górą notatek?

— Odnalezienie potrzebnej informacji zajmuje mi nie więcej niż 30 sekund. Są skatalogowane, ułożone chronologicznie, wedle oryginalnych tytułów, chyba że film był na przykład po kantońsku, wtedy zachowuję tytuł polski.

Co pan tam zapisuje?

— Rzeczy, które by się zapomniało. Na przykład cytaty, bon moty, szczegóły akcji. Ale też sprawy niezwiązane bezpośrednio z fabułą, osobiste impresje, a nawet takie drobiazgi jak piękny zachód słońca nad Sorrento. To wszystko przydaje się potem do pisania recenzji.

Często pan korzysta z tych zapisków?

— Czasem do nich wracam. Pomagają na przykład w prowadzeniu bloga na portalu filmowym SFP, który poświęcam historii kina. Omawiam klasykę, głównie z lat 60., przypominając młodszym internautom, jak pewne tytuły były przyjmowane, co wówczas o nich myślano.

Dlaczego kino stało się pana pasją?

— Za moich bardzo młodych lat w gimnazjum siedleckim zawiązaliśmy kółko miłośników filmu. Nie stać nas było na chodzenie do kina Światowid. Składaliśmy się na jeden bilet i przez boczne drzwiczki na balkon jeden z nas wpuszczał resztę. Nie lubiłem dyskutować z kolegami. Wolałem zostawać sam z wrażeniami, chodzić do pobliskiego parku, żeby pobyć jak najdłużej w atmosferze filmu. Miałem chyba nie najgorszy gust, skoro za najlepszy przedwojenny film uznawałem „Towarzyszy broni” Jeana Renoira. W 1934 r. aplikantka mojej matki, która była adwokatką, podarowała mi pod choinkę dość gruby, świecący ołówek. Miałem więc sprzęt do dzielenia się przeżyciami w kinie. Dość długo jednak się wahałem, czy zajmować się tym serio.

Dlaczego?

— Nie przychodziło mi na myśl, że to może być zawód. Bardziej pociągała mnie historia. Po wojnie czuło się niedosyt Polski. Niemcy, a potem Sowieci zarzucali propagandą. Pierwsza książka, jaką napisałem, nazywała się „II wojna światowa”. Była próbą naszkicowania podstawowych faktów, o których się mało wiedziało. Za cenę kilku skreśleń o działalności rządu Sikorskiego jakoś ją wybroniłem przed cenzurą. O Katyniu wiedziałem, nie mogłem oczywiście nic napomknąć, poza jednym zdaniem, że odkryto groby polskich jeńców wojennych.

Później, rozwijając pracę magisterską, wydałem „Szablę i pióro” o generale Józefie Hauke-Bosaku, który rzucił służbę w carskim wojsku i został ostatnim przywódcą powstania styczniowego. Nie spodziewałem się, że furię cenzury wywoła nie tyle rozdział o walkach Polaków z Rosjanami, co epizod kaukaski wodza. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że dotykam jakiegoś czułego punktu radzieckich towarzyszy. Zrozumiałem, że cokolwiek napiszę, będę miał z tym kłopoty. I wtedy wróciłem do kina.

Wybrał pan mniejsze zło?

— Gdy ukończyłem SGPiS w Łodzi, ściągnięto mnie do Warszawy na sekretarza redakcji „Świata Młodych”, dość ciekawego pisma, odpowiednika „Przekroju”. Nie miałem gdzie spać, nocowałem w redakcji. Dział filmowy prowadził Tadeusz Konwicki, który jednocześnie pracował jako sekretarz redakcji „Odrodzenia”. On mnie namówił na pisanie recenzji. Przypomniałem sobie przedwojenne uniesienia filmowe. I jakoś poszło.

Nie żal panu było historii?

— Właściwie nie. W stalinizmie teksty ostro cenzurowano. Należało sobie tylko winszować, że o kinie mogę pisać bardziej prawdziwie. Mniej kłamiąc. Nie pisząc o rzeczach, o których pisać nie chcę. Nikt z nas nie przypuszczał, że komuna kiedyś się skończy. Decydując się na pozostanie w Polsce, staraliśmy się tylko jakoś ugłaskać ten socjalizm.

Z jakim skutkiem?

— Na początku lat 50. wyłapano członków antykomunistycznej organizacji podziemnej Miecz i Pług. Składałem zeznania jako przewodniczący bratniej organizacji Młody Nurt. Jeden z ławników zażądał mojego aresztowania. Cudem uniknąłem więzienia. W 1950 r. aresztowano mojego ojca, pułkownika Wojska Polskiego, komendanta Wojskowego Instytutu Naukowo-Wydawniczego, pod zarzutem współpracy z przedwojenną kadrą oficerską. Wszędzie węszono, szukano spisków. Wypuszczono go bez procesu. Potem zamknięto mojego teścia, prokuratora Siewierskiego. Dostał trzy lata za faszyzowanie życia w przedwojennej Polsce. Siedział na Rakowieckiej razem z hitlerowskimi zbrodniarzami, których wcześniej oskarżał, m.in. z namiestnikiem Kraju Warty Arthurem Greiserem i nadzorcą obozu koncentracyjnego w Stutthofie Albertem Forsterem. Widząc, co się dzieje, szukałem bezpiecznej niszy, w której można w miarę normalnie żyć i dawać od siebie coś pożytecznego.

Ogląda pan filmy nadal z przyjemnością?

— Tak. Biegam, gdzie mogę, ciągle z nadzieją, że trafię na coś wspaniałego. Nie przypominam sobie okresów zniechęcenia. Nawet na festiwalach, gdzie zalicza się po pięć filmów dziennie.

Z klasyki jest coś, czego pan nie zna?

— Mam takie luki. Niedawno na festiwalu w Cannes Martin Scorsese, który zajmuje się również renowacją starych, unikatowych filmów, zaprezentował „Czerwone trzewiki” Brytyjczyków Michaela Powella i Emerica Pressburgera z 1948 r. Przekonałem się ze zdumieniem, że to doskonały plastycznie, świetnie zagrany, wspaniały dramat psychologiczny, który wygląda, jakby zrobiono go dziś. Nie znałem go wcześniej. Przypuszczam, że takich zapomnianych arcydzieł może być więcej.

Wie pan, dla mnie najbardziej liczy się to, by móc dzielić się radością obcowania z wartościową sztuką. Żeby polska widownia miała dostęp do najwybitniejszych dzieł. Dlatego z wielkim entuzjazmem pracowałem w Filmowej Radzie Repertuarowej, która decydowała o sprowadzaniu filmów w PRL. Przez 30 lat wygłaszałem pogadanki w Kinie Dobrych Filmów Wiedza. A teraz zasiadam w komisji Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, przyznającej dotacje na reklamę najwybitniejszych filmów zagranicznych.

Rola krytyka filmowego w dobie internetowej swobody wyrażania opinii i powszechnego dostępu do dóbr kultury trochę się zmieniła.

— Trudno uprawiać ten zawód bez znajomości historii kina. Trzeba mieć świadomość tradycji, umieć rozpoznawać nowe trendy. Mało doświadczony krytyk, który próbuje coś odkryć, ma z tym zazwyczaj duży kłopot. Praktycznie dostęp do światowego repertuaru jest faktem, ale to nie znaczy, że krytyka przestała być potrzebna. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Krytyk pomaga twórcy wznieść się na wyższy poziom, a odbiorcy czerpać większą przyjemność. François Truffaut, zanim został reżyserem, powiedział kiedyś fajnie, że ogromnie wiele przypisuje sobie zasług jako krytyk, bo zdołał zniechęcić masę ludzi do oglądania kiczów.

Środowisko filmowe nie lubi krytyków. Nie martwiło pana, że jakiś wielki reżyser obrazi się za ostrą recenzję?

— Nie, trzeba być na to przygotowanym. Jesteśmy w konflikcie z twórcami. Z definicji. Dodałbym – w szlachetnym konflikcie, bo łączy nas wspólna sprawa: troska o jakość kina.

Komu pan się naraził?

— Na przykład Jerzemu Kawalerowiczowi, którego ogromnie cenię. Napisałem nie nazbyt pochlebnie o „Matce Joannie od Aniołów”, za co kiedyś nie podał mi ręki w towarzystwie. Poróżnił nas jakiś jeden wątek, zdaje się miłosny, do którego zgłaszałem pewne zastrzeżenia.

Pana oponentem w środowisku krytyków był Zygmunt Kałużyński. Na czym polegał wasz spór?

— Dzieliła nas różnica charakterów, stylów pisania, temperamentów, poglądów. Właściwie wszystko. Raziła mnie jego nienawiść do kina polskiego. Wiele w tym było jego zuchwałości, a nawet zarozumialstwa, ale nie takie ja rzeczy widziałem. On świetnie pisał. To był bardzo lotny umysł, miał często doskonałe pomysły. Tylko bywał niesprawiedliwy w ocenach.

Jak pan reagował na złośliwe zaczepki Kałużyńskiego, na przykład, że należałoby panu zakazać robienia notatek w czasie seansu, bo w ten sposób umykają panu drogocenne szczegóły filmu?

— Jeśli dotyczyły sporu ideowego, odpowiadałem. Na osobiste inwektywy nie reagowałem. Nie były przyjemne, ale czy ktokolwiek teraz je pamięta? Z dzisiejszej perspektywy – szczerze mówiąc – posiadanie takiego przeciwnika było nawet pobudzające.

Jest pan frankofilem. Napisał pan „Historię kina francuskiego”. Co przyciąga pana do tamtej kultury?

— Słabo znam angielski, a do Francji zawsze mnie ciągnęło. Literaturę francuską, zwłaszcza poezję, czytałem w oryginale. Poza tym wszystko, co ważne w kinematografii, ma swoje źródło nad Sekwaną. Od wynalazku kinematografu, poprzez Meliesa, cinema d’art, awangardę i nową falę.

Przywilejem krytyka jest to, że ma łatwy dostęp do gwiazd. Przypomina pan sobie jakieś ciekawe spotkanie? Kochał się pan w aktorkach?

— Oczywiście. W Marilyn Monroe. To jasne. Zdarzyło mi się też siedzieć przy jednym stole z Giną Lollobrigidą, już pod koniec jej kariery. Jak pani to robi, że tak wspaniale wygląda, zagaduję. Proszę pana, poświęcam na to trzy godziny dziennie. Jeśli chodzi o polskie aktorki, założyliśmy z kolegami klub wielbicieli Ireny Karel – KWIK – która jako jedna z pierwszych w naszym kinie śmiało obnażała swoje wdzięki.

Często pan weryfikuje listę filmowych arcydzieł?

— Bardzo rzadko. Stosunkowo najgorzej upływ czasu znoszą filmy, które zapoczątkowały jakąś modę. Weźmy „West Side Story”, niegdyś rewelacja, przełomowy dla swego gatunku musical, a dziś – w porównaniu z „Chicago” czy „Moulin Rouge” – już się tego tak dobrze nie ogląda. To samo dotyczy filmów obyczajowych, które kiedyś wydawały się bardzo odważne, a dzisiaj ich blask znacznie przygasł. Zdecydowanie mniej jest filmów, których w przeszłości nie dostrzegłem, a teraz zajmują wysoką pozycję w hierarchii kina.

Do jakich filmów pan chętnie wraca, które obejrzał najwięcej razy?

— W redakcji „Cahiers du Cinema” obowiązywała zasada, że film recenzuje osoba, która go obejrzała przynajmniej dwukrotnie. Zwykle był to Truffaut, bo miał zwyczaj chodzić na ten sam tytuł po 5–6 razy. Dla mnie filmem, do którego często wracam, jest „Sklep przy głównej ulicy” Jana Kadara i Elmara Klosa. Znam go niemal na pamięć. Może z powodu wyrzutów sumienia za niezałatwione polsko-żydowskie sprawy. A może z powodu potraktowania tego tematu w sposób daleki od dydaktyzmu, poetycki. W Siedlcach, moim mieście rodzinnym, Żydzi stanowili połowę ludności. W czasie okupacji babcia ukrywała czwórkę Żydów. Fascynowałem się odrębnością tego świata. Moim najserdeczniejszym przyjacielem z czasów szkolnych był Kuba Lewin. Zginął w Treblince.

Co z polskimi filmami?

— Najważniejszy był „Popiół i diament”. Po epoce zaplutych karłów reakcji Andrzej Wajda oddał wreszcie sprawiedliwość pokoleniu AK. Nie powiedział oczywiście wszystkiego, co zrozumiałe. Zobaczyłem w granym przez Zbyszka Cybulskiego Maćku Chełmickim ludzi, z którymi sam miałem do czynienia. To był film o nich i w dużym stopniu też o mnie.

Pan się przyjaźni z Wajdą?

— To za dużo powiedziane. Żywię do niego ogromny szacunek. Byłem przy jego narodzinach jako artysty. „Popiół i diament” pierwszy raz obejrzałem w małej salce przy alei Niepodległości, gdzie siedziałem sam. Wyszedłem z kina i po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem więzienie na Mokotowskiej. Pomyślałem, że film opowiada o ludziach, którzy jeszcze stamtąd nie wyszli, którym to się należało.

Pana ulubiony reżyser...

— Fellini. Umiał dotrzeć do samej istoty naszych przeżyć. Pięknem kompozycji, barwy, cech charakteru, gestu aktora potrafił otworzyć nas na siebie. Ale też Orson Welles. Wczesny Alain Resnais. Buńuel, ale nie każdy.

Czego pan szuka w kinie ­współczesnym?

— Doznań, przeżyć, emocji. Prawd, które bez pośrednictwa sztuki i obrazowego uzewnętrznienia nie dotarłyby do mnie. Tego, czego jeszcze nie znam, a co może mnie wzbogacić, zaskoczyć. Bywają takie rzeczy. Na przykład filmy rumuńskie, takie jak „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” Cristiana Mungiu.

Znajduje pan jeszcze czas, żeby czytać?

— Ciągle mam go za mało. Przechodząc na emeryturę cieszyłem się, że wreszcie nadrobię zaległości choćby z klasyki albo doczytam Orhana Pamuka, największe odkrycie ostatnich lat, ale brakuje na to czasu. Już chyba nie zdążę.

Ma pan poczucie, że coś w życiu stracił, poświęcając je kinu?

— Można się łudzić, że wybierając inną karierę, na przykład polityczną albo artystyczną, osiągnęłoby się więcej. Tylko jak to sprawdzić? Mnie nigdy nie ciągnęło w tamte strony. Czy powinienem wzbudzić w sobie takie pragnienia? Widząc, jak łatwo ludzie tracą twarz, tym bardziej cieszę się z miejsca, do którego doszedłem. Gdybym miał powtórzyć swoje życie, niczego bym nie zmieniał.


Janusz Wróblewski
© Janusz Wróblewski
Styczeń 2013
źródło publikacji: „Całe życie w kinie”
„Polityka” nr.2/2013





Ilustracja © brak informacji / www.polityka.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2