Historia, inaczej niż chcą postępowcy, nie płynie w z góry ustalonym kierunku, a przynajmniej my nie umiemy go z naszej ludzkiej perspektywy dostrzec. Jeśli porównać ją do rzeki, to czasami wychylając się niebezpiecznie z łodzi potrafimy dostrzec krótki odcinek przyszłości, ot do najbliższego zakola, najbliższej katarakty. Jakby tego było mało, nurt na niektórych odcinkach niebezpiecznie przyspiesza, fale wzbierają. Brexit to właśnie moment takiego przyspieszenia. Nie wolno w takich chwilach popadać w panikę, historii trzeba wyjść naprzeciw. Starzy unijni liberałowie sami jednak tego już nie umieją, choćby nawet i chcieli.
Chcą granic!
Kiedy w marcu zeszłego roku postawiłem tezę o tym, że we wszystkich niemal rozwiniętych krajach stary podział na tradycyjną lewicę i prawicę zastępuje podział na globalistów i lokalistów, sądziłem, że piszę raczej o wolnym procesie, który spokojnie rozłoży się na kilka do kilkunastu lat, zanim dojdzie do punktu kulminacyjnego. Potem jednak była brawurowa kampania Berniego Sandersa i przede wszystkim Donalda Trumpa, a w końcu przegrana zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. No i oto wybuchła nam rewolucja lokalistyczna. Traf chciał, że akurat podczas referendum brexitowego Donald Trump przebywał w Szkocji. Do kamer wyszedł w kampanijnej czapeczce i luźnej marynarce. „Ludzie chcą granic…” – powiedział do reporterów. No tak, w sumie nic dodać, nic ująć. Ludzie nie chcą dzielić swoich przestrzeni publicznych z przypadkowymi przybyszami w imię niejasnych ideologicznych przesłanek. Zdawać się na decyzje bezimiennych biurokracji i kaprysy świata wielkich finansów. Chcą granic w ramach których mogą mieć poczucie kontroli nad wspólnotą polityczną i bliskiego kontaktu z władzą. Nie chcą być duszeni irracjonalnymi programami oszczędnościowymi jak Grecja, czy też zmuszani do bezterminowego przyjmowania milionów uchodźców, jak dziś niemal cała Europa. Państwa narodowe to zaś nie wymysł zacofanych umysłów, które nie rozumieją, że ludzkość to jedna wielka rodzina, tylko realnie największe możliwe terytorialnie wspólnoty polityczne, w których obywatele wciąż mają jeszcze poczucie współuczestniczenia w sprawowaniu władzy. Ich istnienie, w takich, a nie innych ramach, nie wynika ze złośliwości nacjonalistów, jak sugeruje po referendum wielu rozżalonych liberałów, tylko z ekonomii i mechaniki sprawowania władzy. Tę mechanikę z kolei warunkują cechy gatunku ludzkiego, to ile jesteśmy w stanie przyjąć informacji i z iloma innymi jednostkami wejść w jakiś sensowny kontakt (nawet przy użyciu protez, takich jak media tradycyjne i ostatnio media społecznościowe). W tym sensie powojenny globalistyczny liberalizm dotarł do antropologicznej granicy, a po drodze zjadł i przerobił na swoją modłę większą część starej lewicy. Zmusił ją z czasem do głoszenia haseł zupełnie sprzecznych: otwarcia granic dla przybyszów, zgody na nieregulowany globalny rynek i (już tylko symbolicznie) obrony interesów ludzi pracy. A przecież tych trzech postulatów nie da się pogodzić. Niespójności pozwalają zaś politykom nowej generacji wkraczać w miejsce opuszczone przez lewicę i przy okazji odbierać też elektorat dawnej, a dziś również zglobalizowanej prawicy w rodzaju niemieckiej CDU i Cameronowskiego skrzydła konserwatystów. Czy bowiem UKIP albo też frakcja Borisa Johnsona to lewica, czy prawica? Nie, oto są właśnie lokaliści. Wśród globalistów tymczasem wybuchła panika. Kiedy słucha się głosów Jarosława Kurskiego, Radka Sikorskiego, a także niektórych komentarzy na prawicy, odnosi się wrażenie, że ich przepis na to, co zrobić po Brexicie brzmi: „położyć się spokojnie do grobu i czekać na działania Putina”. Dochodzi też do zupełnie dziecinnego wytykania palcami tych, którzy rzekomo za bardzo się cieszą. Jakby i autor tych słów miał wstydzić się trafnych prognoz, zamiast mieć zawodową satysfakcję z dobrze wykonanej pracy analityka. Globalistyczni liberałowie są też skorzy, by zganiać całą odpowiedzialność za obecne zawirowania na giełdach i sytuację rosnącej niepewności na premiera Camerona. Zupełnie jakby Brexit nie był tylko symptomem głębokiej choroby lizbońskiej Europy. A przecież kryzys systemowy ujawniłby się i tak. Jeśli nie przy okazji brytyjskiego referendum, to przy jakichś kolejnych wyborach w innym państwie.Twardego jądra nie będzie
Inną narracją, popularną zwłaszcza wśród polskich globalistów, jest opowiadanie o jednoczącym się wokół Niemiec twardym jądrze Unii, które wypchnie kraje nowej UE na peryferie, robiąc przy okazji z Polski kozła ofiarnego. Równocześnie jednak, głoszący tę tezę eksperci, politycy i publicyści zwykle sami sobie przeczą, kiedy jednym tchem mówią o możliwych referendach we Francji, Holandii, Belgii, Danii, Szwecji czy w krajach biedniejszego Południa. Czyżby więc w owym mitycznym twardym jądrze miały w końcu pozostać same osamotnione Niemcy i czy to z nimi mamy jeszcze bardziej zacieśniać stosunki? Tylko jak? Nasze związki gospodarcze są przecież już bardzo bliskie. Politycznie zaś bardziej się zbliżyć już nie możemy, bo nie chcą tego nasze społeczeństwa. Co możemy jeszcze jako Polacy zrobić? Emitować dwujęzyczne „Nachrichten” zamiast „Faktów” TVN? Trzeba sobie powiedzieć wprost – twarde jądro to mit. Niemcy mogą nawet chcieć je tworzyć, ale jest to działanie z góry skazane na porażkę. Nie może ono powstać – po pierwsze dlatego, że opcja lokalistyczna jest silna i obecna we wszystkich krajach wspólnoty, a zwłaszcza w „starej” unii.Po drugie, „przykręcanie śruby” przez Niemcy tylko tę opcję wzmocni, bo z sondaży już wynika, że gros mieszkańców UE nie chce większej integracji. Po trzecie, choć od drugiej wojny światowej minęło już ponad osiemdziesiąt lat, nikt w twardym jądrze nie jest gotowy tak po prostu powierzyć wszystkich politycznych i gospodarczych sterów Berlinowi, zwłaszcza po jego ostatnich ekscesach. Wreszcie po czwarte, to Europa Środkowo-Wschodnia jest dziś najszybciej rozwijającym się regionem UE i przy okazji najmniej eurosceptycznym. Bez niej nie będzie niemieckiego dobrobytu, nawet jeśli Niemcy zaczadzeni mitami o współpracy z Moskwą tego nie rozumieją.
Nowa Europa Narodów czy neośredniowieczne imperium?
Czy to jednak znaczy, że musimy wrócić do sytuacji chaosu i braku koordynacji na szczeblu europejskim, a z czasem i konfliktów zbrojnych w Europie? Bynajmniej, możliwe są dwa konstruktywne wyjścia. Po pierwsze, zbudowanie Nowej Europy Narodów. Po drugie, próba pójścia w kierunki neośredniowiecznego czy też paraimperialnego tworu, o którym pisze Jan Zielonka i w swoim wywiadzie dla NK opowiada Tomasz Gabiś. Wizja Zielonki z książki „Koniec Unii Europejskiej” mówi o naturalnym zacieraniu się narodowych granic i jednoczesnym słabnięciu skłonności centralistycznych w UE. W efekcie ma powstać neośredniowieczna sieć regulatorów, agencji, NGO-sów i „hanzeatyckich” związków miast. Obszary kompetencji tych sieciowych organizacji będą częściowo na siebie zachodzić, a częściowo będą działać rozdzielnie. Problem polega jednak na tym, że tego typu pajęczyny zależności rzadko funkcjonują sprawnie bez jakiegoś pająka. A w tym wypadku oczywistymi kandydatami są niemieccy przemysłowcy i przedsiębiorczy panowie z Wall Street. Co gorsza, pająki będą mogły biegać gdzie tylko zechcą, bo nie będzie już władz obieralnych, zdolnych je choć trochę ograniczać. Oczywiście Zielonka mówi o „wzajemnie się obserwujących” sieciach, które w ten sposób wymuszają przestrzeganie pewnych norm na zasadzie „jeśli robisz świństwo, dowie się o tym cały świat”.W praktyce jednak pole potencjalnych manipulacji jest tak duże, że osobista suwerenność pojedynczego obywatela nowego neośredniowiecznego świata jest żadna. Zostaje on jeszcze bardziej zredukowany do poziomu nowego pańszczyźnianego chłopa, przykutego do kredytu i korporacyjnego biurka. Wizja Imperium jest również ciekawa, ponownie zawiera jednak milczące założenie o dobrotliwej hegemonii Niemiec. A o tym, jak bardzo może ona być dobrotliwa, przekonali się już Grecy, kiedy Niemcy zmiażdżyły ich gospodarkę, pomimo płynących z całego świata zapewnień największych ekonomistów, że ukuty w Berlinie pakiet oszczędnościowy jest z gospodarczego punktu widzenia absurdem i musi się skończyć głęboką zapaścią Grecji. Do tego jeszcze imperia mają pewną paskudną cechę, a jest nią niejasna sukcesja i wymiana elit. Ogromna ilość kreatywnej energii jest w nich marnowana na niekończące się, krwawe „gry o tron” –pomiędzy rozmaitymi koteriami, rodzinami, klikami itp. A kiedy cały system ulegnie już przegrzaniu, reguluje się on za pomocą jeszcze bardziej kosztownych wojen domowych i rewolucji. Dopiero dość przejrzysty mechanizm wyborczy w ramach państw narodowych częściowo uwolnił nas od opętania polityką dynastyczno-frakcyjną i tym samym zapoczątkował okres niebywałego rozwoju ludzkości w pozapolitycznych i pozamilitarnych dziedzinach.
Co dalej?
Jeśli więc ani twarde jądro, ani neośredniowieczna sieć, ani imperium, to co? Cóż, pozostaje nam droga do innej, mniej scentralizowanej i bardziej sprawiedliwej zarazem Europy, do Nowej Europy Ojczyzn. Droga, za którą zdaje się dziś opowiadać zarówno wielu obywateli Wielkiej Brytanii, jak i wielu Polaków. Słowa te może i brzmią dziwnie, bo wydawałoby się, że Brexit przekreśla współpracę pomiędzy Polską a Wielką Brytanią w europejskich przedsięwzięciach. Może jednak jest na odwrót? Może właśnie teraz ta współpraca powinna sobie postawić ambitniejsze niż dotąd cele? Czy bowiem Wielka Brytania naprawdę może się w tak czy inaczej rozumianej wspólnocie europejskiej nie znaleźć? Z punktu widzenia wartości europejskich i wspólnej kultury to przecież niedorzeczność. Najbardziej popularnym nieoficjalnym językiem urzędowym Unii jest przecież wciąż angielski, czy więc Wielka Brytania, największy w Europie kraj anglojęzyczny, może naprawdę nie być jej częścią? Cóż, jak mawia angielskie przysłowie „desperate times call for desperate measures” (trudne czasy wymagają trudnych rozwiązań). Teraz niezwykle trudnym, wręcz desperackim krokiem jest zaś wymyślenie wspólnoty europejskiej na nowo i znalezienie w niej miejsca dla Wielkiej Brytanii oraz „starej” i „nowej” Unii. Nie da się jednak tego załatwić kolejnym reformatorskim plasterkiem. Potrzebny jest, jak to przytomnie zauważył Jarosław Kaczyński, ni mniej, ni więcej, tylko nowy traktat unijny.Nawiązując częściowo do niedawnego raportu Instytutu Wolności („Polskie i brytyjskie wizje przyszłości Europy: Propozycja wspólnej agendy reformy Unii Europejskiej”) i uzupełniając go już po Brexicie, o bardziej odważne propozycje zmian systemowych, można zakreślić ramowo siedem punktów, na których taki traktat powinien się opierać:
- Europa jest wspólnotą państw. Ze względu na różnorodność kultur, języków, religii i tradycji nie jest możliwe stworzenie w przewidywalnej przyszłości federalnego państwa europejskiego, a próby wprowadzania takich rozwiązań pogłębiają jedynie chaos na kontynencie. Należy więc odejść od zakładającego taki model rozwoju UE Traktatu Lizbońskiego.
- Ciała unijne w myśl nowego traktatu mogą mieć tylko kompetencje wyraźnie zapisane w traktacie. Nie mogą same tych kompetencji poszerzać. Nie mogą w żaden sposób ingerować w politykę wewnętrzną krajów, poza jednoznacznie sprecyzowanymi w traktacie przypadkami.
- Parlamenty krajowe mają prawo użycia „czerwonej kartki”, mogą np. kwalifikowaną większością głosów odrzucać regulacje unijne, podjęte w określonych przez traktat obszarach.
- Obecny Parlament Europejski, wobec braku europejskiego ludu politycznego, nie ma racji bytu jako pełnoprawna legislatywa. Z kolei wprowadzona przez Traktat Lizboński zasada głosowania podwójną większością w Radzie Unii Europejskiej łamie zasadę różnorodności i suwerenności narodowej, dając zbyt duże wpływy najludniejszym państwom UE. Nowy traktat powinien zaproponować rozwiązanie czyniące zadość zarówno zasadzie państwowej suwerenności, jak i problemowi deficytu demokracji w dotychczasowej UE. Dlatego, wzorując się na istniejących wzorcach, może on zaproponować co następuje: po likwidacji europarlamentu Rada UE powinna zostać przekształcona w coś na kształt Senatu UE. Każde państwo członkowskie miałoby w tym ciele dwóch „senatorów”, którzy nie pełniliby jednak równocześnie żadnych innych funkcji i byliby w każdym państwie wspólnoty wybierani w osobnych wyborach demokratycznych na czteroletnie kadencje. Senat UE podejmowałby zaś większość decyzji w obszarach traktatowych normalną większością głosów. W ten sposób rośnie suwerenność poszczególnych krajów wspólnoty, a Unia otrzymuje zastrzyk demokracji, bo związek senatorów z wyborcami oparty jest na silnej i bezpośredniej więzi wyborczej w ramach państw narodowych. Rozdzielając funkcje senatora i członka rządu krajowego zachowuje się też większy trójpodział władzy i unika tworzenia ekskluzywnego klubu prezydentów, premierów i dyplomatów.
- Istnienie w ramach UE strefy euro jest możliwe tylko na zasadzie dobrowolności. Państwa strefy euro nie mogą wywierać na innych członków wspólnoty nacisków ani w kwestii pozostania w tej strefie, ani w kwestii przyłączenia się do niej. Finanse strefy euro regulować może nadal EBC, finanse pozostałych państw są regulowane przez ich niezależne banki centralne.
- Nowa UE powinna zachować istnienie strefy Schengen, ma jednak obowiązek ochrony granic zewnętrznych i wspierania bezpieczeństwa swoich członków.
- Mechanizm, który pozwala w ramach wspólnego, wolnego rynku spychać niektóre państwa do neokolonialnej pozycji rozwoju zależnego, a potem w ramach np. funduszy strukturalnych stosować redystrybucję, by im te straty wynagrodzić, jest nie tylko niesprawiedliwy, ale i nieefektywny. Prowadzi on do pogłębiania się różnic rozwojowych pomiędzy państwami i rozrostu brukselskiej biurokracji. Zabiera też realne miejsca pracy, a tworzy fikcyjne zatrudnienie w ramach „projektów”, czy też słynnego syndromu „gminnej pływalni”. Potrzebny jest nowy mechanizm regulacji gospodarczych, który z jednej strony zapewni przetrwanie wspólnego rynku UE, a z drugiej da słabszym państwom szansę na zrównoważony rozwój. Dlatego państwa, które uważają się za słabiej rozwinięte, powinny mieć prawo zwrócenia się do Europejskiego Senatu z prośbą o rozpatrzenie ich planu rozwojowego (wzorowanego np. na azjatyckim „developmental state”). Po pozytywnym zaopiniowaniu przez Senat i przegłosowaniu, państwa te mogłyby zaś czasowo chronić wybrane obszary swoich gospodarek (takie, które rokują na ich włączenie się do tzw. globalnego łańcucha wartości) po to, by zapewnić im lepszy stopień rozwoju i konsolidacji przed powrotem do strefy wspólnego wolnego rynku.
Myślę, że takiej właśnie z grubsza Europy pozostaje sobie życzyć i działać na rzecz jej realizacji. Z polskiego punktu widzenia pozostaje też gorzką prawdą, że do decyzji Brytyjczyków mogła się przyczynić fala imigrantów, pochodząca również z naszego kraju. Być może jednak realizacja punktu siódmego pozwoli stworzyć naszym obywatelom warunki, które nie będą ich masowo wypychać za granicę Tak czy inaczej, czas pełzającego eurofederalizmu się skończył, a twarde jądro Europy nie jest zdolne do utrzymania hegemonii na kontynencie. Nasza europejska łódeczka zbliża się więc właśnie do wodospadu, a każdy kajakarz wie, że w takich razach najgorsze co można zrobić, to usiłować płynąć pod prąd. Potrzebna nam jest jak nigdy ucieczka do przodu.
ARTYKUŁ POWSTAŁ DZIĘKI DARCZYŃCOM. ZOSTAŃ JEDNYM Z NICH!
© Michał Kuź
Lipiec 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr.7(73)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Lipiec 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr.7(73)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Ilustracja © brak informacji / spectator.co.uk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz