Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Gawędy przed referendum konstytucyjnym (I)

        Wprawdzie walka o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju chwilowo została zawieszona nie tylko ze względu na tak zwane „letnie kanikuły”, ale również ze względu na dogowor, jaki po zawetowaniu przez pana prezydenta Dudę dwóch ustaw „sądowych”, przeprowadziła w Belwederze pani I Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. Ponieważ wetując ustawę o Sądzie Najwyższym pan prezydent uchronił sędziów Sądu Najwyższego przez błyskawiczną kuracją przeczyszczającą, przypuszczam, że uradowana pani prezes obiecała, że w takim razie niezawisły Sąd Najwyższy taktownie pójdzie panu prezydentowi na rękę i „zawiesi” postępowanie w sprawie pana Mariusza Kamińskiego, którego – jak to pryncypialnie ten sam Sąd Najwyższy zadekretował przed kilkoma miesiącami – pan prezydent ułaskawił z naruszeniem konstytucji i kodeksu postępowania karnego.
„Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” - powiada Franciszek Maria Arouet, toteż i niezawisły Sąd Najwyższy na ołtarzu zachowania posad, to znaczy pardon – jakich tam znowu „posad”; nie żadnych posad, tylko na ołtarzu sprawiedliwości uczynił ofiarę z własnych poglądów. Po takim wyczynie z walką o praworządność trzeba trochę poczekać, aż cymbałowie o incydencie zapomną i znowu będą palić świeczkę i ogarki, a także kicać w obronie praworządności - no i świetnie się składa, bo akurat trwają „letnie kanikuły”, a i termin ultimatum, jakie polskiemu rządowi postawił niemiecki owczarek postawiony na stanowisku zastępczy przewodniczącego Komisji Europejskiej też jeszcze nie upłynął. Oczywiście „środowisko” zwane inaczej „kastą” nie zasypia gruszek w popiele i Krajowa Rada Sądownictwa podobno nastręczyła panu prezydentowi projekt stosownej ustawy. Jestem pewien, że o sławną niezawisłość tam zadbano: sami się wybieramy, sami się mianujemy, sami się oceniamy i sami się rozgrzeszamy – a państwo nam tylko płaci. Zresztą nie tylko to środowisko się włącza; w walkę o praworządność angażują się również ofiary innych kuracji przeczyszczających, między innymi generałowie, co to „odeszli” z wojska, na odchodne wymachując konstytucjami. Niezależne media doniosły, że jeden z nich, pan generał Różański, pojechał podlizywać się „Jurkowi” Owsiakowi na festiwal, gdzie z konstytucją podobno odstawiał „sztuki przepiękne”. Co konkretnie robił – tego oczywiście nie wiem, ale atmosfera musiała tam być szalenie rozerotyzowana, skoro sam „Jurek” Owsiak złożył nawet propozycję Wielce Czcigodnej Krystynie Pawłowicz, za co został skarcony przez najwyraźniej zazdrosną panią red. Agnieszkę Kublik, przez redakcyjny Judenrat używaną w „Gazecie Wyborczej” do operacji specjalnych. Pojawiły się w związku z tym fałszywe pogłoski, jakoby pan generał z konstytucją sypiał. Na pewno w tych pogłoskach nie ma ani słowa prawdy, chociaż z drugiej strony pamiętamy, że dekabryści w Rosji wyprowadzili na ulice Petersburga żołnierzy, którym kazali krzyczeć: „niech żyje cesarz Konstanty i jego żona Konstytucja!” Zatem precedensy bliskich spotkań III stopnia z konstytucją są i gdyby nawet na tym polegały „sztuki przepiękne”, to nie byłoby w tym nic oryginalnego. Ciekawe, że Konstanty Rokossowski, już jako marszałek Sowieckiego Sojuza, sypiał nie z konstytucją, tylko z pistoletem pod poduszką, na wypadek, gdyby NKWD znowu przyszło go aresztować. Teraz generałowie wolą z konstytucją, niż z pistoletami, co nasuwa podejrzenia, że w razie czego nie mielibyśmy z nich wielkiego pożytku, chyba, że ktoś zgubiłby drogę na Zaleszczyki.

Po co nam konstytucja?


        Tym bardziej warto na to pytanie odpowiedzieć, że pan prezydent na 11 listopada przyszłego roku zapowiedział referendum konstytucyjne. Czy zatem konstytucja jest po to, by zamiast czytania, wymachiwać nią w Sejmie, jak to czyniła Wielce Czcigodna Henryka Krzywonos, czy po to, by z nią sypiać, albo nawet się żenić – o co podejrzewali żołnierze wielkiego księcia Konstantego – bo skoro można konstytucję gwałcić, to zgodnie z wnioskowaniem a maiori ad minus – tym bardziej można z nią po dobroci? Na trop odpowiedzi na to pytanie naprowadza nas refleksja nad momentami dziejowymi, w których konstytucje się pojawiały. Z reguły były to momenty, gdy słabła władza monarsza – nie do tego stopnia, by rozpadało się państwo, czy zmieniał jego ustrój – ale na tyle, że poddani zaczynali stawiać monarsze warunki: odtąd już nie będzie tak, że ty co chciałeś, to robiłeś. Możemy szanować twoją rodzinę, czyli dynastię, możemy ciebie słuchać – ale musimy ustalić: odkąd dokąd ty, a odkąd dokąd my. I jeśli dochodziło do utarcia takiego kompromisu, to to właśnie była konstytucja. Wynika stąd, że ważnym celem konstytucji jest dostarczenie obywatelom gwarancji ochrony przed samowolą władzy.

        Łatwo powiedzieć: gwarancje ochrony przed samowolą władzy – kiedy jeszcze w głębokiej starożytności św. Paweł przestrzegał, że władza „nie na próżno nosi miecz”. Nosi – a cóż dopiero, jak go wyciągnie? Jak w takiej sytuacji mówić o jakichś „gwarancjach”? A jednak trzeba i wielu ludzi się nad tym zastanawiało. Jednym z nich był Karol Ludwik de Montesquieu. Był to człowiek bardzo inteligentny i spostrzegawczy, chociaż – a może właśnie dlatego – pozbawiony złudzeń. Spostrzegł tedy, że każda władza ma skłonność do niepohamowanego rozszerzania swego imperium – i paradoksalnie, na tej właśnie zaborczości postanowił zbudować gwarancję ochrony przed jej samowolą. Skoro każda władza ma tę skłonność, to jeśli podzielimy władze, a następnie napuścimy jedną na drugą, to ponieważ obydwie mają identyczne skłonności – będą się nawzajem blokowały. A jeśli jeszcze na te dwie napuścimy trzecią – to już będą zwarte w nieustającym klinczu, będą trzymały się nawzajem za klapy – a jak będą tak trzymać się nawzajem za klapy, to nie będą miały wolnej ręki, by dusić za gardło nas. I to właśnie jest ta gwarancja. Nie jest ona może absolutna, ale nie ma co grymasić; jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. To jest właśnie ów słynny „trójpodział władzy” według Monteskiusza na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą.

        Skoro już mamy trzy władze, to drugim celem konstytucji jest takie ułożenie stosunków między nimi, by nie dopuścić do paraliżu decyzyjnego w państwie. Paraliż taki może pojawić się z dwóch przyczyn: albo nikomu nie wolno podjąć decyzji w jakiejś sprawie, albo przeciwnie – wolno każdemu, więc decyzji jest aż nadto, tylko nie wiadomo, która jest ta właściwa, więc nie wykonuje się żadnej.

Ustrój i jego konsekwencje


        Podstawową kwestią, jaką rozstrzyga konstytucja jest ustrój państwa. Właściwie mamy dwie możliwości: monarchię i republikę. Różnica między jedną i drugą sprowadza się do tego, kto jest suwerenem, a więc podmiotem, który samodzielnie określa swoje kompetencje. W monarchii, jak sama nazwa wskazuje (monarchia czyli jedynowładztwo), suwerenem jest monarcha. On sam decyduje, co mu wolno robić i co będzie robił, chyba, że poddaje się ograniczeniom natury religijnej – jak to w swoim projekcie konstytucji dla Polski napisał Władysław Leopold Jaworski o sytuacji prezydenta: Prezydent Rzeczypospolitej sprawuje władzę według moralności Chrystusowej i w tym względzie żadną normą ograniczony być nie może. W republice monarchy nie ma, więc przyjmuje się, że suwerenem jest „naród”. No i pięknie – ale przecież „naród” - abstrahując w tej chwili, co właściwie przez to rozumiemy, bo mamy co najmniej trzy możliwości – nie zbiera się w całosci w jednym miejscu i momencie, a nawet gdyby tak się jakimś cudem stało, to nie przemówiłby jednym głosem. Jednym podoba się Michnikuremek i Nasza Złota Pani, inni znowu o żadnych Michnikuremkach nie chcą słyszeć i chcieliby samodzielnie – czyją opinię uznać w takiej sytuacji za opinię suwerena – że oto suweren przemówił? Pewną odpowiedzią na to pytanie jest instytucja referendum, dająca suwerenowi możliwość wypowiedzenia się – ale niestety tylko na pytania sformułowane przez kogoś innego. Nawiasem mówiąc według prawa polskiego suwerenowi nie wolno wypowiadać się w referendum na temat podatków – tak ci to suwerenność narodu obgryźli do gołej kości Umiłowani Przywódcy. Czort z nimi – bo widzimy, że konsekwencją proklamowania ustroju republikańskiego jest konieczność ustanowienia sposobu wyłaniania reprezentacji „narodu”, której opinie uznajemy za opinię suwerena.

        Każda epoka ma swoje gusła – a gusłem dominującym w naszej epoce jest przekonanie, że najlepszym sposobem wyłaniania reprezentacji „narodu” jest metoda demokratyczna, to znaczy – głosowanie. Dlaczego głosowanie, a nie np. losowanie – tego dokładnie nie wiadomo, zwłaszcza gdyby prawdziwe okazały się doniesienia, że około 70 proc. ludzi nie rozumie telewizyjnych wiadomości i to bez względu na to, czy nadaje je telewizja rządowa, czy nierządna, na przykład TVN, którą podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami. To dotyczy nie tylko społeczeństwa polskiego; Melchior Wańkowicz w swoich reportażach z Ameryki („Królik i oceany”) opowiada o wyborach do władz miejskich w Chicago, kiedy to jeden z kandydatów rzucił hasło : „zło wytępię!” W Chicago to było coś, więc oczywiście został wybrany i dopiero się zaczęło. Korupcja osiągnęła takie rozmiary, ze burmistrz nie dotrwał nawet do końca kadencji, tylko trafił za kraty. Odsiedziawszy swoje wrócił do polityki i znowu kandydował pod hasłem – jakże by inaczej? - „zło wytępię!” - i znów został wybrany! Zaiste świętą rację miał Franciszek ks. de la Rochefoucauld mówiąc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na Ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

        Nic więc dziwnego, że Umiłowani Przywódcy, między innymi – Aleksander Kwaśniewski, którego uważam za prawdziwe nieszczęście dla Polski, stanęli na nieubłaganym stanowisku, że reprezentacja suwerena w naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym kraju, będzie wyłaniana w drodze głosowania i to w dodatku – proporcjonalnego. Pociąga to za sobą od razu kilka konsekwencji. Po pierwsze – że okręgi wyborcze do Sejmu muszą być wielomandatowe – bo jednego mandatu nie da się proporcjonalnie, a nawet nieproporcjonalnie podzielić między wiele komitetów wyborczych. Dlaczego do Sejmu, dlaczego ten cały Sejm jest taki ważny? A dlatego, że Umiłowani Przywódcy ustanowili też polityczny system państwa w postaci systemu parlamentarno-gabinetowego. W tym systemie – poza urzędem prezydenta, który obsadzany jest w następstwie odrębnego powszechnego głosowania – wszystkie inne organy państwa, albo bezpośrednio albo pośrednio pochodzą od Sejmu. Zatem – abstrahując w tym miejscu od starych kiejkutów – kto kontroluje Sejm, ten kontroluje całe państwo – oczywiście z wyjątkiem władzy sądowniczej, którą w Polsce, za pośrednictwem rozbudowanej agentury kontrolują wyłącznie stare kiejkuty. Po drugie – skoro już okręgi są wielomandatowe, to trzeba wykombinować jakiś sposób przeliczania głosów wyborczych na mandaty. Ordynacja uchwalona na podstawie konstytucji z roku 1997 zmodyfikowała zasadę proporcjonalności przy pomocy dwóch narzędzi: klauzuli zaporowej i systemu d’Hondta. Klauzula zaporowa oznacza, że żeby jakiś komitet wyborczy uczestniczył w rozdziale mandatów w okręgu, musi uzyskać co najmniej 5 proc. głosów w skali kraju. Pociąga to za sobą kolejne konsekwencje. Po pierwsze – taki komitet musi zgłosić listy we wszystkich okręgach, bo jak nie, to nie uzyska 5 proc. w skali kraju i będzie traktowany, jakby go w ogóle nie było. To z kolei wymaga, by kampanię wyborczą prowadzić od razu w skali kraju. Bez wykorzystania mediów elektronicznych jest to niepodobieństwem. No tak – ale media elektroniczne bardzo drogo kosztują i od razu pojawia się pytanie, kto i w jaki sposób ma za to płacić? System d’Hondta, nazwany tak od belgijskiego matematyka Victora d’Hondta, który go wymyślił, realizuje ewangeliczną zasadę, że temu kto ma, będzie dodane, a temu, kto nie ma, odbiorą i to, co ma. W ten sposób suwerenność polityczną, a w każdym razie – ten ogryzek, który nam jeszcze pozostał po ratyfikacji traktatu lizbońskiego – zawłaszczyły sobie polityczne gangi, które rotacyjnie wymieniają się przy korytku, a „suwerenowie” z otwartymi paszczami przyglądają się, jak to się państwo bawią. W rezultacie mamy pogłębiający się tak zwany „deficyt demokracji”. Z wyborów na wybory w głosowaniu uczestniczy mniej niż połowa obywateli uprawnionych, co zaczyna wzbudzać wątpliwości, czy wyłoniona w ten sposób grupa jest jeszcze reprezentacją „suwerena”, czy tylko jakąś bandą uzurpatorów. Niepodobna odmówić im zasadności tym bardziej, że obowiązująca ordynacja nie przewiduje żadnego minimum frekwencyjnego. Gdyby zatem do głosowania poszli sami tylko kandydaci i każdy zagłosował na siebie, to wybory byłyby ważne. Czy jednak mielibyśmy wtedy do czynienia z reprezentacją „narodu”, czy już tylko z bandą uzurpatorów? Dlatego coraz częściej podnoszą się głosy o potrzebie zmiany dotychczasowego systemu wyborczego - ale o tym w następnej pogadance.


© Stanisław Michalkiewicz
2 września 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA



Gawędy przed referendum konstytucyjnym (II)





Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2