Strzał w kolano
No i najsłabsze ogniwo politycznego łańcucha pękło. Pan prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Jak już wspominałem, suwerenna – bo jakże by inaczej? - decyzja pana prezydenta w sprawie obrony praworządności została podjęta po 45 -minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią. Co panu prezydentowi powiedziała, czym go postraszyła, co mu obiecała – tego nieprędko, albo może i nigdy się nie dowiemy, ale to nieważne; tak czy owak, najsłabsze ogniwo politycznego łańcucha pękło. Po ogłoszeniu decyzji pana prezydenta środowisko folksdojczów nie mogło ukryć radości, podobnie jak „kasta”, której wybitna przedstawicielka w osobie pani prezes Małgorzaty Gersdorf, została zaproszona do Belwederu na rozmowę. Euforia wywołana ulgą z powodu odłożenia siekiery, która już-już wydawała się przyłożona do sądowego pniaka, skłoniła panią prezes nawet do przeprosin za nierozważne słowa,
jakoby za 10 tys. złotych można było wyżyć wyłącznie na prowincji. Słowa rzeczywiście może trochę nierozważne, ale przecież prawdziwe – na co zwrócił uwagę Tadeusz Boy-Żeleński pisząc: „W Warszawie zbytek, szampańskie kolacje, płyną rubelki, skąd, gdzie – ani wiesz!” Na prowincji oczywiście inaczej – na co zwrócił z kolei uwagę Konstanty Ildefons Gałczyński, pisząc: „I tak jest mało lepszych chwil, nudno i krzywo – chyba, że tam, gdzie świeci szyld: WÓDKA i PIWO”. No, tak było może zaraz po wojnie, ale teraz i na prowincji jest sporo atrakcji, wskutek tego sędziowie prowincjonalni starają się dorównać tym stołecznym, gdzie „wszyscy śliczni tacy są i kulturalni” - dzięki czemu w naszym nieszczęśliwym kraju afery lęgną się jak króliki – co byłoby niemożliwe bez parasola ochronnego, jaki nad aferzystami, którzy zresztą przeważnie działają na zlecenie, rozpinają stare kiejkuty, czyli Wojskowe Służby Informacyjne. Rozpinaniem tego parasola zajmuje się oczywiście agentura, pieczołowicie uplasowana również w aparacie wymiaru sprawiedliwości, to znaczy – w prokuraturze i niezawisłych sądach. Agentura, ma się rozumieć, musi być wynagradzana – i w ten sposób życie na prowincji coraz bardziej upodabnia się do stołecznego. Rąbek tajemnicy nierozważnie uchyliła właśnie pani prezes Małgorzata Gersdorf, która z sędziowskiej pensyjki potrafiła uciułać sobie miliony. Daj Boże każdemu, chociaż oczywiście takich słodkich pierniczków dla każdego nie wystarczy, więc z tego między innymi powodu walka o praworządność w naszym nieszczęśliwym kraju nabrała takiej zaciekłości.
Ale nie tylko – bo jeszcze ważniejszym powodem jest dążenie Niemiec do przesilenia politycznego w Polsce, w następstwie którego na pozycji lidera tubylczej politycznej sceny osadzona zostałaby ponownie ekspozytura Stronnictwa Pruskiego, która nie tylko wycofałaby się z projektu Trójmorza, ale i w podskokach wykonałaby każdy rozkaz Berlina. Jeszcze tedy nie ochłonęliśmy z wrażenia po suwerennej decyzji pana prezydenta Dudy, a już owczarek niemiecki w osobie Franciszka Timmermansa, który dotychczas tylko tarmosił nieszczęsną Polskę, wystosował do rządu ultimatum z miesięcznym terminem. Jeśli w ciągu tego miesiąca rząd nie przedstawi regulacji w dziedzinie sądownictwa, które wspomniany owczarek niemiecki zaakceptuje, Polska będzie boleśnie pokąsana sankcjami, przede wszystkim natury finansowej. Taką oto czkawką zaczyna odbijać się nam euforia z powodu Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, który – jak pamiętamy – był stręczony naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu nie tylko przez przedstawicieli obozu zdrady i zaprzaństwa w osobach Donalda Tuska i Leszka Millera, nie tylko przez lobby żydowskie w Polsce, nie tylko przez starych kiejkutów, z których część przezornie przewerbowała się na służbę w niemieckiej BND – ale również przez przedstawicieli obozu płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm w osobach braci Kaczyńskich. Tu l’as voulu, Georges Dandin (sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało). Nie można bowiem i pieniędzy zarabiać i wianuszka nie tracić. Prędzej, czy później puszek niewinności zostanie obtarty, zwłaszcza, gdy w dodatku pan prezes Kaczyński nie ma szczęśliwej ręki do swoich faworytów. Co z którego zrobi człowieka, to ten zaraz puszcza go w trąbę. Ten szlak zdrady przetarł Kazimierz Marcinkiewicz, którego Pan Bóg skarał za to dozgonnym towarzystwem „Izabel” - no a teraz na tę drogę wkroczył pan prezydent Andrzej Duda.
Po wbiciu prezesowi Kaczyńskiemu takiego noża pan prezydent raczej nie może liczyć na normalizację stosunków z PiS-em tym bardziej, że pamiętliwość prezesa można porównać tylko do cierpliwości Boskiej. W tej sytuacji musi szukać jakiegoś oparcia – co wzbudziło ogromne nadzieje zwłaszcza Wielce Czcigodnego Pawła Kukiza, pod skrzydłami którego budowana jest sławna „Endecja”. Nie ulega wątpliwości, że pan prezydent z wdzięcznością przygarnie „Endecję” pod swoje skrzydła – ale on też ma swoje zobowiązania – że wspomnę choćby o tym, o którym powiedział Abrahamowi Foxmanowi i innym przedstawicielom żydowskich organizacji przemysłu holokaustu podczas ubiegłorocznego spotkania w polskim konsulacie w Nowym Jorku. Jak pamiętamy, pan prezydent nie tylko zobowiązał się do wzmożenia walki z „antysemityzmem”, ale nawet zapowiedział „legislację” w tej sprawie. Rozumiem, że do przeforsowania tej „legislacji” na terenie Sejmu zwróci się nie tylko do Nowoczesnej, nie tylko do Platformy Obywatelskiej, nie tylko do PSL, ale również do „Endecji”. Ha! „Endecja” w awangardzie walki z „antysemityzmem” w Polsce? Tego Ben Akiba nie przewidział – ale na świecie, jak wiadomo, dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom.
To i owo jednak można przewidzieć – i muszę się pochwalić, że również i mnie wspierały tu proroctwa. Ponieważ PiS odbił panu prezydentowi piłeczkę, to teraz on musi i to szybko – bo Frans Timmermans dał mu tylko miesiąc – przygotować projekty ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym, które zadowoliłyby nie tylko Naszą Złotą Panią, nie tylko starych kiejkutów, co to za pośrednictwem swojej agentury trzymały dotąd za mordę całe sądownictwo w Polsce, nie tylko starego żydowskiego grandziarza, współwłaściciela „Gazety Wyborczej” Jerzego Sorosa, który- jak powiadają – w znacznym stopniu finansował „spontaniczne protesty” zagniewanego ludu, no i oczywiście „kastę” oraz polityczne gangi – które w przeciwnym razie zablokują mu w Sejmie zbawienne reformy. W tym celu pan prezydent kompletuje zespół „ekspertów”, którzy będą mu doradzali, jak zrobić, żeby było gites tenteges. Ze swej strony radziłem, zdeby do grona „ekspertów” pan prezydent zaprosił pana Aleksandra Smolara, porte-parole starego żydowskiego finansowego grandziarza – no bo jak inaczej będzie mógł go udelektować – no i pana generała Marka Dukaczewskiego, który mu powie, czego oczekują stare kiejkuty. Gdyby miał więcej czasu, to mógłby poprzestać na pani prezes Małgorzacie Gersdorf, ale ponieważ niemiecki owczarek dał tylko miesiąc na tempus deliberandi, to nie ma co tracić czasu na konsultacje, jakie pani prezes tak czy owak musiałaby odbyć z panem generałem, tylko zaprosić do go grona ekspertów osobiście. I co Państwo powiecie? Pisząc te słowa dowiedziałem się, że pan prezydent właśnie odbył rozmowę z panem Smolarem. Jak widzimy, składa się jak scyzoryk, ale i tak może zostać przeczołgany – bo oto Sąd Najwyższy, po prezydenckim wecie znowu mocno siedzący w siodle – zamierza 1 sierpnia rozpatrzyć sprawę o zawieszenie postępowania w sprawie Mariusza Kamińskiego, którego prezydent Duda ułaskawił – zdaniem SN – bezpodstawnie, bo przed uprawomocnieniem się wyroku skazujacego pana Kaminskiego na 3 lata więzienia – co wnioskował prokurator generalny Zbigniew Ziobro i prezes TK Julia Przyłębska. Jeśli SN postępowania nie zawiesi, to może to mieć konsekwencje również dla pana prezydenta, którego może porazić odpryskowy zarzut o złamanie konstytucji i kodeksu postępowania karnego. Zatem, wskutek weta, również i los jego prezydentury zawisł od starych kiejkutów i przedstawicieli „kasty”, pieczołowicie uplasowanych w Sądzie Najwyższym. Nie bądź słodki, bo cię zliżą – mówi porzekadło. I rzeczywiście – wygląda na to, że pan prezydent ze strachu strzelił sobie w kolano.
Kto rządzi Wielką Brytanią?
Kiedy przed laty przyjechała do Warszawy królowa Elżbieta II, wydała przyjęcie, na które zaproszeni zostali wszyscy byli premierzy rządu polskiego – z wyjątkiem Józefa Oleksego, na którym wówczas ciążyło podejrzenie o szpiegostwo na rzecz Rosji. Józef Oleksy próbował robić dobrą minę i ostentacyjnie demonstrował przywiązanie do republikanizmu, ale gołym okiem widać było, że „kwaśne winogrona”. Pisałem wówczas, że monarchia ma jednak niezaprzeczalne zalety. Niestety obawiam się, że to może być już nieaktualne. Oto przyjechały do Polski Ich Królewskie Wysokości: książę William i księżna Kate i z okazji urodzin Królowej Elżbiety wydali w Łazienkach przyjęcie. Wśród zaproszonych tam gości znaleźli się również tak zwani „celebryci” płci obojga, to znaczy – rozmaite panienki w towarzystwie alfonsów, czyli tak zwanych „partnerów”. Jak mawiali starożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie zaraz ubierali w pełną mądrości sentencję – consuetudo est altera natura – co się wykłada, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Skoro tedy taka np. pani Joanna Krupa sukcesy życiowe zawdzięcza temu, że się rozbiera, to i na przyjęcie wydane przez Ich Królewskie Wysokości też się rozebrała. Na szczęście nie do naga, ale wystarczająco, by wzbudzić nadzieję, że ktoś zwróci na nią uwagę. Inna sprawa, że gdyby przyszła na tę recepcję na golasa, to na pewno zwróciłaby uwagę całego świata, a w każdym razie - „małego żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu” - jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę – czy jednak by ją tam w takim stroju wpuszczono? To, że nie mamy co do tego absolutnej pewności, a tylko wątpliwości, pokazuje, jak bardzo w ciągu ostatnich 21 lat (królowa Elżbieta II była w Warszawie w 1996 roku) obniżyły się kryteria etykiety i w ogóle - kryteria towarzyskie nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie za pośrednictwem TVN – stacji telewizyjnej, którą podejrzewam o niebezpieczne związki ze starymi kiejkutami, które do sutenerstwa zawsze miały szczególną predylekcję – lekkość obyczajowa lansowana jest cierpliwie i metodycznie – ale również wśród tradycjonalistycznych, wydawałoby się, Brytyjczyków. Inna sprawa, że nie wiadomo, czy Ich Królewskie Wysokości nie zostały przez organizatorów przyjęcia postawione przed faktami dokonanymi – co by dowodziło, że brytyjska dyplomacja pracuje podobnie jak nasza. Ale u nas niczego dobrego spodziewać się po dyplomacji nie można, skoro – jak wyjaśniła to kiedyś „Gazeta Wyborcza” - Ministerstwem Spraw Zagranicznych kieruje zespół skompletowany według kryteriów rasowych jeszcze przez profesora Bronisława Geremka i to bez względu na to, kto jest akurat ministrem – to o dyplomacji brytyjskiej mieliśmy, jak dotąd, lepsze wyobrażenie.
Ale wyobrażenia powinny być konfrontowane z rzeczywistością, no i właśnie takiej konfrontacji doświadczyłem podczas ostatniego pobytu w Wielkiej Brytanii na II Pikniku Wolnościowym w Southampton. Pierwszego dnia Piknik ulokował się w obiekcie należącym do polskich wyznawców Kościoła Zielonoświątkowców, którzy jednak – mimo umowy – nie przedłużyli wynajmu na dzień następny. Okazało się bowiem, że zatelefonował do nich osobnik przedstawiający się jako aktywista „Antify” i zagroził im jakimiś bliżej nieokreślonymi nieprzyjemnościami. Organizatorzy Pikniku, których sprawność mogłem tylko podziwiać, natychmiast załatwili lokalizację w hotelu, o ile pamiętam „Winston”. Następnego ranka okazało się jednak, że terrorysta z „Antify” zadzwonił i tam i pod wpływem pogróżek (czy przypadkiem nie chodziło o podpalenie?) kierownictwo hotelu odmówiło zgody. Okazało się w końcu, że jedyną instytucją w Southampton, odporną na groźby terrorystów jest Kościół katolicki. W Klubie polskiej parafii katolickiej Piknik był kontynuowany aż do szczęśliwego finału.
To doświadczenie skłania do zastanowienia, kto właściwie w Wielkiej Brytanii sprawuje władzę. Wiadomo, że Królowa tylko „panuje” natomiast rządzi rząd. Ale co to znaczy, że „rządzi”, skoro jeden anonimowy telefon, wykonany przez osobnika przedstawiającego się jako aktywista „Antify” wzbudza w rozmówcy taką trwogę, że zrywa on umowę, godząc się nawet na wypłacenie odszkodowania? Czyżby władzą rządu nie przekraczała progu gabinetu pani premier Teresy May? Charakterystyczne jest bowiem, że terroryzowane przez „Antifę” osoby nawet nie usiłowały sprawdzać, czy telefonujący rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, ani nie szukały ochrony u policji, teoretycznie istniejącej po to, by chronić obywateli m.in. przed terrorystami, a nie po to, by spisywać protokoły z tak zwanych „zdarzeń”. Że nasza policja nikogo nie chroni, przeciwnie – że obywatele muszą na własną rękę chronić się przed policją – do tego już się przyzwyczailiśmy – ale przynajmniej ja, wychowany na opowieściach Conan Doyle’a o Sherlocku Holmesie i inspektorze Mallone, miałem o brytyjskiej policji lepsze mniemanie. Ale co tu „mniemać”, skoro podczas ostatnich incydentów w Londynie okazało się, że zgraja policjantów uciekała przez jednym bisurmaninem tylko dlatego, że krzyczał i wymachiwał nożem? Nic dziwnego, że w powstałą w ten sposób próżnię wchodzą terroryści – również pod szyldem „Antify”?
Warto bowiem zatrzymać się chwilę nad tą całą „Antifą”. Przyjęta przez tę terrorystyczną organizację o zasięgu międzynarodowym nazwa jest – jak się wydaje – tylko kamuflażem. „Antifa” bowiem nie walczy z faszyzmem, tylko wszelkimi sposobami forsuje faszystowski program polityczny, w którym nie ma miejsca na jakąkolwiek różnorodność poglądów i zachowań. Przeciwnie - ideałem „Antify” jest całkowite zglajchszaltowanie życia publicznego, według formuły przedstawionej przez Benito Mussoliniego: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu” - oczywiście pod dyktando „awangardy”, za jaką „Antifa” właśnie się uważa. Wykorzystując antyfaszystowski szyld przenika do instytucji publicznych, zwłaszcza zaprojektowanych jako rodzaj gestapo, monitorujące mniej wartościowe narody, czy przypadkiem nie bisurmanią się w niedozwolony przez socjalistów i komunistów sposób – ale przenikając, wprzęga je w służbę faszyzmu. Gdyby Adolf Hitler nagle zmartwychwstał, na pewno uściskałby wszystkich aktywistów „Antify”, a zwłaszcza jej ideologów w rodzaju pana Rafała Pankowskiego – bo odwalają oni dla faszyzmu kawał dobrej, a niekiedy nawet i mokrej roboty. Na marginesie warto dodać, że jednym z prelegentów uczestniczących w Pikniku był pan Bawer Aondo-Akaa, doktor teologii z Krakowa, Mulat, a wśród publiczności było kilku Żydów – zatem dywersji, której wykonawcy wystąpili pod szyldem „Antify”, śmiało można przypisać motywację rasistowską i antysemicką. Co tu ukrywać – tego w Wielkiej Brytanii dotychczas nie było, więc pytanie – kto tam właściwie rządzi – czy przypadkiem nie faszystowska międzynarodówka terrorystyczna - nabiera zw tej sytuacji dramatycznej aktualności. Warto też pamiętać, że ostatnim bastionem oporu przeciwko faszyzmowi jest – jak się okazało – Kościół katolicki.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz