Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Hercklekoty, szaleństwa i choroba filipińska. Męczeństwo państwowe i prywatne. Cień Kukuńka nad Kanadą

Cień Kukuńka nad Kanadą


        W Ottawie jeszcze chłodno, ale już tylko patrzeć, jak nadejdzie wiosna, która tutaj zaraz przekształca się w lato. Na razie jednak na drzewach dopiero rozwijają się nieśmiałe listeczki i tylko festiwal tulipanów jest w pełnym rozkwicie. Klomby tulipanów ścielą się na podobieństwo dywanu z pieczołowicie dobranymi kolorami. Sprawczynią tego święta jest królowa Niederlandów Beatrix, która podczas II wojny emigrowała najpierw do Anglii, a dopiero stamtąd – do Kanady, skąd wróciła do swego kraju w roku 1945.
Chcąc odwdzięczyć się Kanadzie, a zwłaszcza Ottawie za gościnę, przysłała wielkie ilości cebulek tulipanów i stąd każdej wiosny, nawet tak zimnej, jak obecna, odbywa się w Ottawie festiwal tulipanów, przyciągający mnóstwo ludzi, bo rzeczywiście jest na co popatrzeć. A to dopiero wstęp do głównych uroczystości, zaplanowanych na początek lipca – bo akurat wtedy przypada 150 rocznica utworzenia Kanady jako państwa. Brytyjskie kolonie: Nowa Szkocja, Nowy Brunszwik i Prowincje Kanady czyli Ontario i Quebec, które wtedy były znacznie mniejsze, niż obecnie, podpisały akt konfederacji, który wszedł w życie 1 lipca 1867 roku no i tak rozpoczęła się państwowość Kanady. Już teraz ulica przy której jest Parlament, udekorowana jest flagami reprezentującymi wszystkie prowincje Kanady: Nową Szkocję, Nowy Brunszwik, Wyspę Księcia Edwarda, Nową Funlandię i Labrador, Quebec, Ontario, Manitobę, Saskatchewan, Albertę i Kolumbię Brytyjską oraz terytoria: Terytoria Północno-Zachodnie, Yukon i Nunawut. Te terytoria są bardzo słabo zaludnione, na przykład terytorium Nunawut, które rozciąga się na północ od Manitoby i na zachód i północ od Zatoki Hudsona w kierunku Grenlandii i Bieguna Północnego i obejmuje prawie 2 mln kilometrów kwadratowych powierzchni lądowej, liczy niespełna 30 tys mieszkańców. Ale i Saskatchewan, które obejmuje ok, 600 tys. km kwadratowych, liczy niecały milion mieszkańców, z czego koło połowy mieszka w dwóch miastach: Saskatoon i Regina. W ogóle poza miastami Kanada jest słabo zaludniona a wśród mniejszości etnicznych, z jakich składa się tutejsza ludność, wpływowa jest diaspora ukraińska. Siedziba Światowego Związku Ukraińców mieści się w Toronto, zaś politycznie jest on całkowicie zdominowany przez banderowców. Stwarza to pewne trudności w stosunkach z miejscowa Polonią, która chociaż znacznie słabsza pod względem politycznych wpływów, nie może przechodzić obojętnie nad roszczeniową ideologią banderowską. Problem polega również na tym, że poza banderowskim, inne kierunki polityczne w łonie ukraińskiej diaspory w Kanadzie nie tylko nie istnieją, ale nawet – jak mi powiedziano – ujawnienie sympatii do nich oznacza całkowity szlaban na karierę w Światowym Związku, a bywa, że i gdzie indziej też. Mimo to jednak Polonia stara się współpracować z Ukraińcami przynajmniej w niektórych sprawach, które nie muszą prowadzić do konfliktów. Na przykład – jak informuje mnie pan Ludwik Klimkowski, prezes tutejszego Kongresu Polonii Kanadyjskiej, przy wznoszeniu pomnika Ofiar Komunizmu. Ciekawe, czy wiedzą o tym płomienni szermierze polsko-ukraińskiej amikoszonerii, którzy własne iluzje nie tylko sami biorą za rzeczywistość, ale w dodatku duraczą w ten sposób mnóstwo łatwowiernych ludzi. Zdominowana politycznie przez banderowców ukraińska diaspora w Kanadzie zapewniła sobie znaczne wpływy również na Ukrainie, finansując i wspierając politycznie i propagandowo różne przedsięwzięcia, których płomienni szermierze wolą nie zauważać.

        Będąc w Kanadzie ze zdumieniem przeczytałem informację, iż Lech Wałęsa, który – zgodnie z moimi przewidywaniami ze stycznia ubiegłego roku powołał zespół grafologów, którzy podobno uznali, że były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju nie podpisywał donosów sygnowanych pseudonimem „Bolek”. Myślę, że dobrze byłoby zacząć od pytania, czy Lech Wałęsa w ogóle umie pisać, czy tylko – na przykład – narysować swoje nazwisko. Gdyby bowiem w ramach kolejnej „koncepcji” okazało się, że nie umie, to sprawa autorstwa donosów wyjaśniłaby się automatycznie, bez konieczności angażowania coraz to nowych ekip grafologów, których w końcu może zabraknąć. Wróćmy jednak do wspomnianej nagrody Polonicus, którą Lech Wałęsa odebrał w Akwizgranie. Otóż moi Honorables Correspondants w Akwizgranie i Essen wyjaśnili mi, że tę nagrodę nadaje mieszane towarzystwo polsko-niemieckie, a nie żadna „Polonia”. Ze strony polskiej firmuje to Senat RP, EUWP, czyli Europejska Unia Wspólnot Polonijnych z panem Tadeuszem Adamem Piłatem na fasadzie, Konwent Organizacji Polskich w Niemczech oraz Instytut POLONICUS reprezentowany przez pana Wiesława Lewickiego. Organizacje polonijne w Niemczech i we Francji, z którymi stykałem się podczas swoich tam pobytów, nie chcąc brać udziału w tym przedsięwzięciu, tego samego dnia odsłoniły w ośrodku Concordia tablicę pamiątkową, poświęconą Kapłanom Niezłomnym. Nagrodę POLONICUS ufundowała Fundacja Karola Wielkiego, niemieckie Ministerstwo Kultury, Stowarzyszenie Wspólnota Polska w Warszawie, Senat RP, Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej w Warszawie. Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP i Konsulat RP w Kolonii. Ciekawe, w uznaniu jakich zasług Lech Wałęsa otrzymał tę nagrodę, bo po przeczytaniu Regulaminu trudno mi zgadnąć, czy za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury, czy dialogu polsko-niemieckiego, czy w przypadku nagrody honorowej – za jakie „konkretne efekty” - bo takie właśnie są koniecznie potrzebne. Ale o to mniejsza, bo odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że w tym przypadku mieliśmy do czynienia z kolejnym instrumentalnym wykorzystywaniem Polonii do załatwiania różnych podejrzanych sprawek krajowych – w tym przypadku – podtrzymywania reputacji Kukuńka, ostatnio trochę zaśmierdziałej. Z polskiej strony paluszki macza w tym pan Bogdan Borusewicz. Co on z tego ma – to jedna sprawa – ale dlaczego takie rzeczy firmuje Senat i Ministerstwo Spraw Zagranicznych, to sprawa druga i znacznie poważniejsza. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że MSZ w Warszawie za komuny traktowało Polonię instrumentalnie, tworząc fasadowe organizacje polonijne, które idealnie pasowały do definicji kopalni srebra według Marka Twaina: „dziura w ziemi i łgarz na wierzchu” z którymi bezpieczniacy załatwiali rozmaite siuchty, między innymi – przejmowanie na użytek bezpieki polonijnych obiektów, przedstawiających często znaczną wartość materialną. Jednak o ile za komuny było to lepiej zrozumiałe, to coraz trudniej zrozumieć te praktyki w 28 roku od sławnej transformacji ustrojowej i rządach „dobrej zmiany”. Najwyraźniej w MSZ żadnej „dobrej zmiany” jeszcze nie ma, a władza ścisłego kierownictwa nie sięga już za prób gabinetu takiego dygnitarza, za którym rozpoczyna się strefa zastrzeżona dla członków ekipy, którą w swoim czasie skompletował według kryteriów rasowych i której rządy nad Ministerstwem i sprawami zagranicznymi Polski powierzył „drogi Bronisław”, czyli Bronisław Geremek. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda, ale ponieważ nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, to po tym wszystkim lepiej rozumiemy, dlaczego nasz Kukuniek po zainkasowaniu nagrody beknął z podobnego klucza, co Radosław Sikorski podczas składania swego „hołdu pruskiego” - że mianowicie Niemcy powinny wziąć odpowiedzialność za Europę. Ciekawe na co w takiej sytuacji liczy Kukuniek – że na przykład Nasza Złota Pani użyje jakiegoś specjalnego wywabiacza, by zdalnie usunąć ze wszystkich archiwów dokumenty „Bolka”, a w ramach strategicznego partnerstwa przekona również zimnego ruskiego czekistę Putina, by spalił stosowne mikrofilmy, o których w „Informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW” pisał w czerwcu 1992 roku złowrogi Antoni Macierewicz – żeby już nie trzeba było wydawać na grafologów bez konieczności ogłaszania, że były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju nie umie pisać – a kiedy już te wszystkie sprawy zostaną pomyślnie załatwione – wykreuje go na „Mędrca Europy” ze stosownymi alimentami? Tak czy owak widać, że w prywatniackie sprawy Kukuńka wciągane jest całe państwo z jego instytucjami i finansami. Ładny interes!

Męczeństwo państwowe i prywatne


        Z obfitości serca usta mówią, więc żydowska gazeta dla Polaków już nie mogła powstrzymać radosnych hercklekotów serca gorejącego na wiadomość, jak to na posiedzeniu Rady UE aż 17 państw skrytykowało Polskę za uchylanie się od przyjęcia zaleceń Komisji Europejskiej w sprawie tubylczego Trybunału Konstytucyjnego. Ale to znaczy, że 9 krajów Polski nie skrytykowało – bo Unia Europejska liczy 28 państw członkowskich. Tymczasem żydowska gazeta dla Polaków napisała, że Polskę „wsparły” tylko Węgry. Ha! Mogłoby być lepiej, ale miejscu żydowskiej gazety dla Polaków, ja bym tak węgierskiego wsparcia nie lekceważył. Pamiętamy przecież węgierskie wsparcie dla Polski w roku 1920, kiedy to wybitny przedstawiciel żydokomuny w osobie Lejby Bronsteina, co to dla zmylenia głupich gojów przybrał pseudonim „Lwa Trockiego”, wiódł na Polskę bolszewickie wojsko. Tymczasem Węgry oddały do dyspozycji Polski fabrykę amunicji na wyspie Csepel w Budapeszcie, dzięki czemu eszelony mogły dosłownie w ostatniej chwili dostarczyć amunicję karabinową i artyleryjską na stację kolejową w Skierniewicach, skąd prosto z wagonów dostarczana była na pierwszą linię podczas bitwy warszawskiej, umożliwiając zwycięstwo. Inne kraje Unii Europejskiej, jak na przykład Niemcy, zablokowały transport amunicji dla Polski, podobnie jak Gdańsk i brytyjscy dokerzy, których tamtejsza żydokomuna podburzyła przeciwko naszemu krajowi i w związku z tym odmówili ładowania amunicji dla Polski. Zatem skoro Komisja Europejska, w której misję tarmoszenia Polski powierzono owczarkowi niemieckiemu w osobie Fransa Timmermansa, wszczęła przeciwko Węgrom podobną „procedurę”, jak i przeciwko Polsce, to jasne, że Węgry nie będą przyłączały się do jakichś idiotycznych krytyk, gwoli udelektowania pacanowskiego autorytetu w osobie pana profesora Andrzeja Rzeplińskiego. Żydokomuna stoi oczywiście murem za panem profesorem Rzeplińskim i Trybunałem Konstytucyjnym, bo na tym etapie strona żydowska ściśle koordynuje swoją politykę historyczną z historyczną polityka niemiecką w nadziei, że Nasza Złota Pani pozwoli żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu umoczyć pyski w melasie, nakazując ekspozyturze Stronnictwa Pruskiego zrealizowanie żydowskich roszczeń majątkowych, jakie wysuwają przeciwko Polsce – ale ten interes niekoniecznie musi się udać, mimo zainstalowania w gmachu Muzeum Historii Żydów Polskich Biura Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego z zasięgiem na całą Europę Środkową. Ale na razie każdy, kto tylko gwoli dogodzenia swoim pragnieniom chciałby przy niemieckiej pomocy wypłukać z Polski resztki suwerenności, cieszy się poparciem żydowskiej gazety dla Polaków, która gotowa wykreować autorytet moralny niechby i z notorycznego szubrawca. Takie skłonności i umiejętności nabywa się ze stosownym mlekiem, podobnie jak kierowanie się mądrością etapu. Ale wedle stawu grobla – bo Niemcy są narodem zdyscyplinowanym i jeśli, dajmy na to, teraz jest rozkaz, by nosić Żydów na rękach, to nie pozwolą nikomu się w tej gorliwości wyprzedzić, ale gdyby tak pewnego dnia padł jakiś inny rozkaz, to też nie pozwolą się nikomu wyprzedzić. W takiej sytuacji rozsądek podpowiadałby, by nie przeciągać struny w podskakiwaniu z radości na widok męczeństwa, jakiego nasz nieszczęśliwy kraj doznaje na skutek tarmoszenia przez sforę owczarków niemieckich, wśród których, w charakterze przewodnika stada, wyróżnia się wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Frans Timmermans. Jak to śpiewał w swoim czasie Piotr Szczepanik - „Nigdy więcej nie ryzykuj jednym słowem – mogę później nie zapomnieć, co mi powiesz!”

        Warto to sobie przemyśleć tym bardziej, że możemy w czasie rzeczywistym obserwować skutki zatwardziałości prezesa TVP Jacka Kurskiego, w następstwie której męczeństwa dozna pani Katarzyna Szczot, używająca estradowego pseudonimu „Kayah”, której zatwardziały prezes Kurski miał postawić szlaban na występy podczas festiwalu piosenki w Opolu bo wspierała KOD. Interweniował w tej sprawie prezydent Opola, pan Arkadiusz Wiśniewski – i słuszna jego racja, bo przecież Kayah już raz doświadczyła męczeństwa, co zresztą zrelacjonowała w piosence „Testosteron”, obwiniając ten hormon nie tylko za „osamotnienie, zdradę i gniew”, ale również za „przelaną krew” - najprawdopodobniej z nosa. Nic zatem dziwnego, że w geście solidarności z naszą męczennicą pani Kasia Nosowska też w Opolu nie zaśpiewa. Pani Nosowska jest dyrektorką promowanego przez browar Żywiec projektu „Męskie granie”, ale ten gest dowodzi, że jest wrażliwa również i na granie damskie. Jestem pewien, że gest pani Nosowskiej zainspiruje również inne gwiazdy estrady do okazania podobnych gestów i w rezultacie dojdzie do bojkotu festiwalu opolskiego. Byłoby to wydarzenie bez precedensu od czasów pani redaktor Ireny Dziedzic, które z pewnością odbiłoby się szerokim echem wśród pracowników przemysłu rozrywkowego we wszystkich bantustanach Unii Europejskiej, zwłaszcza gdyby stary finansowy grandziarz Jerzy Soros zrekompensowałby celebrytom utratę alimentów na przykład w postaci konkurencyjnego festiwalu piosenek wolnościowych, na przykład takich: „Nie zna granic ni kordonów pieśni zew, pieśni zew, pieśni zew. Nie zamilknie, nie ucichnie wolny śpiew, wolny śpiew, wolny śpiew. Przez cały świat słowa pieśni tej niech niesie wiatr, niech rozbrzmiewa młodzieżowy wolny śpiew, wolny śpiew, wolny śpiew!” Tak śpiewali członkowie Związku Młodzieży Polskiej za panowania Józefa Stalina, kiedy nasz nieszczęśliwy, a właściwie bardzo szczęśliwy kraj, pod dyrekcją klasowej trójki wszechmogących Żydów: Jakuba Bermana, Hilarego Minca i Romana Zambrowskiego, podobnie jak inne, bardzo szczęśliwe kraje, tryskał wolnością i praworządnością aż po dziurki w nosie. W ten oto sposób z prywatnego męczeństwa pani Katarzyny Szczot wyłoni się potężne męczeństwo państwowe, a nawet – międzynarodowe, znaczy się – internacjonalistyczne, które podziwiać będą i partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, żywi i uma... no, mniejsza z tym.

        Na tle takiego rozmachu możemy tylko współczuć panu Tomaszowi Siemoniakowi, byłemu ministrowi obrony, który też doświadczył męczeństwa, zapowiadając bojkotowanie rządowej telewizji. To odważny gest, zwłaszcza, że nikt może go nie zauważyć na tle męczeństwa o zasięgu internacjonalistycznym, co jeszcze raz dowodzi wyższości męczeństwa zbiorowego i publicznego, znaczy się - państwowego nad prywatnym.

Hercklekoty, szaleństwa i choroba filipińska


        Trudno zgadzać się z Ryszardem Petru, bo często wygłasza on opinie dziwaczne, zdradzające niedostateczne poinformowanie w najprostszych, zdawałoby się, sprawach, jak na przykład liczbie królów, których święto przypada 6 stycznia – ale, jak powiadają – jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści - więc i sprytnemu panu Rysiowi też czasem zdarzy się powiedzieć coś trafnego. Trudno bowiem nie zgodzić się z jego opinią, że wniosek Platformy Obywatelskiej o wotum nieufności wobec złowrogiego ministra obrony Antoniego Macierewicza, raczej wzmocnił go niż osłabił. Wprawdzie tylko 8 głosów przedzieliło go od porażki, ale pamiętamy przecież, że w 1993 roku rząd Hanny Suchockiej upadł zaledwie przewagą jednego głosu, więc 8 głosów w zupełności wystarczy. A przecież operacja zatapiania złowrogiego ministra Macierewicza była dość zaawansowana, zwłaszcza że znalazł się on nie tylko na celowniku przeciwników obecnego rządu, ale również Prawa i Sprawiedliwości. Partyjna komisja, która stwierdziła, że Bartłomiej Misiewicz nie nadaje się do żadnej pracy w administracji państwowej – żadnej, a więc nawet stróża nocnego, czy sprzątacza – była powołana przez PiS. Poza tym nie chodziło o Bartłomieja Misiewicza, który przecież sam się na zajmowane przez siebie stanowiska nie mianował, więc każdy strzał w niego wymierzony, rykoszetem godził w złowrogiego ministra Macierewicza, podobnie jak poparcie przez niektórych posłów PiS wniosku o przeprowadzenie w resorcie obrony narodowej kontroli NIK. Ale czym innym jest operacja powolnego zatapiania złowrogiego ministra, co do którego prezes Jarosław Kaczyński mógł nabrać podejrzeń, niczym Caryca Leonida wobec marszała Greczki, że „chce wpełznąć gad na carski tron”, a poza tym ogłoszenie przez podkomisję, pod egidą ministra Macierewicza badającą katastrofę smoleńską kolejnej „hipotezy”, zamiast ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy mogło wzbudzić dodatkowe podejrzenia – a czym innym wniosek o wotum nieufności ze strony „totalnej opozycji”. W obliczu takiej ostentacji PiS musiało za złowrogim ministrem Macierewiczem stanąć murem – no i stanęło. To właśnie zauważył sprytny pan Rysio, ale skoro zauważył to nawet sprytny pan Rysio, to czyż nie zauważyli tego jeszcze sprytniejsi spryciarze z Platformy Obywatelskiej? Posądzenie ich o taki brak spostrzegawczości byłoby niegrzeczne, ale skoro zdawali sobie sprawę, że taki wniosek tylko wzmocni złowrogiego ministra Macierewicza („co cię nie zabije, to cię wzmocni” - powtarzano za Fryderykiem Nietzsche w Hitlerjugend), to dlaczego go złożyli? Przecież nie po to, by wzmacniać złowrogiego ministra – ale skoro nie po to, to po co?

        Pewne światło na tę sprawę rzuca przyłączenie się francuskiego producenta śmigłowców „Caracal” w charakterze poszkodowanego do doniesienia o przestępstwie, jakie posłowie PO złożyli do prokuratury po deklaracji pana Wacława Berczyńskiego, że „wykończył caracale”. Co prawda minister Macierewicz też złożył do prokuratury zawiadomienie o kolportowaniu przez PO fałszywych zarzutów, ale jeśli Francuzi potraktowaliby sprawę serio i powierzyli ją jakiejś renomowanej kancelarii adwokackiej, to sprawa pod każdym względem nabrałaby takiej smakowitości, że tylko palce lizać i obgryzać. Któż może wiedzieć, kiedy przy takiej okazji mogłyby wyjść na jaw jakieś wstydliwe zakątki, towarzyszące temu zagadkowemu kontraktowi – a taka możliwość musi przyprawiać o hercklekoty wszystkich tych, którzy wzięli coś pod stołem, a teraz nie mogą oddać forsy, bo już ją wydali. W tej sytuacji na wszelki wypadek trzeba wykazywać się wzmożona aktywnością – że oto robimy wszystko, co w naszej mocy, by złowrogiego ministra Macierewicza odsunąć od sterowania naszą niezwyciężona armią. A cóż może lepiej ilustrować taką wzmożoną aktywność, jeśli nie wiosek o wotum nieufności? Co prawda Francuzi też nie w ciemię bici, więc jeśli nawet sprytny pan Rysio zauważył, że ten wniosek raczej wzmacnia złowrogiego ministra, niż go osłabia, to pewnie i oni też to zauważyli, ale wiadomo, że tonący brzytwy się chwyta, więc nic dziwnego, że i PO postanowiła zademonstrować intencje, przechodząc do porządku nad skutkami.

        W obronie złowrogiego ministra Macierewicza płomienną mowę wygłosiła premier Beata Szydło, sztorcując przy okazji Unię Europejską i zapowiadając, że Polska „nie będzie uczestniczyć w szaleństwie brukselskich elit”. Chodzi oczywiście o tak zwanych „uchodźców”, których Nasza Złota Pani chciałaby powtryniać wszystkim unijnym bantustanom nie tyle dlatego, że los uchodźców rozkrwawia jej serce, tylko dlatego, że jest to znakomity pretekst do wytresowania krajów członkowskich w posłuszeństwie, niezależnie od tego, do czego zobowiązały się w ratyfikowanych traktatach: akcesyjnym i lizbońskim. W tej sytuacji owczarki niemieckie w rodzaju Fransa Timmermansa zyskują dodatkowy powód do tarmoszenia naszego nieszczęśliwego kraju, który już i tak tarmoszą pod pretekstem łamania demokracji i praworządności. Na wystąpienie Beaty Szydło zareagowała przeczulona na punkcie swojej godności Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus z dziwnie osobliwej trzódki sprytnego pana Rysia. Oskarżyła Beatę Szydło, że „obraża wszystkich: opozycję, Polki, Polaków, Europejczyków”, przekształcając się w ten sposób w „polską Marine Le Pen” i dodała, że „dla nas to jest przerażające”. Najwyraźniej po włączeniu się w szaleństwa brukselskich elit Wielce Czcigodna posłanka musiała wiele sobie obiecywać, podobnie jak Katarzyna Wielka. Kiedy wdała się w wojnę z Turcją o Zatokę Złotego Rogu, pruski król Fryderyk II zauważył, że „już jej rogi huzarskie nie wystarczają”. Jak powiadają wymowni Francuzi, l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Bywają jednak i reakcje odwrotne. Takiej właśnie reakcji na przemówienie Beaty Szydło doświadczył Aleksander Kwaśniewski. Okazało się, że „robi mu się niedobrze” . To oczywiście bardzo poważne symptomy, ale trzeba by zwołać jakieś konsylium weterynarzy, żeby ustalili, czy uczucie nudności i odruchy wymiotne u byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju są następstwem wysłuchania przemówienia pani premier, czy może nawrotem objawów słynnej „choroby filipińskiej”, która podobno jest nieuleczalna i tylko można łagodzić jej skutki abstynencją. Niezależnie jednak od tego warto zwrócić uwagę na spostrzeżenie Aleksandra Kwaśniewskiego, który mimo wspomnianych objawów zarzucił Beacie Szydło złamanie „zasady ciągłości”, jaka podobno obowiązuje w Unii Europejskiej. Ciekawe, czy miał na myśli konieczność kontynuowania głupstw popełnionych przez Naszą Złotą Panią, czy coś jeszcze innego – ale może wspomniane konsylium wyjaśniłoby również i tę sprawę.


© Stanisław Michalkiewicz
26-28 maja 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2