Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Jak za Hammurabiego. Psisko oddano do bydła. Początek końca rządów PiS

Jak za Hammurabiego


Niczyje życie, zdrowie, ani mienie nie jest bezpieczne, gdy trwa sesja Sejmu – powiadają polscy liberałowie, trawestując spostrzeżenie konserwatystów amerykańskich. Bo jakże tu nie odczuwać niepokoju, skoro, kiedy już z inicjatywy ONZ wszystkie państwa uznały „prawo do pracy” za „podstawowe prawo człowieka”, zaraz pojawiło się pojęcie „nielegalnego zatrudnienia”? Warto zwrócić uwagę, że nie dotyczy ono sytuacji, gdy ktoś wynajmuje się do „mokrej roboty”, tylko, gdy wykonuje pożyteczną pracę – ale bez pozwolenia władzy publicznej. Co tu ukrywać; jesteśmy w cęgach reżymu, które w dodatku coraz bardziej się zaciskają, chociaż mało kto to odczuwa, ponieważ większość jest otumaniona znieczulającą propagandą. Tylko najwrażliwsi, jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska nie mają złudzeń:
„Tam, za światem, poczyna się wolność – tam dopiero koniec gniewom, winom i zasiekom i granicznym kopcom. Tam, gdy mglistą wjadę limuzyną w bramy nieboskłonu, już mnie warty nie wstrzymają obce. Z wiatrem rozrzucę paszporty i nie potrzeba mi świadectwa zgonu.”

Więc jeśli niczyje życie, zdrowie, ani mienie nie jest bezpieczne, gdy trwa sesja Parlamentu (bo przecież niebezpieczeństwo nie zależy od tego, jak się to gremium nazywa; czy Kongres, czy Parlament, czy Sejm, Churał Ludowy, czy Najwyższy Sowiet), to cóż dopiero, gdy Parlament ma debatować nad warunkami wyjścia z Unii Europejskiej? Dlatego też pani premier Teresa May uznała za stosowne uspokoić Polaków mieszkających w Zjednoczonym Królestwie, że mimo Brexitu nic im nie grozi – jednak pod warunkiem wzajemności, to znaczy – że w państwach, które nadal pozostaną w Unii Europejskiej tak samo nic nie będzie groziło mieszkającym tam obywatelom brytyjskim. Okazuje się zatem, że na tym świecie pełnym rozmaitych „paktów praw człowieka” nic nie jest absolutnie pewne i mimo szalonego rozwoju stosunków międzynarodowych, jak przychodzi co do czego, to zaraz odżywają zasady sformułowane jeszcze w czasach Hammurabiego: „oko za oko, ząb za ząb” - bo na tym właśnie polega zasada wzajemności.

Tedy, zanim wyjaśni się, na czym właściwie stoimy, warto zastanowić się nad zaletami i wadami rozmaitych ideologii – na przykład – liberalizmu i narodowego socjalizmu. Liberalizm, oczywiście w maksymalnym uproszczeniu, oznacza, że władza publiczna nie powinna specjalnie interesować się przynależnością narodową swoich podatników. Tymczasem narodowy socjalizm odwrotnie – głosi, że nie tylko powinna się interesować, ale również faworyzować obywateli należących do narodu politycznie dominującego. Gdyby zatem narodowy socjalizm w Europie zwyciężył, to zapowiedź zastosowania zasady wzajemności nie wróżyłaby nic dobrego.

Początek końca rządów PiS


Wprawdzie po wygaśnięciu groteskowego puczu opozycja liże rany i kombinuje, jakby tu przed opinią publiczną uzasadnić przynajmniej własne istnienie, podczas gdy Prawo i Sprawiedliwość w towarzystwie „stronnictw sojuszniczych” snuje projekty utrzymania, a nawet rozszerzenia władzy – ale pojawiły się też zwiastuny nadchodzących zmian. Nie mówię o słynnym jasnowidzu, to znaczy – panu Krzysztofie Jackowskim, który na rok 2017 przewiduje wojnę i zmasowane ataki terrorystyczne, w następstwie których rząd Prawa i Sprawiedliwości nie przetrwa do końca kadencji – chociaż takich sygnałów nie można lekceważyć nie tylko przez szacunek dla pana Jackowskiego, ale i z innych, zagadkowych przyczyn. Jak wiadomo, jednym z nieprzejednanych wrogów Jarosława Kaczyńskiego należy książę-małżonek, czyli Radosław Sikorski. To zresztą ciekawa sprawa, że największymi wrogami prezesa Kaczyńskiego stają się dawni jego faworyci. Bo książę-małżonek był właśnie takim faworytem i nawet w rządzie premiera Marcinkiewicza i samego Jarosława Kaczyńskiego, jako senator z ramienia PiS piastował urząd ministra obrony narodowej. Obsypywanie księcia-małżonka tyloma łaskami nie mogło być sprawą przypadku i dlatego nie ma rady, jak tylko uznać księcia-małżonka za faworyta pana prezesa Kaczyńskiego. Co prezes Kaczyński z tego miał – to sprawa osobna, a zresztą nie o to w tym momencie chodzi, tylko o koneksje księcia-małżonka z afgańskimi mudżahedinami. Mając takie koneksje, książę-małżonek bez trudu mógłby zachęcić ich do podjęcia dżihadu przeciwko naszemu nieszczęśliwemu krajowi, by wyzwolili go z kaczystowskiej niewoli i - ustanowiwszy jakąś tubylczą administrację pomocniczą - poprowadzili ku świetlanej przyszłości. Zatem, choćby za sprawą księcia-małżonka „zmasowane ataki terrorystyczne”, o jakich wspomina pan Jackowski, mamy jak w banku – o ile oczywiście książę-małżonek dostanie taki rozkaz, no a wojna wybuchnie jak dwa a dwa – cztery. Wystarczy tylko zajrzeć na judeochrześcijański „portal poświęcony” „Fronda”, żeby się przekonać, nie tylko, że wojna wisi na włosku, ale że zakończy się ostatecznym zwycięstwem naszej niezwyciężonej armii, właśnie poddawanej kuracji przeczyszczającej. Czy ma to związek z „nowymi rozmieszczeniami sojuszniczymi” , czy też raczej należałoby tę kurację traktować jako ruch wyprzedzający nieunikniony skandal, jeśli tylko wymowni Francuzi stracą cierpliwość i zaczną chlapać, kto ile wziął za zakupienie przez Polskę po wyśrubowanej ponad wszelkie granice przyzwoitości cenie śmigłowców „Caracal” i gdzie schował szmalec – trudno zgadnąć. Tak czy owak nasza niezwyciężona poddawana jest kuracji przeczyszczającej i żeby tylko za bardzo się wskutek tego nie odwodniła. Taka kuracja wcale nie musi budzić w szeregach naszej niezwyciężonej uczuć wyłącznie negatywnych. Wprawdzie ci, którzy padli ofiara kuracji na pewno nie są zadowoleni, ale trzeba pamiętać, że w jej efekcie otwiera się w naszej niezwyciężonej mnóstwo możliwości awansowych dla młodszych oficerów. Opowieści, jakoby odchodzący generałowie, czy pułkownicy dysponowali jakimści niezastąpionym kapitałem doświadczenia, można włożyć między bajki, jako że w znacznej części a może nawet w większości przypadków ten kapitał ma charakter raczej biurokratyczny. Więc jeśli nawet z jednej strony kuracja przeczyszczająca w naszej niezwyciężonej może zrodzić dla rządu PiS pewne ryzyka, to z drugiej – może go też wzmacniać, zgodnie z formułą, w swoim czasie bardzo popularną w Hitlerjugend: „co cię nie zabije, to cię wzmocni!”

Ale nie to może najbardziej zagrozić władzy PiS nad naszym i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwym krajem. Do wspomnianych zagrożeń doszło bowiem najpoważniejsze, chociaż na pierwszy rzut oka nie sprawia nawet takiego wrażenia. Oto przeciwko rządom Prawa i Sprawiedliwości zbuntowała się pani Olga Sipowiczowa, dawniej słynna „Kora”, czyli Olga Jackowska. W wypowiedzi dla tygodnika kierowanego przez znanego z żarliwego obiektywizmu redaktora Tomasza Lisa oświadczyła, że nie może pozwolić, żeby władza kazała jej czuć się we własnej ojczyźnie „jak intruz” i że PiS „niszczy jej szczęście na finiszu życia”. Ciekawe, co konkretnie ma na myśli, mówiąc o tym „szczęściu” - bo z wcześniejszych deklaracji wynikało, że „Kora” jest „socjalistką”, no a Prawo i Sprawiedliwość, ustami samego prezesa Kaczyńskiego i wicepremiera Morawieckiego właśnie ogłosiło coś w rodzaju Manifestu Socjalistycznego, a w każdym razie – Etatystycznego. Najpierw „państwo”, potem „własność”, a na końcu - „rynek”. Takie rzeczy powinny podobać się każdemu socjaliście, podobnie, jak każdej socjalistce. A jednak PiS „Korze” się nie podoba, a to znaczy, że nie chodzi tu o socjalizm, tylko o coś całkiem innego. O co? Tajemnica to wielka, być może również dla słynnej „Kory” - ale to rzecz bez znaczenia. Skoro do szczęścia potrzeba jej zakończenia rządów PiS – to czyż dla prezesa Kaczyńskiego nie powinien to być wystarczający powód do refleksji i rachunku sumienia? Karol Olgierd Borchardt wspominał o porzekadle, ze jeśli ktoś chce przejść przez życie spokojnie, to powinien unikać rozdrażniania trzech osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem. Tymczasem prezes Kaczyński samym swoim istnieniem najwyraźniej rozdrażnia słynną „Korę” aż do stanu, określanego w medycynie mianem „irritabilis”. W takim stanie wygłasza ona opinie bardzo podobne do tej, jaką jesienią 1939 roku uraczyła Melchiora Wańkowicza pewna Polka, zapewniając go, że wojna musi zakończyć się najdalej w grudniu. Na zdumione: „dlaczego!” odpowiedziała - „bo ja już dłużej nie wytrzymam!” I to jest argument!

Psisko oddano do bydła


Faszystowski reżym do swoich nieprawości dodał w dniach ostatnich jeszcze jedną. Przy tylu nieprawościach jeszcze jedna nie powinna robić większej różnicy – ale to jest nieprawość specjalnego kalibru, bo dotyczy legendy, a właściwie Legendy Lecha Wałęsy. Oto Instytut Pamięci Narodowej podał do wiadomości, że według liczącej grubo ponad 200 stron opinii grafologów z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych imienia Jana Sehna, dokumenty z „szafy Kiszczaka”, a więc te, które w swoim czasie przekazała IPN-owi pani Maria Kiszczakowa są autentyczne, co oznacza, że Lech Wałęsa był świadomym tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Lech Wałęsa jeszcze w przeddzień oficjalnego ogłoszenia tej wiadomości kategorycznie wszystkiemu zaprzeczył, wskazując, że – jakże by inaczej! - obecne kierownictwo IPN, podobnie jak grafologowie z Instytutu Ekspertyz Sądowych musieli przez faszystowski reżym zostać podłączeni do prądu i w rezultacie potwierdzili wszystko, czego reżym od nich zażądał – ale że on nie traci nadziej, że jak reżym zostanie szczęśliwie usunięty, to nowe władze IPN i grafologowie, już bez podłączania do prądu potwierdzą prawdę, a niezawisłe sądy – bo wtedy niezawisłe sądy znowu zaczną działać, jak się należy – przysolą wszystkim oszczercom, wszystkim „Cenckiewiczom” piękne wyroki. Wyznawcy naszego Kukuńka na razie tak daleko nie idą w swoich przewidywaniach, bo najwidoczniej i Sanhedryn i Wojskowe Służby Informacyjne jeszcze nie zdecydowały się, którą „koncepcję” zaczną teraz lansować, ale pojawiają się wyjaśnienia amatorskie, jeśli nawet Lechowi Wałęsie przytrafił się jakiś casus pascudeus, to nie ma znaczenia, skoro on go tak skutecznie „wyparł”, że aż sam w to „wyparcie” uwierzył.

Rzeczywiście nie da się ukryć, że Lech Wałęsa „wypierał” i „wypierał” - co przybierało postać kolejnych „koncepcji”, jakie lęgły mu się w głowie na podobieństwo królików. Była wśród nich „koncepcja”, że „Bolków” było wielu, była taka, że nie było żadnego, była wreszcie i taka, że „Bolek”, to marka urządzenia podsłuchowego, które SB stosowała wobec Lecha Wałęsy, a informacje uzyskane z podsłuchów redagowała jako raporty konfidenta – i tak dalej i tak dalej. Ta mnogość „koncepcji” i szybkość, z jaką pojawiały się w głowie Lecha Wałęsy mogłaby wskazywać na przypadłość zwaną „gonitwą myśli”, ale równie dobrze – na realizowanie instrukcji, jaką centrala przygotowała na wypadek dekonspiracji konfidenta. Skoro dekonspiracja już nastąpiła, to nie ma innego wyjścia, jak przedstawiać coraz bardziej karkołomne i coraz mniej prawdopodobne wyjaśnienia w nadziei, że opinia publiczna zmęczona tymi matactwami, straci do nich zainteresowanie. Ta metoda stosowana była w wielu poważniejszych sprawach, nie tylko zresztą u nas, ale również w Ameryce i właśnie na podstawie rozmnażania coraz mniej prawdopodobnych „koncepcji”, można było nabrać podejrzeń, że sprawę uszczelniają jacyś pierwszorzędni fachowcy. No dobrze – ale dlaczego pierwszorzędni fachowcy mieliby uwijać się wokół uszczelniania sprawy agenturalności Lecha Wałęsy? Tego oczywiście nie wiem, natomiast na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej nasuwają mi się następujące podejrzenia. Że Lech Wałęsa jako tajny współpracownik SB został z drugiej połowie lat 70-tych przejęty przez wywiad wojskowy z zadaniem przeniknięcia do Wolnych Związków Zawodowych, jakie podówczas pojawiły się i na Śląsku i na Wybrzeżu. Ponieważ w tych latach sam byłem już w ROPCiO, to nawet ja wiedziałem, że Lech Wałęsa, który w WZZ nie był żadną figurą, tylko szeregowym uczestnikiem, „ze łzami w oczach” do czegoś przyznał się swoim funkcyjnym kolegom. Czy tak było rzeczywiście – nie wiem – ale to wyjaśnia, dlaczego to właśnie Lech Wałęsa został podwieziony motorówką Marynarki Wojennej pod stocznię, potem przeskoczył przez płot, którego – jak zapewniała Anna Walentynowicz – akurat w tym miejscu nie było – no i „obalił komunizm”. Dlaczego wywiad wojskowy upodobał sobie w wykreowaniu konfidenta na narodowego bohatera walki z komunizmem, to wydaje się oczywiste tym bardziej, że Lech Wałęsa ani przez moment nie zawiódł nadziei, jakie EAZWIEDUPR z nim wiązał. Podobnie wydaje się oczywiste, dlaczego inne, legendarne postacie, z taką determinacją bronią legendy Lecha Wałęsy. Otóż ta legenda jest jednym z najważniejszych mitów założycielskich III Rzeczypospolitej i na niej, jak na fundamencie, wspiera się konstrukcja pozostałych legend, przypominająca domek z kart. Wiadomo, że wyjęcie chociaż jednej karty powoduje natychmiastowe zawalenie całego domku, więc legendarne postacie muszą bronić legendy Lecha Wałęsy, bo na niej wspierają się ich własne legendy.

No dobrze; im to jest potrzebne, choćby dla dogodzenia miłości własnej, która w przypadku Lecha Wałęsy już dawno przekroczyła granice megalomanii; jak wiadomo, całkiem serio uważa się on za potomka rzymskiego cesarza Walensa – ale po co potrzebne były te legendy wywiadowi wojskowemu? To znowu można wyjaśnić tylko na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej, według której, po spotkaniu M. Gorbaczowa z prezydentem Ronaldem Reaganem w Rejkjaviku, kiedy okazało się, że istotnym elementem nowego porządku politycznego w Europie będzie ewakuacja imperium sowieckiego z Europy Środkowej – otóż po tym spotkaniu, w ramach przygotowań do transformacji ustrojowej (bo dla bezpieki było jasne, że kiedy sowiecki się wycofają, to ten ustrój, jakiego świat nie widział, nie przetrwa ani dnia dłużej), rozpoczęła się selekcja kadrowa w strukturach podziemnych, której celem było wyłonienie takiej reprezentacji „społeczeństwa”, do której generał Kiszczak mógłby mieć zaufanie. A do kogo generał Kiszczak mógłby mieć największe zaufanie? A do kogóż, jeśli nie do osób zaufanych? Dlatego też do nowych władz „odrodzonej” Solidarności, tworzonej już prawidłowo, to znaczy – od góry do dołu, żeby wszystko, łącznie z Kukuńkiem, było pod kontrolą, nie weszli przedstawiciele „ekstremy”, tylko grono postaci „legendarnych”, a te „legendy” stanowiły bilet wstępu do elity. Dzięki temu ekonomiczne i polityczne interesy „strony rządowej”, czyli wywiadu wojskowego i jego agentury, zostały stosunkowo tanim kosztem skutecznie zagwarantowane – co, mówiąc nawiasem, w niepojętym przypływie szczerości ujawnił w latach 90-tych na lamach „Gazety Wyborczej” pan red. Stefan Bratkowski odpowiadając na list oburzonych AK-owców pod przywództwem Stanisława Jankowskiego „Agatona”.

Ale – jak to przewidział pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Krasicki - „Póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan co chciał u pana swojego wyprosił. Zestarzał się – a z dawnego pańskiego pieścidła psisko stare, niezdatne, oddano do bydła.” Tedy i naszemu Kukuńkowi nie pozostaje dzisiaj nic innego, jak pielęgnowanie nadziei, że niezawisłe sądy znowu zaczną działać prawidłowo – co stanowi niezwykle zabawne pendant do niedawnej narady utytułowanych przebierańców pod przewodnictwem pana sędziego Żurka.



--


© Stanisław Michalkiewicz
6-8 lutego 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2