ale na otarcie łez wylanych z powodu utraty zdrowia, naruszenia godności i złamania kariery dostał od innego niezawisłego sądu 500 tys. złotych. W ten oto sposób sprawiedliwości stało się zadość i jeśli nawet może to wywołać wrażenie, że niezawisłe sądy też wykonują czyjeś rozkazy (sędzia Lipiński z Warszawy, który panu sędziemu Hurasowi ocierał łzy zauważył, że trwający 10 lat proces toczył się przed niezawisłym sądem nie tylko bez dowodów, a nawet „wbrew nim”, a poza tym ujawnił, iż ABW odmówiła dostarczenia niezawisłemu sądowi dokumentacji operacji „Temida”, dotyczącej werbunku agentury wśród sędziów i prokuratorów), no to wypada rozróżnić, że jedne rozkazy służą trumfowi sprawiedliwości, a inne nie. A które służą? Ano te, w następstwie których sprawiedliwość triumfuje, to chyba jasne? W przypadku pana sędziego Hurasa sprawiedliwość ewidentnie zatriumfowała, więc jeśli nawet niezawisły sąd czegoś tam posłuchał, to nie dałoby się ukryć, że posłuchał słusznie. Przypominam o tym wszystkim – a przecież można by na zawołanie dostarczyć wielu innych, podobnych przykładów – na marginesie ostatniego spotkania sędziów, będącego „pokłosiem” Nadzwyczajnego Kongresu Sędziów Polskich, w którym wzięło udział około tysiąca sędziów-ochotników, w związku z czym podejrzewam, iż przynajmniej niektórzy z nich, jeśli nie zdecydowana większość mogła być zwerbowana właśnie w następstwie operacji „Temida” i nie tylko tej - bo przecież jeszcze skuteczniejszy werbunek konfidentów wśród prokuratorów i sędziów mogły prowadzić – a jeśli mogły, to pewnie i prowadziły – Wojskowe Służby Informacyjne, których teraz „nie ma” . W takiej sytuacji sędziowie, wraz z panem sędzią Waldemarem Żurkiem na czele, mogliby wykazać nieco więcej skromności, a przynajmniej nie wygłupiać się – jak to podczas wspomnianego Nadzwyczajnego Kongresu zrobiła pani sędzia Irena Kamińska, która dopuściła sobie do głowy, iż sędziowie są „nadzwyczajną kastą ludzi”. Że nasz Kukuniek uważa się za potomka rzymskiego cesarza Walensa – do tego już się przyzwyczailiśmy, ale skąd u szczerych szermierzy demokracji takie przekonania o istnieniu „nadzwyczajnych kast ludzi” - trudno zgadnąć.
Mniejsza jednak o to, bo kiedy tylko wspomniałem o panu Niewiarowskim, zaraz naszły mnie takie skojarzenia. Tymczasem chciałem przypomnieć co innego – jak to pan minister Niewiarowski składał „gospodarską wizytę” w jakiejś fabryce w Gorzowie Wielkopolskim, podczas której tamtejsi związkowcy zaprezentowali mu próbkę tak zwanych „robotniczych wystąpień”. Robotniczymi wystąpieniami nazywano za komuny uzgodnione z kierownictwem partii szalenie krytyczne opinie tak zwanych „prostych robotników”, przeważnie starannie dobranych i poinstruowanych konfidentów SB. Ostrze robotniczych wystąpień miało porazić towarzyszy przeznaczonych przez odpowiedni komitet do ostrzału. Minister Niewiarowski, który w PZPR zdobywał ostrogi, miał takie rzeczy w małym palcu, więc kiedy jakiś „prosty robotnik” zaczął mu klarować, jak to wy dygnitarze, wyrośliście na naszych plecach, plecach robotników, którzy tutaj ciężką pracą wyrabiają... - bez ceregieli mu przerwał uwagą, że „gówno robicie”. Chodziło o to, że ta cała fabryka wegetowała na budżetowych dotacjach, więc w tym kontekście robotnicze wystąpienia nie były specjalnie fortunne. Nawiasem mówiąc, z „gospodarskimi wizytami” zaczyna jeździć wicepremier Morawiecki i pani Szydło, więc tylko patrzeć, jak znowu pojawią się i „robotnicze wystąpienia”.
Na razie mamy wystąpienia utrzymanek i utrzymanków państwa tworzących grono tak zwanych „ludzi kultury”. Wśród nich do pierwszego szeregu bojowników o demokrację jednym susem wskoczyła pani Janda Krystyna, właścicielka teatrzyku piątej klepki, w którym jakoby realizuje „misję”, taką samą, jaką we wrocławskim teatrze realizował obecny poseł Nowoczesnej sprytnego pana Rysia Krzysztof Mieszkowski, a w telewizorze – pani Paulina Młynarska, co to ostatnio zasłynęła z korespondencji z Pierwszą Damą Stanów Zjednoczonych, co prawda jednostronnej, niemniej jednak. Podobnie w „Cyruliku Warszawskim” śpiewano o pewnej damie pisującej o Józefie Piłsudskim: „Zgoda z Dziadkiem znakomita! Ja codziennie o nim piszę, on – nie czyta.” Wracając do pani Jandy Krystyny i do „misji” jaką realizuje w swoim teatrzyku piątej klepki, niepodobna nie wspomnieć o słynnym spektaklu z udziałem „Rafalali”. Rafalala, trzeba nam wiedzieć, tak naprawdę nazywa się Rafał, podobnie jak opisywany przez Antoniego Słonimskiego i Juliana Tuwima w skeczu o procesie cyrkowców fakir Ben Buja Nago Bramaputra, co to stawiał horoskopy i zdrowoskopy na dworze króla Wigwama Starego, naprawdę nazywał się Myrdzik Antoni i mieszkał w Warszawie na Solcu. Otóż „Rafalala”, która prezentuje się jako kobieta, ale za to „z penisem”, w ramach „misji” wystąpiła w teatrzyku Krystyny Jandy w monodramie „I Bóg stworzył tranwestytę”, wyreżyserowanym przez panią Monikę Powalisz, autorkę „Rapsodu dla krowy”. Hmm. Pamiętam, że w epoce „propagandy sukcesu” Edward Gierek podczas swoich gospodarskich wizyt podobno rozmawiał również z krowami, ale żeby zaraz pisać dla nich „rapsody”? Podobnie oceniał pisanie o wojnie Janusz Głowacki. W jednym ze swoich opowiadań przedstawił taki oto dialog: „ - O czym pisze ten Maks F.? - O wojnie. - O wojnie? Mnie też raz Niemcy postawili pod ścianą; zesrałem się oczywiście, ale żeby to zaraz opisywać?” Inna rzecz, że dzisiejsi pisarze nie mają łatwo, zwłaszcza, jeśli chcą dostawać rządowe subwencje. Kiedyś taki jeden z drugim pisarz pisał co tylko chciał i jak chciał, a tymczasem dzisiaj postępie geometrycznym z roku na rok przybywa tematów tabu, których albo w ogóle nie wolno poruszać, a jeśli już - to tylko w sposób dozwolony przez panią wychowawczynię. W takiej sytuacji nawet sam penis, bez kobiety może dla „ludzi kultury” stanowić łakomy kąsek, a cóż dopiero „kobieta z penisem”? To jasne – natomiast już nie jest jasne, dlaczego na taki Scheiss ministrowie kultury dawali pani Jandzie ponad milion złotych rocznie. Myślę, że powinna te pieniądze zwrócić na zasadzie bezpodstawnego wzbogacenia, podobnie jak pan redaktor Adam Michnik powinien zwrócić kolację, jaką zjadł za pieniądze zdefraudowane z Komitetu Obrony Demokracji przez pana Mateusza Kijowskiego.
Franciszek Fiszer powiedział kiedyś, że nie będzie w Polsce dobrze, dopóki nie rozstrzela się siedmiuset tysięcy łajdaków. Na uwagę, że może nie być aż tylu łajdaków Fiszer odpowiedział, że to nic nie szkodzi, że w razie czego dobierzemy z uczciwych. Teraz nie byłoby problemu ze zgromadzeniem siedmiuset tysięcy łajdaków; wystarczyłoby zgromadzić uczestników ruchów społecznych w obronie demokracji i beneficjentów repolonizacji gospodarki – ale nie o to chodzi. Chodzi o to, aby de lege ferenda – żeby jakaś praworządna Schwein nie postawiła mi zarzutu nawoływania do wstecznego stosowania prawa – wyposażyć podatników w prawo żądania zwrotu publicznych subwencji – właśnie na zasadzie bezpodstawnego wzbogacenia. Wprawdzie obdarzeniu kogoś publiczną subwencją z reguły towarzyszy powołanie się na jakąś podstawę prawną, ale wszystkie one mają charakter pozorów legalności, bo tak naprawdę spełniają wszystkie znamiona kradzieży zuchwałej, tyle, że dokonanej z udziałem pośredników w osobach funkcjonariuszy publicznych. Ale skoro mamy zasadę równości obywateli wobec prawa, to pośrednictwo funkcjonariusza publicznego, podobnie jak sprokurowanie pozorów legalności gwoli utrudnienia, a nawet zablokowania pociągnięcia sprawców kradzieży do odpowiedzialności, wcale nie usuwa przestępczego charakteru samego czynu. Bez wyposażenia podatników w możliwość żądania zwrotu takich subwencji przynajmniej do budżetu państwa, albo budżetu samorządowego, niechby nawet na zasadzie odpowiedzialności solidarnej z urzędnikiem, który w takiej kradzieży publicznych pieniędzy uczestniczył nie będzie żadnej „dobrej zmiany”, tylko jedne hieny będą zastępowane przez inne.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz