Zdrada, panowie!
A to się narobiło! Powinienem być zadowolony, jakby proroctwa mnie wspierały, bo oto ujawnione zostało pismo („spisane będą czyny i rozmowy” - przestrzegał poeta) ugrupowań opozycyjnych to znaczy – Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej do marszałka Kuchcińskiego, w którym zapowiadają złożenie w instytucjach unijnych prośby o interwencję w Polsce. Wprawdzie autorzy listu zapowiadają podjęcie kroków prawnych „przed trybunałami międzynarodowymi”, ale prezes PSL, pan Kosiniak-Kamysz, musiał wiedzieć, o co naprawdę chodzi, bo odmówił podpisania listu w jego pierwotnej wersji i swój podpis złożył dopiero po usunięciu wzmianki o tych nieszczęsnych „trybunałach”. Teraz pan poseł Rabiej w wystąpieniu przesiąkniętym fałszem i krętactwami zaprzecza, jakoby posłowie Nowoczesnej mieli zamiar doprowadzenia do zewnętrznej interwencji w Polsce,
ale wiadomo przecież, że kto wierzy panu posłowi Rabiejowi, a nawet – kto tylko go słucha – ten sam sobie szkodzi, podobnie jak sam sobie szkodzi ten, kto słucha byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, pana Lecha Wałęsy, któremu „koncepcje” mnożą się w skołatanej głowie na podobieństwo królików. Więc powinienem być zadowolony, jakby proroctwa mnie wspierały – bo od początku politycznej wojny, jaka przetacza się przez nasz nieszczęśliwy kraj zwracałem uwagę na środki dyscyplinujące, jakimi na podstawie traktatu lizbońskiego dysponuje Unia Europejska wobec niepokornych krajów członkowskich. Prawdopodobieństwo zastosowania tych środków wzrosło od stycznia ubiegłego roku, kiedy to Komisja Europejska wszczęła wobec Polski bezprecedensową procedurę sprawdzania stanu demokracji, a wzrosło jeszcze bardziej, kiedy w lipcu wystosowała wobec Polski ultimatum w postaci tzw. „zaleceń”, które polski rząd miał wykonać do 27 października. Nie ulega wątpliwości, że skoro procedura „sprawdzania demokracji” została wobec Polski wszczęta, to musi jakoś i czymś się zakończyć, podobnie jak jakoś i czymś musi zakończyć się ultimatum, zwłaszcza jeśli wyznaczony termin minie bezskutecznie. A w traktacie lizbońskim, ratyfikowanym 10 października 2009 roku przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zapisano różne możliwości dyscyplinowania niepokornych krajów członkowskich. Rada Europejska może na przykład pozbawić je prawa głosowania w stanowiących organach Unii Europejskiej, albo nawet nałożyć na nie sankcje. Inna sprawa, że takie decyzje muszą w Radzie Europejskiej zapadać jednomyślnie, co mogłyby być trudne do uzyskania z uwagi choćby na stanowisko Węgier. W takim jednak przypadku Unia Europejska miałaby jeszcze jedno narzędzie, zapisane w traktacie lizbońskim w postaci tzw. klauzuli solidarności. Stanowi ona, że w przypadku zagrożenia demokracji w jakimś kraju członkowskim, Unia Europejska na prośbę zainteresowanego państwa, może udzielić mu „bratniej pomocy” dla usunięcia zagrożeń dla demokracji.
I dopiero w tym kontekście, a także w kontekście sekwencji wydarzeń, jakie nastąpiły po 16 grudnia ub. roku, możemy w pełni ocenić zarówno intencje autorów wspomnianego listu, jak i prawdopodobne konsekwencje spełnienia zawartych tam zapowiedzi. Uprzejmie bowiem zakładam, że zarówno pan Petru, jak i pan Schetyna, zdają sobie sprawę z prawno-międzynarodowych skutków takich działań. Wprawdzie takie założenie nosi znamiona zuchwałości, jednak założenie przeciwne – to znaczy – że ani pan Petru, ani pan Schetyna nie wiedzą, co czynią – byłoby jednak niegrzeczne. Zakładam tedy uprzejmie, że przynajmniej i jeden i drugi wiedział, co robi – bo w stosunku do Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu, na przykład – Wielce Czcigodnej pani posłanki Joanny Scheuring-Wielgus takie założenie byłoby już oczywiście nieprawdziwe. Jeśli zatem obydwaj zdecydowali się na zablokowanie możliwości uchwalenia ustawy budżetowej – a temu przecież służyła blokada mównicy – to znaczy, że chcieli doprowadzić do sytuacji, w której zaistniałyby przesłanki konstytucyjne do skrócenia kadencji Sejmu. Wprawdzie decyzja w tej sprawie należy do prezydenta, a pan prezydent Duda na pewno nie skorzystałby z tej możliwości – ale właśnie pod tym pretekstem zostałby on oskarżony o ciężkie naruszenie demokracji. Pod tym tez pretekstem głupa posłów okupujących sejmową salę plenarną obwołałaby się alternatywnym, a właściwie – nie żadnym „alternatywnym”, tylko jedynym prawdziwym ośrodkiem demokratycznej władzy państwowej w Polsce, jako że rząd Beaty Szydło, podobnie jak prezydent Duda, utracili legitymację demokratyczną. W tej sytuacji bardzo wiele, jeśli wręcz nie wszystko, zależałoby od międzynarodowego uznania tego uzurpatorskiego ośrodka władzy – i jestem pewien, że w tym właśnie celu Nasza Złota Pani kazała Janowi Klaudiuszowi Junckerowi w trybie alarmowym zwołać na 21 grudnia posiedzenie Komisji Europejskiej poświęcone ostatecznemu rozwiązaniu kwestii polskiej. Być może gwoli stworzenia jeszcze solidniejszych pozorów legalności tego zamachu stanu, „die polnische Frage” zostałaby skierowana do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, którego orzeczenia maja dla państw członkowskich rangę „źródeł prawa”. Stąd w liście naszych milusińskich mowa o „międzynarodowych trybunałach”. Ciekawe, jak w tej sytuacji zachowałaby się nasza niezwyciężona armia i tak zwane „służby mundurowe”? Czy przypadkiem nie stanęłyby na nieubłaganym gruncie demokracji i praworządności i nie zaaresztowałyby członków rządu pani Beaty Szydło, a może nawet – prezydenta Dudę, jako podejrzanych, a właściwie nie tyle już nawet „podejrzanych”, co po prostu winnych złamania demokracji i praworządności? Jestem pewien, że ani Wielce Czcigodna pani posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, ani równie czcigodna posłanka Mucha, ani wielu innych Umiłowanych Przywódców z Bożej łaski nie ogarniało wszystkich następstw własnych działań, co do tego potrzebna jest większa sprawność intelektualna – ale to jeszcze gorzej, bo skutki występują również na skutek działań poczętych w głupocie i nieświadomości.
W tej sytuacji już za późno jest przystępować do edukowania naszych Umiłowanych Przywódców w zakresie zasady przyczynowości, tylko należałoby porządnie ich wybatożyć w myśl zasady, że jeśli komuś nie można przysporzyć rozumu przez głowę, to trzeba spróbować od tyłu. Niechby i Wielce Czcigodny pan poseł Rabiej zrozumiał, że tyłek służy nie tylko do przyjemności, ale w pewnych okolicznościach może stać się źródłem fizycznych cierpień. Najlepiej byłoby oczywiście przywrócić karę śmierci za zdradę stanu, bo wtedy świadomość, iż w przypadku niepowodzenia grozi powróz lub pieniek, na wielu działałaby mitygująco.
Czekamy na Naszą Złotą Panią
25 stycznia odbyło się kolejne, a tak naprawdę – pierwsze posiedzenie Sejmu po słynnej blokadzie mównicy, którą „w obronie demokracji i wolności słowa” podjęli opozycyjni posłowie z PO i Nowoczesnej Pana Rysia, a którym w charakterze „zagniewanego ludu” mieli basować zwołani pod Sejm w trybie alarmowym konfidenci z KOD, z Najstarszym Kiejkutem III Rzeczypospolitej, czyli panem generałem Markiem Dukaczewskim na czele. Pierwsze posiedzenie Sejmu po zdjęciu blokady polegało bowiem na ogłoszeniu przerwy do 25 stycznia – no a 25 stycznia Sejm obradował już normalnie. Nikomu nie przychodziło do głowy, by walczyć o demokrację, czy wolność słowa i zobaczyliśmy zwykłą, sejmową rutynę. Cóż takiego się stało, dlaczego z płomiennych obrońców demokracji uszło powietrze? Złożyło się na to kilka zagadkowych przyczyn, wśród których na pierwszym miejscu wymieniłbym Mocną Rękę, która wcisnęła hamulec, w następstwie czego Komisja Europejska nie podjęła żadnych stanowczych decyzji wobec Polski. Po drugie – zmarnowany został moment zaskoczenia, bo prezes Kaczyński, którego uważam za wirtuoza intrygi, przeprowadził jednak głosowanie nad ustawą budżetową i w rezultacie pozór legalności, na którym autorzy zamachu stanu zamierzali oprzeć całą operację, ani przez moment nie zaistniał, więc w tej sytuacji zaprezentowanie posłów blokujących sejmową mównicę w charakterze alternatywnego ośrodka władzy, który zaapelowałby o międzynarodowe uznanie, nie wyglądał przekonująco. Bo założenie – jak przypuszczam – było takie, że opozycyjni posłowie zaprezentują się („Tu jest Polska!”), jako alternatywny, a właściwie nie „alternatywny”, ale jedyny demokratyczny ośrodek władzy, który Komisja Europejska 21 grudnia by uznała za reprezentatywny dla Polski – co byłoby wstępem do realizacji „klauzuli solidarności” z traktatu lizbońskiego. Ale zmarnowanie momentu zaskoczenia nie miałoby większego znaczenia, gdyby nie Mocna Ręka, która wcisnęła hamulec. Okazało się, że bezkrólewie w USA wcale nie jest tak głębokie, jak to Naszej Złotej Pani przedstawiał finansowy grandziarz, więc jeśli nawet Nasz Najważniejszy Sojusznik wciągnął starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”, to przecież nie po to, by w atmosferze zamachu stanu Niemcy przywracały na pozycję lidera polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego. W polityce fakt, to jak w religii dogmat; nie dyskutuje się z nimi, tylko przyjmuje do wiadomości, więc pod wrażeniem siły, z jaka Mocna Ręka wcisnęła hamulec, Niemcy najwyraźniej pogodzili się z istnieniem Jarosława Kaczyńskiego. Wymownym dowodem, że tak się stało, jest oczekiwana 7 lutego wizyta Naszej Złotej Pani w Polsce, kiedy to oprócz spotkania z prezydentem Dudą i panią premier Beatą Szydło, spotka się ona też z prezesem Kaczyńskim.
Skoro tedy ustało niemieckie zasilanie, to nic dziwnego, że z niedoszłych zamachowców stanu uszło powietrze. Ale oczywiście nie tylko Niemcy palili pod tym kotłem, bo swój udział miał w tym również stary żydowski finansowy grandziarz, który najwyraźniej nie może przeboleć utraty miliarda dolarów z powodu wygranej Donalda Trumpa i dokazuje ile wlezie. Tego samego dnia, gdy Sejm dał pokaz parlamentarnej rutyny, żeby nie powiedzieć – nudy - „w całej Polsce” odbyły się demonstracje „studentów” pod hasłem: „Kopnijmy władzę w kaczy kuper”. Tak w każdym razie relacjonowała to żydowska gazeta dla tubylczych Polaków, w której grandziarz od niedawna ma ponad 11 procent udziałów. Co za „studenci” demonstrowali – trudno zgadnąć, bo większość autentycznych organizacji studenckich od tych demonstracji się publicznie zdystansowała w specjalnych oświadczeniach. Pewne światło na tę sprawę rzuca deklaracja anonimowych organizatorów protestu, że nie są przez nikogo finansowani. „Nie wierzę nie zdementowanym informacjom” - powtarzał rosyjski minister spraw zagranicznych cesarza Aleksandra II, książę Gorczakow, więc podejrzewam, że za tymi gorliwymi zaprzeczaniami kryło się złoto starego żydowskiego grandziarza i dlatego cała ta demonstracja była większa w żydowskiej gazecie dla Polaków, niż w rzeczywistości. Bo w rzeczywistości była to raczej mizeria, a niezamierzonego akcentu komicznego dostarczył udział pułkownika Adama Mazguły, który w charakterze studenta demonstrował bodajże w Krakowie. O ile pułkownika Mazgułę można uznać za weterana stanu wojennego, to jego młodsi koledzy-demonstranci są dowodem na to, że „rosną młode kadry związku kombatantów”.
Zanim tedy do Warszawy przybędzie Nasza Złota Pani, żeby z prezesem Kaczyńskim ustalić jakiś modus vivendi do czasu, gdy wyjaśni się, jakie właściwie zamiary względem Europy i niemieckiej w niej hegemonii ma amerykański prezydent Trump – opozycja rajcuje się wypadkiem, w jakim niedaleko Torunia uczestniczył minister Antoni Macierewicz. Kolumna samochodów z ministrem wjechała w grupę aut oczekujących na czerwonym świetle. Kilka samochodów zostało zniszczonych, kilka osób lekko poturbowanych, ale poza tym nikomu nic się nie stało i minister Macierewicz nawet nie spóźnił się na uroczystość uhonorowania prezesa Jarosława Kaczyńskiego tytułem Człowieka Wolności roku 2016, jaki przyznała mu redakcja tygodnika „W sieci” braci Karnowskich. W tym celu minister Macierewicz musiał przebyć 200 km w półtorej godziny, co dobrze świadczy nie tylko o sprawności ministerialnych kierowców, ale i jakości polskich dróg. Wreszcie – czegóż to nie robi się dla prezesa Kaczyńskiego, no i oczywiście – dla Wolności? Tymczasem opozycja domaga się podjęcia energicznego śledztwa – kto mianowicie prowadził samochód wiozący ministra. Najwyraźniej podejrzewają, że on sam osobiście – a wtedy można by mu przynajmniej wlepić mandat i chociaż tak odegrać się za zablokowanie zakupu francuskich śmigłowców Caracal, które może mieć nieprzyjemne następstwa. Chodzi oczywiście o rysującą się konieczność zwracania łapówek, które prawdopodobnie zostały już dawno wydane, więc jeśli Francuzi stracą cierpliwość, to mogą pojawić się rozmaite śmierdzące dmuchy. Ciekawe, że opozycja nie domaga się energicznego śledztwa w sprawie wypadku drogowego, w którym zginął poseł Kukiz 15 Rafał Wójcikowski. Podobno przed tym wypadkiem odwiedzili go jacyś dwaj smutni panowie, którzy odradzali mu interesowanie się zakupem akcji pewnej spółki, a jakby tego było mało, to nieboszczyk poseł w dodatku gmerał przy ustawie hazardowej. Warto przypomnieć, że ta ustawa, której przez całe lata nie można było uchwalić, została uchwalona w ekspresowym tempie dwóch tygodni zaraz po zakończeniu „afery hazardowej”, której – jak się potem okazało – wcale „nie było” - a regulacje zostały tam tak pomyślane, że hazardem mogły zajmować się tylko stare kiejkuty, albo osoby przez nich wskazane. Lepsze jest wrogiem dobrego, więc jeśli poseł Wójcikowski chciał tę ustawę ulepszyć, to nic dziwnego, że miał wypadek. Energiczne śledztwo będzie prowadzone, a jakże, ale myślę, że zakończy się umorzeniem z powodu nie stwierdzenia działań „osób trzecich”, podobnie jak umorzeniem dochodzenia zakończyła się sprawa kradzieży mojego samochodu, Skoro złodzieje się nie zgłosili, to cóż innego można było w tej sytuacji zrobić? Zatem – czekamy na wizytę Naszej Złotej Pani.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz