Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Czy nie za dużo poufałości? Powróz, albo pieniek. Wypadki chodzą po ludziach...

Czy nie za dużo poufałości?


        W jaki sposób można ośmieszyć durnia? Najlepszy sposób, to nic nie robić, tylko mu nie przeszkadzać, a niechybnie się ośmieszy. Znakomitą ilustracją skuteczności tej metody jest list otwarty, jaki w postaci felietonu napisała pani red. Paulina Młynarska do Pierwszej Damy Stanów Zjednoczonych, Melanii Trump. Zwraca uwagę poufałość, z jaką pani Młynarska zwraca się do adresatki swego listu. Zakładając, że pani Trump ten felieton przeczyta, to trudno powiedzieć, jak zareaguje na te poufałości. Myślę, że pobłażliwie, chociaż nie można wykluczyć irytacji, jak to miało miejsce w przypadku Franciszka Fiszera. Zaproszony na obiad podczas którego pani domu zanadto posunęła się w bezpośredniości, wybuchnął: „Paulino! Czy nie za dużo poufałości, jak na tę rozgotowaną cielęcinę?”

        Ale poufałość, to jedno, a sposób, w jaki pani Młynarska chłoszcze panią Trump, to druga sprawa. Gdyby pani Młynarska miała inną przeszłość, niż ma, to krytyka ta byłaby bardziej zrozumiała. Niestety tak nie jest; pani Paulina Młynarska ma za sobą co najmniej cztery nieudane związki, więc mamy dwie możliwości; albo dobierała sobie na partnerów jakichś palantów – ale to znaczy, że nie zna się na ludziach, albo partnerzy byli w porządku, tylko coś złego jest z panią Paulina Młynarską. Tak czy owak, byłoby lepiej, gdyby w ocenie pani Melanii Trump zachowała więcej pokory, a mniej tupetu.

        Wreszcie chciałbym przypomnieć pani Paulinie Młynarskiej scenę z „Potopu”, kiedy pan Zagłoba, obrany wcześniej regimentarzem, przekazuje obowiązki przybyłemu właśnie hetmanowi Sapieże. Pan Zagłoba zdaje hetmanowi relację ze swoich czynności, między innymi – z korespondencji, jaką prowadził. Hetmana ta relacja zaczęła chyba trochę nudzić, więc nie bez złośliwości zapytał pana Zagłobę, czy nie korespondował również z cesarzem niemieckim. Dotknięty do żywego tą uwagą pan Zagłoba odparł, że „z takim potentatem nie korespondował”, żeby nie powiedziano o nim: „jakaś głowa kiepska – musi być z Witebska!” Być może, że pani Młynarska nie czytała „Potopu”, a jeśli nawet – to chyba nie zapamiętała tej sceny, bo w przeciwnym razie może by nie napisała takiego felietonu. Nikt jej także w tym nie przeszkodził – ciekawe, czy przez szacunek dla jej autorytetu, czy przez przeoczenie, czy może jednak specjalnie – żeby sama się ośmieszyła.

Powróz, albo pieniek


        „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało” - pobrzmiewa ze wszystkich stron po zakończeniu blokady sejmowej mównicy – bo cały „pucz” zakończył się wesołym oberkiem. Co prawda jeszcze nie wiadomo, ile Polska za ten wesoły oberek zapłaci, bo właśnie pan prezydent Duda, chyba w tej właśnie sprawie, pojechał do Izraela – no ale na tym świecie pełnym złości nie ma nic za darmo, a już na pewno nikt nie wciska za darmo hamulca z taką mocą, że nie tylko panienki z Nowoczesnej, nie tylko stare klempy z Platformy Obywatelskiej, nie tylko stare kiejkuty z trzodą konfidentów, ale chyba nawet odpowiedzialni za ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej funkcjonariusze BND runęli na zbity pysk. Ale mówi się: trudno; co upadło, to przepadło – tymczasem wcale nie musiało tak być, by groteskowy „pucz” zakończył się w całkiem innych kategoriach. Plan „A” był jak sadzę taki, że uda się zablokować ustawę budżetową, co stworzyłoby konstytucyjną możliwość rozwiązania Sejmu i rozpisania nowych wyborów. Oczywiście pan prezydent Duda z tej możliwości nie chciałby skorzystać, ale o to właśnie chodziło, bo wtedy zostałby expressis verbis oskarżony o „łamanie konstytucji”, zaś grono blokujące sejmową mównicę ogłosiłoby się alternatywnym ośrodkiem władzy, oznajmiając zarazem, iż rząd Beaty Szydło ostatecznie utracił demokratyczną legitymację i apelując do Unii Europejskiej o uznanie tej nowej sytuacji. Dowodem na to jest nie tylko treść apelu, pod jakim podpisał się sprytny Rysio Petru i Schetino, a zwłaszcza – zapowiedź podjęcia „kroków prawnych” przed „międzynarodowymi trybunałami”, nie tylko wyznaczenie w trybie alarmowym posiedzenia Komisji Europejskiej w sprawie ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej na 21 grudnia – a bez inicjatywy, a przynajmniej – bez zgody Naszej Złotej Pani pan Jan Klaudiusz Juncker nigdy by się na taka samowolkę nie odważył, nie tylko zwoływanie w trybie alarmowym konfidentów Wojskowych Służb Informacyjnych z całej Polski pod Sejm, gdzie mieli odegrać rolę „zagniewanego ludu”, przed którego gniewem pierzchają „faszyści”, ale również - dekonspiracja Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej w osobie pana generała Marka Dukaczewskiego, który w jakiejś lisiej czapie osobiście pofatygował się pod Sejm, a przede wszystkim – nagły przyjazd Donalda Tuska do Wrocławia, skąd próbował włączyć się do akcji. Wyobrażam sobie, jak Nasza Złota Pani musiała go podkręcać: „Słuchaj frędzlu, nie po to zrobiłam z ciebie człowieka, żebyś mi tu teraz kijem gruchy obijał. Chcesz być prezydentem, to jazda! Ruszaj mi zaraz do Breslau pilnować interesu!” Świadczy to o randze tej operacji, która nie udała się przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – Jarosław Kaczyński doprowadził do uchwalenia budżetu, co sprawiło, że odpadł jeden z kluczowych elementów operacji, nadający jej pozory legalności. Po drugie – że Mocna Ręka, przed którą nadal jeszcze zgina się, a przynajmniej drży Wszelkie Kolano, wcisnęła hamulec, od czego całe towarzystwo w jednej chwili poleciało na zbity pysk. Gdyby jednak Jarosław Kaczyński nie wykazał się taktyczną wirtuozerią, albo nawet gdyby się wykazał, ale Mocna Ręka hamulca nie nacisnęła, to wszystko mogłoby się rozstrzygnąć w całkiem innych kategoriach. Komisja Europejska mogłaby uznać alternatywny ośrodek władzy w Polsce, udzielając mu przynajmniej werbalnego poparcia – a jak w tej sytuacji zachowałaby się nasza niezwyciężona armia i tak zwane „służby mundurowe”? Czy przypadkiem nie aresztowałyby członków rządu pani Beaty Szydło, meldując panu generałowi Markowi Dukaczewskiemu wykonanie zadania, a on już ten meldunek przesłałby dalej? Zatem – wprawdzie „nic się nie stało”, ale widzimy, że mogło się stać.

        Na tym tle zastanawia powściągliwość z jaką komentatorzy, którym przecież nie brakuje przenikliwości, tym razem sprawiają wrażenie, jakby nie dostrzegali słonia w menażerii. Wprawdzie „z obfitości serca usta mówią” i JK-M w komentarzu „Coś o Muminkach” powiada, że „dlatego bezpieka zawsze będzie faworyzowała POPiS” - a to wprost zmusza do postawienia nie tylko pytania – to znaczy co będzie ta „bezpieka” robiła, w jaki sposób „faworyzowała”, ale również pytania, czy to przypadkiem nie ta sama „bezpieka” stoi za kulisami tej politycznej wojny, że tak naprawdę to ona prowadzi ją z rządem, posługując się swoimi politycznymi ekspozyturami, czy wręcz wydmuszkami, za jaką uważam np. Nowoczesną sprytnego pana Rysia? A jeśli tak, to o co ta wojna się toczy – czy przypadkiem nie o utrzymanie zatwierdzonego w Magdalence parytetu wpływów politycznych, według którego polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza i jej polityczne ekspozytury dostały 65 procent, a historyczny naród polski – tylko 35? Poza tym, że to może być prawda – to jakie to znakomite propagandowe wyjaśnienie rozmaitych politycznych niepowodzeń? Podobnie pan red. Jan Piński. Wprawdzie wspomina, że Ryszard Petru został „mianowany” liderem opozycji „przez jakichś zacnych ludzi”, którzy jednak – tym razem jako „ktoś” zrobili mu w ten sposób „straszna krzywdę, każąc mu stać się osoba publiczną”. Najwyraźniej pan red. Piński wie coś, czego nie chce nam powiedzieć – kto mianowicie „kazał” panu Rysiowi zostać „osobą publiczną”, a nawet „liderem opozycji” i dlaczego właściwie pan Rysio tego „ktosia” tak skwapliwie posłuchał.

        Ale mniejsza o to, bo zasadniczo chodzi mi o coś innego. Jeśli to usiłowanie przeprowadzenia w Polsce zamachu stanu, z udziałem zagranicznych ośrodków wywiadowczych i politycznych, ujdzie wykonawcom bezkarnie choćby pod pretekstem, że było nieudolne (usiłowanie nieudolne ma miejsce wtedy, kiedy sprawca usiłuje osiągnąć skutek przestępczy przy pomocy nieadekwatnych środków, na przykład zamierza wysadzić w powietrze gmach Sejmu przy pomocy zaklęcia), to będzie to stanowiło nie tylko dla nich, ale również dla innych politycznych awanturników, a przede wszystkim – dla „bezpieczniaków” - zachętę do powtórzenia i za którymś razem może im się to udać, że wszystkimi konsekwencjami i dla państwa i dla narodu, które w rezultacie mogą zostać wtrącone w otchłań wojny domowej, a przynajmniej – poddane czemuś w rodzaju stanu wojennego. Dlatego uważam, że istnieje pilna potrzeba przywrócenia w Polsce kary śmierci przynajmniej w trzech przypadkach: morderstwa z premedytacją, zdrady stanu i aktów terroru. W przypadku morderstwa z premedytacją kara śmierci mogłaby być karą jedyną – żeby zadaniem sądu było w zasadzie tylko ustalenie stanu faktycznego. W przypadku zdrady stanu wachlarz kar mógłby być bardziej rozwinięty w zależności od stopnia nasilenia złej woli sprawcy – ale kara śmieci powinna w tym arsenale występować, żeby sprawca, podejmując w tym kierunku działania, musiał liczyć się albo z powrozem, albo z pieńkiem. W takiej sytuacji próby takie byłyby siłą rzeczy rzadsze i nie przyjmowałyby form ośmieszających państwo – bo co to za państwo, które ma ambicję nie tylko walczyć, ale nawet zwyciężyć złego Putina, a na oczach całego świata nie potrafi poradzić sobie z rozwydrzonymi dziewuchami, w rodzaju Wielce Czcigodnej pani posłanki Joanny Scheuring-Wielgus? Gdyby w kodeksie karnym była kara śmierci za zdradę stanu, to myślę, że Wielce Czcigodna pani posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, na samą myśl o uczestnictwie w nieudanym zamachu stanu, popuszczałaby odtąd w majtki, a wracze „zachodziliby w um z Podgornym Kolą”, dlaczego taka wytworna dama nie potrafi utrzymać moczu, zwłaszcza 16 grudnia każdego roku. A skoro takie przypadki – które niewątpliwie wzbogacałyby medycynę - byłyby rzadsze, to sprzyjałoby to politycznej stabilności państwa – a o to przecież chyba wszystkim chodzi, a przynajmniej powinno. Wreszcie akty terroru. Dopóki w państwie nie ma kary śmierci, terroryzm pomyślany jako strategia, zwyczajnie jest OPŁACALNY. W rezultacie środki podejmowane przez władze skierowane są tak naprawdę nie na zwalczanie terroryzmu, tylko na stopniowe ograniczanie wolności obywateli, którzy żadnymi terrorystami anie są, ani nie zamierzają nimi być. Każdy doświadczył tego choćby na lotnisku; będąc w USA widziałem na jednym z lotnisk, jak Murzyni w błękitnych uniformach bezpieczniaków (tak naprawdę to zatrudnienie socjalne, bo po ich zachowaniu widać było, że nie potrafią upilnować nawet samych siebie) mieli wiele uciechy na widok starowiny, któremu, kiedy już zdjął pasek, spodnie opadły aż do kostek, wskutek czego nie potrafił zrobić nawet kroku i bezradnie stał pośród rechoczących drabów, aż jakiś litościwy towarzysz niedoli mu pomógł. Jest to wskazane tym bardziej, że tylko patrzeć, jak będziemy mieli problem z imigrantami, nie tylko zresztą muzułmańskimi, z których część z cała pewnością jest i będzie wywiadowczo i wojskowo zadaniowana. Z dotychczasowych doświadczeń w tej dziedzinie wynika bezradność rządów państw europejskich już nawet nie wobec terroryzmu, ale masowej imigracji, pod naporem której trzeszczały, a potem pękały granice. Nie dlatego, żeby nie było instrumentów obrony; karabin maszynowy przecież każdego uchodźcę dogoni – tylko dlatego, że przedstawicielom władz publicznych zabrakło odwagi do obrony granic. Wielokrotnie podnosiłem, że usuniecie kary śmierci z arsenału narzędzi wymiaru sprawiedliwości rujnuje stopniowo cały system prawny państwa – i to właśnie potwierdziło się z całą jaskrawością podczas apogeum wędrówki ludów. Z jednej strony rodzi bowiem poczucie bezkarności, a z drugiej – świadomość daremności i jałowości wysiłku.

        Przede wszystkim zaś przywrócenie kary śmierci w tych trzech przypadkach sprzyjałoby stopniowemu wyzwalaniu naszego nieszczęśliwego kraju spod okupacji starych kiejkutów, których uważam za rodzaj gangreny na ciele naszego narodu, rodzaj pasożytniczej, rakowatej narośli. Zwłaszcza w tym przypadku interwencja chirurgiczna wydaje się wskazana, bo w przeciwnym razie będziemy skazani na coraz częstsze spektakle bezkarnej samowoli, inspirowane przez państwa trzecie, na służbę których stare kiejkuty przeszły jeszcze w drugiej połowie lat 80-tych, kiedy to poszukiwały jakiejś polisy ubezpieczeniowej na wszelki wypadek, gdy Sowietów już nie będzie. Te zależności reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii, bo w naszym nieszczęśliwym kraju nasila się zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej; dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, dzieci agentów – agentami, no a dzieci konfidentów – konfidentami.

Wypadki chodzą po ludziach


        No, no, ho ho! Kto by pomyślał, że stare kiejkuty potrafią wykrzesać z siebie tyle wigoru, by zorganizować takie piękne zamachy? Jeszcze nie uleżała się ziemia na grobie posła Rafała Wójcikowskiego, co to zginął w wypadku drogowym, a tu o mało co w podobnym wypadku drogowym o mało co nie zginął znienawidzony minister Antoni Macierewicz. Ale nie bez powodu Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju przestrzegał, że w miarę postępów socjalizmu walka klasowa będzie się zaostrzała. Jakże zresztą miałaby się nie zaostrzać, nawet gdyby żadnych postępów socjalizmu nie było, skoro znienawidzony minister Antoni Macierewicz nie tylko unieważnił przetarg na francuskie helikoptery „Carracal”, ale w dodatku ostatnio zaczął się odgrażać, że wprawdzie będzie kupował helikoptery i inne samoloty też – ale tylko amerykańskie? Poseł Rafał Wojciechowski aż takich interesów nie prowadził, ale podobno tuż przed wypadkiem odwiedzili go smutni panowie – z jakiej „służby” - tego pewnie nieprędko się dowiemy, o ile w ogóle, bo przecież i pierwszorzędni fachowcy z policji i specjaliści z niezależnej prokuratury, a w najgorszym razie, gdyby już wszystkie inne bezpieczniki zawiodły – to jeszcze agenci poprzebierani w „śmieszne średniowieczne łachy” w niezawisłych sądach przecież wiedzą, że wykrycie takich nieznanych sprawców maja surowo zakazane, którzy podobno mieli mu doradzić, by nie inwestował w pewną spółkę. Ponieważ poseł Rafał Wójcikowski w dodatku wcześniej gmerał przy ustawie hazardowej, to wypadek, którego padł ofiarą, staje się nie tylko bardziej zrozumiały, ale i uzasadniony. Rzecz w tym, że – jak przecież chyba pamiętamy – ustawa hazardowa, której przedtem nie można było uzgodnić przez ponad dwa lata – po wybuchu „afery hazardowej”, której – jak się potem okazało – wcale „nie było” - została uchwalona w ekspresowym tempie w dwa tygodnie, a uważna lektura przekonuje, że skonfundowany ustawodawca oddał branżę hazardową starym kiejkutom, którzy nie pogardzą żadnym groszem – z prostytucji i hazardu też. Skoro tedy Wielce Czcigodny poseł Wójcikowski zaczął przy tej ustawie gmerać, to nic dziwnego, że odwiedzili go smutni panowie. Co mu tam naprawdę powiedzieli – tego już się pewnie nigdy nie dowiemy, więc i próżno dociekać, czy to byli panowie z Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, już „nie ma”, czy też z jakichś innych, które jak najbardziej „są”. Tego też się pewnie już nigdy nie dowiemy, z takich samych powodów, jak te, dla których pani Małgorzata Wassermann nie wpisała na listę świadków, których właśnie przesłuchuje sejmowa komisja badająca aferę Amber Gold, ani jednego generała, ani nawet jednego pułkownika. Nic zatem dziwnego, że musi kontentować się zeznaniami przebierańców, którzy na większość pytań odpowiadają: „nie wiem, nie pamiętam”, albo w ostateczności: - „ja, ludzie kochani, jestem niewinny!” Ostatnio wystąpił tam nawet pan Koziński, o którym myślałem, że już dawno umarł, a tymczasem – nie tylko żyje, ale nadal nadzoruje finanse, jak gdyby nigdy nic. Oczywiście on też „nie wie i nie pamięta” - w każdym razie - oficjalnie. Gdzież by tam ośmielił się coś wiedzieć, zwłaszcza „oficjalnie” Już tam ktoś starszy i mądrzejszy zaraz by mu przypomniał, skąd wyrastają mu nogi! To już lepszą cząstkę obrała Wielce Czcigodna Pani Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus, która z jakimiś aktywistami szlaja się po toruńskich szkołach, wymyślając „żołnierzom wyklętym” od „zbrodniarzy”. Z tego powodu nie tylko nie uleganie żadnemu wypadkowi, ale nawet nie padnie ofiarą dawnej świeckiej tradycji, dzisiaj już zapomnianej i zaniechanej. Kiedyś, za okupacji, damy, które angażowały się w zaostrzone flirty z Niemcami, bywały postrzygane do gołej skóry. Później jednak zapanowała tolerancja i damy zadające się z ubowcami nie tylko nie były postrzygane, ale nawet natchnieni poeci proletariaccy układali o nich pieśni: „Niebieskie miała oczy i włosy jasno blond: Gdzieś go zapoznała, dziewczyno, powiedz skąd? Tam na zabawie zapoznaliśmy się, a moje serce do niego aż się rwie. (…) Widziałam, jak bandyci ranili jego twarz, o mój KA-Be-Wiaku, gdzie pistolet masz? Krew zalewała zielony jego płaszcz...” - i tak dalej. Najwyraźniej Wielce Czcigodna Posłanka Joanna Scheuring-Wielgus kontynuuje tę nowszą, świecką tradycję tym skwapliwiej, że nie grozi to żadnymi wypadkami komunikacyjnymi.

        Wróćmy jednak do wypadku, w którym uczestniczył znienawidzony minister Antoni Macierewicz. W jego sytuacji nieuchronność takiego wypadku była jeszcze większa, niż w przypadku pana posła Wójcikowskiego. Jak bowiem pamiętamy, francuskie śmigłowce „Carracal” były kupowane wcześniej przez inne państwa – ale za cenę o połowę niższą, niż ta, której wymowni Francuzi zażądali od naszego nieszczęśliwego kraju. Podobno spowodowane było to dodatkowym wyposażeniem w postaci wodotrysków i innych atrakcji – w każdym razie w taki mniej więcej sposób próbowali wyjaśniać ten fenomen Zasrancen w rodzaju Wielce Czcigodnego Posła, a byłego ministra obrony, pana Tomasza Siemoniaka, z którego stare kiejkuty w sobie tylko wiadomym celu zrobiły człowieka. Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by przejmować się tym, co mówi Wielce Czcigodny Poseł Tomasz Siemoniak, a nawet nie ma żadnego powodu, by tego słuchać, bo kto słucha, co mówi Wielce Czcigodny Pan Poseł Siemoniak, ten sam sobie szkodzi – bo prawdziwy problem polega na tym, że jeśli już wymowni Francuzi utracą nadzieję na profity z kontraktu na śmigłowce, to albo zaczną chlapać, kto ile pod stołem wziął i gdzie schował, albo może być jeszcze gorzej. Dlatego – jak przypuszczam – Najstarszy Kiejkut III RP, ryzykując dekonspirację, 16 grudnia ub. roku zjawił się pod Sejmem – bo czyż nie lepiej byłoby doprowadzić do zmiany rządu, niż oddawać łapówki? Oddanie łapówek jest wszak już nie możliwe, bo szmalec został przepuszczony – kto wie, czy nie w Paryżu, gdzie żony, a nawet metresy mogłyby się obsprawić co najmniej podobnie, jak pan Waldemar Pawlak („panie Waldku, Pan się nie boi!”), kiedy po „nocnej zmianie” w 1992 roku nakupił sobie kaleson, skarpetek i podkoszulków, słowem – sprawił sobie fond de toilette. No, ale moment zaskoczenia został zaprzepaszczony i na zmianę rządu, a co za tym idzie – na jakieś rozliczenie z Francuzami liczyć nie można, więc w tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak zorganizować wypadek drogowy z udziałem znienawidzonego ministra Macierewicza. W tej sytuacji do wyjaśnienia pozostaje tylko jedno – kto z ochrony pana ministra był wtajemniczony w szczegóły operacji i jakie miał zadania. Kto wie, czy i tego kiedykolwiek się dowiemy, bo jeśli tacy ludzie zostaliby poddani prześwietleniu, to któż się ostoi?

        W tej sytuacji najbardziej optymistycznym wydarzeniem jest nie tylko przyznanie przez braci Karnowskich panu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu tytułu „Człowieka Wolności” 2016 roku, ale i niezwykle krzepiące przemówienie, jaki z tej okazji pan prezes Kaczyński wygłosił. Co tu ukrywać; to dobry wstęp do kanonizacji – naturalnie jeszcze nie teraz, co to, to nie, tylko w momencie, który wyznaczy osobiście sam pan prezes. Okazuje się, że nasz nieszczęśliwy kraj jest oazą wolności - oczywiście tej prawdziwej. Cieszymy się oczywiście, bo jakże tu się nie cieszyć, chociaż warto przypomnieć, ze Sławomir Mrożek zauważył, że prawdziwa wolność jest tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności – ale kto by się tam przejmował takimi spostrzeżeniami, skoro po ludziach i to takiego kalibru, chodzą takie wypadki?


© Stanisław Michalkiewicz
26-27 stycznia 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © wikiFeet.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2