Lewica i liberałowie przegrali bitwę o najmłodszych wyborców i swing voters przede wszystkim dlatego, że na buzujące przez ostatnie lata życie na prawicy patrzyli z wyższością i pogardą, a w najlepszym wypadku przez pryzmat fałszujących stereotypów i uogólnień. Nie chcąc powtórzyć tego błędu, śledźmy ich debaty, bierzmy pod uwagę kiełkujące nowe media i podejmujmy polemiki, gdy nasi oponenci są przekonani, że mają do powiedzenia coś ważnego.
Przez osiem lat prawicowej opozycyjności działo się po tej stronie naprawdę wiele. Na pęczki powstawały lokalne i ogólnopolskie instytucje: stowarzyszenia, fundacje, grupy inicjatywne. Trudno byłoby zliczyć wszystkie media, jakie się w tym czasie pojawiły. Umożliwiły one symboliczne przetrwanie części konserwatywnych elit. Pozwalały zdobyć umiejętności i nabrać szlifów nowemu pokoleniu. Wreszcie, były miejscem spotkania – a często i areną wzajemnego rozczarowania się sobą – dla obu pokoleń.
Precedensu nie miała obywatelska aktywizacja – od konsekwentnej budowy Klubów Gazety Polskiej, przez upolitycznienie środowiska kibicowskiego, ruch smoleński i obrońców Telewizji Trwam, aż po najróżniejsze marsze narodowców. Ostatecznie to wszystko zaczęło przedzierać się do powszechnej świadomości nie tylko za pośrednictwem hejterskich relacji mainstreamu i zachwytów „drugiego obiegu”, ale przede wszystkim w mediach społecznościowych, gdzie żadna ze skrajnych interpretacji nie mogła zabić autentyczności tego przebudzenia.
Patrzyli na archipelag, widzieli kontynent
Andrzej Zybertowicz nazwał to „archipelagiem Polskości” i wzywał do zbudowania na jego fundamencie „kontynentu”. Sądzę, że się to nie udało … i właśnie temu prawica zawdzięcza swój sukces wyborczy w 2015 roku. Wskazując na najbardziej oczywisty, wyborczy argument – do zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości nie wystarczyła partia Kaczyńskiego, ale konieczne było włączenie na listy wyborcze, na umiarkowanie podmiotowych zasadach, mniejszych partii prawicowych, skupionych wokół Gowina, Jurka i Ziobry. Nieodzowne było też przejęcie części dawnego elektoratu Platformy Obywatelskiej i Ruchu Palikota przez listy Korwin-Mikkego i Kukiza.Przez lata lewicowi i liberalni publicyści patrzyli na ten „archipelag” i próbowali opisywać go za pomocą wyobrażonych wspólnych mianowników. Korwin-Mikke i Kukiz mieli być tylko bardziej radykalnymi i niebezpiecznymi przybocznymi Kaczyńskiego, a Marsz Niepodległości niemal PiS-owską imprezą. Partii dziś rządzącej z łatwością przyklejano nacjonalistyczne i antyunijne epitety, właściwe co najwyżej bardziej marginalnym prawicowym środowiskom. Cokolwiek się na prawicy objawiło, na „nie-prawicy” kojarzyło się albo z Kaczyńskim, albo z nacjonalizmem. Najczęściej zaś – z jednym i drugim.
Redukcjonizm nie popłaca
Tymczasem różnic, pęknięć, konfliktów, odmiennych priorytetów i wewnętrznych sporów było, jest i będzie na prawicy wiele. Dla kogoś, kto choć pobieżnie śledzi życie intelektualne na prawicy, mniej lub bardziej życzliwa krytyka Prawa i Sprawiedliwości, kreślona piórem takich postaci, jak Jadwiga Staniszkis, Artur Wołek, Rafał Matyja, Rafał Ziemkiewicz, Łukasz Warzecha, Dariusz Karłowicz, Piotr Skwieciński czy Robert Mazurek, nie może być żadnym zaskoczeniem. Chociaż mówimy o absolutnym mainstreamie „prawicowej debaty”, to wśród tych kilku sylwetek możemy przecież wyróżnić najmniej parę nurtów – od konserwatystów „instytucjonalnych”, przez „wolnorynkowych” i „narodowców”, po od lat znanych z ożywczej skłonności do wkładania kija w mrowisko indywidualistów. Jednakże dla publicysty „Gazety Wyborczej” ciągle nie jest żadnym problemem, by wszystkich wyżej wymienionych wrzucić do jednego wora: „Nową władzę zaczynają krytykować eksperci i publicyści, którzy wiernie przy niej stoją”.Takie redukowanie wartościowych debat i ożywczych napięć – do ilustrowania własnych projekcji – z pewnością nie popłaca. Jeżeli większość najostrzejszych krytyków rządu PiS-u zarzuca dziś opozycji, że nie umie w żaden sposób na władzę wpłynąć, to muszą sobie oni uświadomić, że dzieje się tak właśnie dlatego, iż politycy z liderami opinii wespół zatracili zdolność do widzenia prawicy takiej, jaka ona jest. Nie dostrzegali i wciąż nie dostrzegają różnych przecież wartości fundamentalnych dla poszczególnych wysepek „archipelagu”. Zamiast w oparciu o tę wiedzę umiejętnie wchodzić z nimi w dialog, instrumentalnie próbują co najwyżej wykorzystać odrębne głosy do zilustrowania wymyślonej przez siebie tezy „erozji poparcia na zapleczu władzy”. Wcześniej zaś równie instrumentalnie „przytulali” każdego skruszonego prawicowca.
Wyciągnijmy wnioski z cudzych błędów
Nie opisuję procesu utraty zdolności do widzenia złożoności świata oponentów ani po to, aby lewicy i liberałom dokopać, ani by im doradzać. Redukcjonizm bowiem jest prawdziwie niebezpieczny dla posługujących się nim nie wówczas, gdy pojawia się w stosunku do obywatelskiego, intelektualnego i medialnego otoczenia formacji rządzącej, ale wtedy, gdy próbuje zniwelować złożoność nurtów opozycji. Sądzę, że uniknięcie go w stosunku do ideowych oponentów jest dziś poważnym wyzwaniem, stojącym przed prawicą. Dokładnie z tego samego powodu, dla którego pogrążył dotychczasową lewicę i liberałów. Jeśli nie będziemy dziś uważnie słuchać i poważnie traktować tego, co dzieje w umownym „archipelagu anty-PiS-u”, to historia niespodziewanej i niezrozumiałej porażki powtórzy się z naszym udziałem.Argumentów na rzecz podmiotowego traktowania oponentów jest oczywiście więcej. Najpoważniejszy przywołuje za Kurlantzickiem Michał Kuź, w swoim eseju, otwierającym niniejszy numer „Nowej Konfederacji”. Antyestablishmentowe rządy w sfrustrowanych mieszczuchach muszą dostrzec brata, by nie dopuścić do naprawdę niebezpiecznej eskalacji napięć, z którą mieliśmy do czynienia w wielu demokracjach trzeciej fali – przekonuje Kuź. Trudno nie przyznać mu racji.
Ale trzeba też zgodzić się z tym, że „po drugiej stronie” zaczyna się zwyczajnie robić ciekawie. Po pierwsze, zaczyna się przynajmniej symboliczny zwrot ku „dołom”, a do jego osiągnięcia podejmowane są próby… prostego naśladownictwa procesów, które przez 8 lat w opozycji przechodziła prawica. Po drugie, pojawiły się wewnętrzne polemiki, które można uznać za ożywczy ferment, bo wiele mówią nie tylko o wycinku polskiej polityki i publicystyki, ale o naturze polskich sporów w ogóle. Przyjrzyjmy się więc temu, co słychać w „anty-PiS-e”.
Naśladownictwo w walce o rząd dusz
„Wyborcza w skrócie to WY” – reklamy tej treści, ilustrowane choćby zdjęciami z Przystanku Woodstock, zobaczyliśmy niedawno na ulicach naszych miast. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej dziennik reklamował się w swoim starym stylu – całkiem niezłe kreacje ograniczały się do zmodyfikowanych gazetowym, czerwonym prostokątem haseł „demokracja” i „konstytucja”. To ton ostatniego ćwierćwiecza – „my, Wyborcza wiemy, co to demokracja, konstytucja, wolność i prawa człowieka”. A że lud tego nie rozumie i go to nie interesuje? Społeczeństwo nie dorosło, to jego problem. Choć ta nagła zmiana tonu może śmieszyć i uderzać nieadekwatnością, szczególnie w konfrontacji z wieloletnią linią środowiska, to trudno odmówić słuszności takiemu kierunkowi ewolucji.To element większej przemiany – zrozumienia, że to prawica przez ostatnie lata zagospodarowywała ludzkie emocje. Dzięki temu, choć jej media trudno uznać za obiektywne, a czasem nawet rzetelne, to ich odbiorcy identyfikowali się z nimi dużo silniej, niż ktokolwiek gotów był identyfikować się z „Wyborczą”. Kiedy media prawicy jasno opowiedziały się w partyjnym i kulturowym sporze, to ataki na ich brak obiektywizmu trafiały właściwie w próżnię. Wszyscy wiedzieli, jak jest i niczego więcej się nie spodziewali. Wyniosła narracja dziennikarzy „Wyborczej”, strojących się w etosowe piórka sprawiała, że na wypunktowywaniu jej manipulacji można było zdefiniować cały gatunek prawicowej publicystyki. „Tyleśmy już oberwali za tę stronniczość, że czas przestać udawać” – zdają się mówić redaktorzy z Czerskiej, gdy do weekendowego wydania dorzucają deklarację członkowską KOD-u. I zapewnie mają rację.
Prób naśladowania prawicowych inicjatyw ostatnich lat jest dużo więcej. Co robi Jacek Żakowski, gdy minister Zalewska ogłasza swoje plany reformy edukacji? – Postuluje utworzenie ruchu „Ratujmy Dzieciaki”, który tak jak inicjatywa „Ratujmy Maluchy”, jednocząca w obronie sześciolatków, ma angażować społeczeństwo w obronę starszych dzieci, potencjalnie dotkniętych ministerialnymi planami.
Co robi największa partia opozycyjna, szukając pomysłu na nowe otwarcie po utracie władzy? Zakłada Kluby Obywatelskie, w których partyjny szyld jest albo schowany, albo na drugim planie. „Podśmiewywaliśmy się, kiedy tworzono kluby »Gazety Polskiej«, że to jest sekta, ale to był jakiś pomysł na przekonywanie do siebie ludzi” – przyznaje z rozbrajającą szczerością Grzegorz Schetyna.
Co robią dziennikarze, którzy jeszcze niedawno brylowali w mainstreamie starych mediów? Przenoszą się do Internetu i zakładają nowe media. Nie chodzi tylko o przejętych przez wielkie portale dziennikarzy, do niedawna pracujących w telewizji, ale i dużo bardziej tożsamościowe projekty. Przypomnijmy: KOD uruchomił portal koduj24.pl, któremu szefuje dawna naczelna radiowej Trójki Magda Jethon. Ewa Wanat z Rafałem Betlejewskim, po odsunięciu z publicznej rozgłośni RDC na progu „dobrej zmiany”, założyli portal i radio internetowe MediumPubliczne.pl. Wreszcie, grupa młodych dziennikarzy, pod czujnym okiem starszyzny z Czerskiej (naczelnym jest Piotr Pacewicz!), zakłada Oko.press, gdzie sprawdza prawdomówność polityków i eksperymentuje z nowymi formami dziennikarstwa w Internecie. Próbuje przy tym zarazić czytelników Słonimskim… Dziś jeszcze daleko wszystkim tym przedsięwzięciom do realnie środowiskotwórczych i wpływowych. Jednak przecież tak podobne w swojej genezie Radio Wnet, portale braci Karnowskich czy Telewizja Republika też z początku bardziej śmieszyły nieporadnością, niż zaskakiwały nową jakością. W kilkuletniej perspektywie swoją rolę spełniły.
Pokoleniowe pęknięcie?
Choć forma wiele mówi o aspiracjach, to najciekawsza jest treść sporów w „archipelagu anty-PiS-u”. Coraz częściej publiczne debaty pokazują pęknięcie, które może dla przyszłości polskiej polityki stać się kluczowe. Przyjrzyjmy się chociaż pobieżnie najpoważniejszej chyba polemice ostatnich miesięcy.W maju 2016 roku, rok po zwycięstwie Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim, Grzegorz Sroczyński napisał „List do polityków PiS”, w którym przekonywał, że na marszach KOD-u spotykają opisywanych przez Kuzia „sfrustrowanych mieszczuchów”, z którymi tak naprawdę mogliby się dogadać. „Środowiska wam nieprzychylne chcą poważnych zmian. Widzą niedomagania państwa z grubsza tam, gdzie wy je widzicie. Nie będą was kochać, nie będą na was głosować, ale mogłyby współpracować przy konkretnych reformach” – argumentował Sroczyński i wzywał do obniżenia temperatury politycznego sporu.
Odpowiedział mu przerażony Aleksander Smolar uznając, że „artykuł jest swoistą propozycją sojuszu ludu KOD-owskiego i władzy PiS-owskiej”. Dalej widoczne były już w starym stylu elit z Czerskiej: wiązanki epitetów („nacjonalistyczny, klerykalny, autorytarny PiS”), instrumentalne granie prawicowymi intelektualistami („Niech poczyta krytykę Jadwigi Staniszkis, Jana Rokity, Rafała Matyi czy Kazimierza Ujazdowskiego!”) i wspominki z lepszych czasów („Nie spodziewałem się, że słowo »liberał« może stać się obelgą na łamach Waszej gazety. Z pewną melancholią wspominam »Gazetę Wyborczą«, która odgrywała istotną rolę w czasach polskich przemian”).
Całkiem celnie tę wymianę zdań podsumował Sławomir Sierakowski. „Podstawcie pod Sroczyńskiego Partię Razem, a pod Smolara KOD i przeniesiecie się na ulicę, gdzie trwa cichy spór o strategię walki z obozem Kaczyńskiego” – napisał szef „Krytyki Politycznej”, by kilka zdań dalej opowiedzieć się, nie pierwszy raz, „za KOD-em” i „przeciw Razem”. Niby bronił Sroczyńskiego przed Smolarem, ale w końcu przyznał, że w tych strasznych czasach najważniejsza jest aktywna walka z PiS-em na wszystkich frontach. „Sam jestem takim zwierzęciem politycznym, które od kilkunastu lat głosi wszystkimi możliwymi kanałami krytyczną wizję polskiej transformacji i próbuje walczyć z populizmem poprzez likwidację źródeł jego popularności, upatrując ich w pauperyzacji społecznej. Ale nie mam w sobie tyle brawury, szczególnie gdy dziś lepiej widzę, do czego posunąć się może obóz władzy, żeby mieć pewność, że zanim dotrzemy do tych źródeł, populiści narobią takich szkód, że uniemożliwią także walkę o modernizację społeczną” – zadeklarował.
Dla porządku przywołajmy jeszcze odpowiedź Sroczyńskiego na głosy polemistów. „Od ośmiu lat codziennie piszemy, jak niebezpieczny jest Kaczyński, używając przy tym coraz mocniejszych słów. Działa? Nie działa. Wyciągnijmy wreszcie wnioski” – napisał sprawca zamieszania.
Pogódźmy się z tym, że Salon nie istnieje
Na łamach pisma, które od dłuższego czasu wieszczy zastąpienie sporu lewicy i prawicy rywalizacją globalizmu z lokalizmem kusi, by uogólnić powyższe polemiki do tezy o dobrych, lokalistycznych i łaknących podmiotowości młodych i złych, globalistycznych i paternalistycznych starych. Rzecz jest jednak bardziej skomplikowana. Od zachwytów nad felietonami Sroczyńskiego, wywiadami Janka Śpiewaka, tekstami Rafała Wosia czy facebookowymi statusami Filipa Springera tylko krok bowiem do uczynienia z nich przez prawicę Ujazdowskim, Staniszkis i Matyją à rebours.Jeśli więc z powyższych rozważań można wysnuć dla prawicy poważny wniosek, to brzmi on: zamiast dzielić „Salon” na dobrych i złych, spróbujmy zrozumieć, że żaden „Salon” już nie istnieje. Świat naszych oponentów jest po prostu tak samo skomplikowany, jak nasza rzeczywistość. Pisząc ten tekst wielokrotnie miałem problem, jak nieredukującym określeniem ująć drugą stronę ideowej debaty. Przyzwyczailiśmy się, by wszystkich na lewo od prawicy zwać właśnie „Salonem” czy „mainstreamem”, jak i nas zwano nacjonalistycznymi Kaczystami. Najwyższy czas, by odzwyczaić się od uogólnień.
Życiem, które po latach letargu na nowo kwitnie wśród naszych oponentów nie powinniśmy się dziś ani zachwycać, ani przestraszać. Taka natura opozycyjności, że daje glebę pod procesy, z których dziś nie wiemy, co wykiełkuje. Wystarczy, że przestaniemy wrzucać wszystkich do tego samego wora z inicjałami Georga Sorosa, a zaczniemy rodzące się życie śledzić i traktować poważnie. Na wypowiadanie nowej wojny albo pokoleniowe odwracanie przymierzy jeszcze przyjdzie czas.
© Piotr Trudnowski
Sierpień 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr 8 (74)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Sierpień 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr 8 (74)/2016
www.nowakonfederacja.pl
Ilustracja © brak informacji / www.bialystokonline.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz