Jeśli natomiast negocjacje nie doprowadzą do porozumienia, albo jeśli nie zostanie ono zatwierdzone, to zainteresowany kraj tez może opuścić Unię, ale dopiero po 2 latach od złożenia wniosku.
Wynika z tego, że wyjście nie jest automatyczne, że referendum może zapoczątkować proces, który może przeciągnąć się nawet do 2 lat, a poza tym rząd zainteresowanego państwa na każdym etapie opisanej procedury może swój wniosek zwyczajnie wycofać, więc tak naprawdę nic jeszcze nie jest przesądzone. Niemniej jednak Niemcy, to znaczy – niemiecki minister spraw zagranicznych Walter Steinmeier natychmiast zwołał spotkanie szóstki „założycieli” Unii: Francji, Holandii, Włoch, Belgii i Luksemburga, w celu zasygnalizowania, że „nie pozwolą odebrać sobie Europy”. Nie wiem, czy Luksemburg, Belgia, i Holandia rzeczywiście czuja się posiadaczami Europy, bo już prędzej takie poczucie mogłaby mieć Francja, niż dajmy na to – Włochy, ale wydaje się pewne, że Niemcy czuja się posiadaczami, a nawet – że czują się właścicielami Europy. Najwyraźniej uważają, że skoro tyle zainwestowały w zabawę w europejską integracją, to znaczy – w mozolne budowanie IV Rzeszy środkami pokojowymi, a nie metodą „radosnej wojny”, to kupiły sobie Europę na wieki. Pozostali uczestnicy spotkania najwyraźniej musieli mitygować rozwścieczonego ministra Waltera Steinmeiera, bo komunikat końcowy po spotkaniu „wielkiej szóstki” był już znacznie łagodniejszy, dopuszczając nawet „elastyczność” Unii w postępowaniu wobec krajów członkowskich, nie wykazujących dostatecznego entuzjazmu dla „pogłębiania integracji”. Ale – jak powiada poeta – mogą to być „słowicze dźwięki w mężczyzny głosie”, mające skrywać „lisie zamiary”. Bo prawie natychmiast ujawnione zostały separatyzmy na Wyspach Brytyjskich i Szkocja ogłosiła, że ona do Unii chce należeć. Czy rzeczywiście Szkoci tak się rozkochali w brukselskiej biurokracji, że aż się od niej uzależnili, niczym narkoman od narkotyków, czy też pragną odegrać się na Angielczykach za różne historyczne niepowodzenia, czy też wreszcie Niemcy zaktywizowały rozbudowaną tam agenturę wpływu – tego dowiemy się w stosownym czasie, albo nawet nigdy, podobnie jak nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego w 1919 roku w Paryżu wybuchł strajk pracowników miejskiej komunikacji by „nie doprowadzać Niemców do rozpaczy”. Rzecz w tym, że kiedy po uzgodnieniu w Wersalu tekstu traktatu pokojowego przesłano go niemieckiemu rządowi, ten zażądał 2 dni do namysłu. Powiało grozą, bo wprawdzie rządy zwycięskiej koalicji wiedziały, ze Niemcy nie są już w stanie kontynuować wojny, ale ulica nie wiedziała i na myśl o powrocie do błotnistych okopów zamarła z przerażenia. W kierowniczych kolach francuskich zapanowała jednak przekonanie, że strajkiem kieruje zatajona ręka niemiecka. Jeśli by tak było, to należy podziwiać prężność Niemiec, które nawet w chwili klęski zachowały jeszcze tyle sekretnych rezerw, że dzięki nim mogły w stolicy państwa zwycięskiego wywołać polityczny strajk na swoją korzyść. Bo Niemcy pod dwóch dniach, czy nawet trochę wcześniej nadesłały telegraficzną zgodę.
Jakby w odpowiedzi na berlińskie spotkanie „wielkiej szóstki” pan minister Waszczykowski ogłosił „rozpoczęcie konsultacji” nad zwołaniem do Warszawy ministrów spraw zagranicznych krajów UE w sprawie Brexitu. Obawiam się, czy ta deklaracja nie została ogłoszona zbyt wcześnie – bo co pan minister Waszczykowski nam powie, jeśli żaden minister spraw zagranicznych do Warszawy nie przyjedzie? A to wydaje się całkiem prawdopodobne, bo skoro już Niemcy przemówiły, to o czymże tu jeszcze dyskutować? Przedmiot dyskusji, owszem, by się znalazł, bo nie jest wykluczone, że przywracanie w Unii pruskiej dyscypliny zacznie się właśnie od Polski, wobec której Komisja Europejska wszczęła już w styczniu br. bezprecedensową procedurę sprawdzania stanu demokracji i praworządności. Wszczęta procedura musi się jakoś zakończyć. Obecnie jesteśmy na etapie odpowiedzi, jaka polski rząd ponoć już przygotował w związku z przedstawioną mu wcześniej przez Komisję „opinią” na temat stanu demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju. Wygląda na to, że odpowiedź polskiego rządu będzie wymijająca, a w takim razie trzeba spodziewać się „zaleceń”, jakie KE sformułuje pod adresem Polski. A co będzie, jeśli polski rząd, kreujący się obecnie na głównego obrońcę suwerenności, odmówi wykonania w podskokach tych zaleceń? Czy Unia Europejska, to znaczy – czy Berlin – puści taką niesubordynację płazem? Po spotkaniu „wielkiej szóstki” wydaje się to raczej mało prawdopodobne, bo „elastyczność” – elastycznością, ale Ordnung muss sein, a w tej sytuacji „nowe fronty”, o których wspominał niedawno były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Bronisław Komorowski – że mianowicie zostaną u nas „otwarte” jak tylko opuści Polskę papież Franciszek – otóż czy te „fronty” nie przybiorą aby postaci „klauzuli solidarności” z traktatu lizbońskiego?
Taka możliwość, zwłaszcza w tej sytuacji, staje się całkiem prawdopodobna, również jako realizacja scenariusza rozbiorowego, gdyby Niemcy przy okazji przywracania demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju, uległy pokusie załatwienia remanentów, które oczekują na to już ponad 70 la, a z kolei Żydzi wykorzystali to zamieszanie dla załatwienia sprawy swoich „roszczeń”. Obawiam się, że Nasz Najważniejszy Sojusznik, właśnie próbujący montować antyrosyjską krucjatę, nie musi mieć specjalnych oporów przed wyrażeniem zgody na rewizję postanowień konferencji poczdamskiej w sprawie „ziem utraconych”, zwłaszcza, gdyby dokonało się to w ramach transakcji wiązanej, ze zrealizowaniem roszczeń żydowskich.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz