Marzenie o państwie wszechmocnym
W „Bajce o trzech maszynach opowiadających króla Genialona” Stanisław Lem wspomina o niejakim Malapucyuszu Chałosie, który gwoli ulepszenia świata wprowadził zamiast dotychczasowych połączeń równoległych, połączenia szeregowe. Chodziło o to, że przy takim połączeniu wystarczy, żeby tylko jeden robot potarł się, a wszystkie tryskały energią aż po dziurki w nosie. Ale stało się inaczej; żaden nie chciał się pocierać, bo mówił: niech się inny pociera – więc zapanowało straszliwe bezprądzie. Malapucyusz Chałos próbując temu zaradzić obmyślał coraz to nowe ulepszenia, aż wreszcie z przepięcia umarł.
Tymczasem prof. Wendecjusz Ultoryk Amenty opracował sposób replikowania osobowości i założywszy zakon mścicieli, co noc wskrzeszał Malapucyusza Chałosa i wespół z konfratrami torturował go aż do śmierci.
Przy tej czynności zastał go wielki konstruktor Trurl i pod groźbą pistoletu laserowego zmusił do przerwania tortur i wyjaśnień. Wtedy Chałos się zerwał i zawołał, że połączenie szeregowe wkradło się do zbawiennego projektu przez pomyłkę, którą on zaraz pospieszy naprawić. Na to konstruktor Trurl zwrócił się do Ultoryka Amentego: wycofuję postulata moje – czyń waść swą powinność – a on i konfratrzy, z rykiem radości zabrali się do dzieła. Przypomniało mi się to, kiedy pani Anna Kamińska, żona byłego posła PiS, którą ten podobno zdradził z klubową koleżanką, zaczęła zbierać podpisy pod obywatelskim projektem ustawy przywracającej „zaostrzony reżim moralny” w Sejmie i Senacie. Chodzi między innymi o to, by parlamentarzystami mogły zostawać tylko osoby pozostające w związku małżeńskim, a ewentualna zdrada była karana postawieniem przed Trybunałem Stanu i dożywotnim pozbawieniem biernego prawa wyborczego. Lektura projektu pani Kamińskiej przypomina mi anegdotkę, jak to Natasza przeczytała w „Prawdzie” artykuł piętnujący „agresorów”. Ponieważ nie znała tego słowa, poprosiła Wanię, żeby ją oświecił. Wania powiada; agriesor, eto takoj czeławiek, katoryj napadajet drugowo; naprimier Giermancy w sorok pierwom godu, wot eto agriesory. Na to Natasza powiada: Wania, a kak ty mnie napał – ty toże był agriesor? Wania bardzo się na to oburzył i powiada: nu Natasza, nie mieszaj ty politiki s bladźstwom! Najwyraźniej pani Anna Kamińska nie słyszała ani tej anegdoty, ani nie słyszała o konstytucyjnej zasadzie równości obywateli wobec prawa, ani o zasadzie rozdziału Kościoła od państwa, ani o kompetencjach Trybunału Stanu, więc w rezultacie jej projekt charakteryzuje się osobliwym pomieszaniem materii – między innymi - „politiki s bladźstwom”, co przydaje mu wprawdzie oryginalności, ale jednocześnie stanowi dowód, że pan poseł Kamiński chyba nie rozmawiał ze swoją żoną na poważne tematy, a jeśli nawet coś jej mówił, to ona to wszystko zapomniała, zapamiętując tylko ogólne wrażenie, że jak ktoś jest posłem to może uchwalić wszystko – nawet ustawę przeciwko trzęsieniom ziemi, a cóż dopiero – przeciwko zdradom małżeńskim. Bo jakże inaczej, kiedy „Bóg ci Anny przebaczyć nie może; za nią wstanie zemsty całe morze, za nią z piersi ordery ci zedrą! Za nią ujmą się z płaczem kamienie i do piekła cię pchnie zasłużenie El Convivador de Piedra.”
Prawdziwy koniec II wojny
Kiedy skończyła się II wojna światowa? Większość Europejczyków odpowiedziałaby, że 8 maja 1945 roku, chociaż Rosjanie uważają, że nie 8, a 9 maja – bo kiedy późnym wieczorem podpisywano w Berlinie kapitulację niemieckich sił zbrojnych, w Moskwie był już 9 maja. Ale przecież na Dalekim Wschodzie wojna trwała w najlepsze dalej i Cesarstwo Japonii skapitulowało dopiero po zrzuceniu na Hiroszimę i Nagasaki dwóch bomb atomowych. Na pokładzie pancernika „Missouri” kapitulację podpisano dopiero 2 września 1945 roku. W odróżnieniu od Cesarstwa Japonii, państwo niemieckie nie skapitulowało, bo rządu adm. Karla Doenitza nikt nie uznawał, więc poddała się tylko armia. W imieniu wojsk lądowych stosowny akt podpisał Wilhelm Keitel, później powieszony w Norymberdze, w imieniu Luftwaffe generał Stumff i w imieniu marynarki adm. Friedeburg, który później, podczas próby przesłuchania go, popełnił samobójstwo. Czy ta okoliczność, to znaczy – fakt, że Niemcy jako państwo, przed nikim nie skapitulowały - będzie miała jakieś znaczenie w przyszłości – zobaczymy. Nigdy bowiem nie wiadomo, jakie wydarzenie może nagle okazać się politycznie użyteczne. Na przykład podczas I wojny światowej okazało się, że nabrała znaczenia okoliczność, iż utworzone na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku Królestwo Polskie, zwane inaczej „Kongresowym”, było odrębnym podmiotem prawa międzynarodowego, związanym z Imperium Rosyjskim jedynie unią personalną, którą zresztą Sejm w Warszawie podczas Powstania Listopadowego zerwał, detronizując w styczniu 1831 roku cara Mikołaja I jako króla polskiego. Więc kiedy 5 listopada 1916 roku cesarze niemiecki i austriacki wydali proklamację o powstaniu „samodzielnego państwa” polskiego „z ziem panowaniu rosyjskiemu wydartych”, Rosja najpierw 15 listopada stanowczo zaprotestowała przeciwko rozporządzaniu Kongresówką przez okupantów – ale 25 grudnia car Mikołaj II w specjalnym rozkazie do armii i floty uznał utworzenie „Polski wolnej, złożonej z wszystkich trzech części dotąd rozdzielonych” za jeden z rosyjskich celów wojennych. Jak widzimy, to postanowienie Kongresu Wiedeńskiego nabrało nieoczekiwanej aktualności dopiero po 100 latach, podczas gdy od zakończenia II wojny minęły dopiero 72 lata. Wojny zaś trwają dłużej, niż działania wojenne i na przykład I wojna światowa zakończyła się stosunkowo niedawno, bo 3 października 2010 roku, kiedy to Niemcy zapłaciły Wielkiej Brytanii i Francji 70 mln euro tytułem ostatniej raty odsetek od reparacji wojennych. Przy takim podejściu do sprawy możemy powiedzieć, że II wojna światowa nie zakończyła się wcale, aż do dnia dzisiejszego, bo rozmaite remanenty nadal pozostają otwarte. Zresztą cóż tu mówić o II wojnie, kiedy wynik I wojny światowej nie jest do końca jasny. Wprawdzie w 1918 roku wydawało się, że Niemcy tamtą wojnę przegrały, co w 1919 roku potwierdził traktat wersalski, ale co z tego, skoro 1 maja 2004 roku, a więc 90 lat po wybuchu I wojny, Niemcom udało się przyłączyć 8 państw środkowo-europejskich do Unii Europejskiej, której są przecież politycznym kierownikiem i stworzyć w ten sposób polityczne warunki dla realizacji projektu „Mitteleuropa” z roku 1915? Ten projekt był jednym z niemieckich celów wojennych, więc jeśli, wprawdzie po prawie 100 latach, niemniej jednak, Niemcy przystąpiły do jego realizacji, to przynajmniej w tej części I wojnę światową wygrały. Warto też dodać, że po 12 września 1990 roku, kiedy w Moskwie został podpisany traktat o ostatecznej regulacji w odniesieniu do Niemiec, potocznie zwany „traktatem 2 plus 4”, Niemcy stały się wyznawcami politycznej doktryny, która można nazwać „europeizacją Europy”. Polega ona na delikatnym – bo tu na żadne gwałtowne ruchu nie ma na razie miejsca – ale cierpliwym i metodycznym wypychaniu Stanów Zjednoczonych z europejskiej polityki, zwłaszcza z kierowniczej roli. Niemcy bowiem, jako państwo poważne (bo państwa, jak wiadomo, dzielą się na poważne i pozostałe), nie zapominają, że na skutek dwukrotnego wtrącenia się Stanów Zjednoczonych do europejskiej polityki, przegrały dwie wojny, które przecież mogły wygrać. Nawróciły się też na linię polityczną kanclerza Bismarcka, która polega na tym, że Niemcy kierują Europą w porozumieniu z Rosją. Zewnętrznym wyrazem tego nawrócenia jest strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, wyznaczające ramy europejskiej polityki. Oczywiście USA wcale nie zamierzają poddawać się doktrynie „europeizacji Europy”. Prezydent Obama, który najpierw, „przekonany” przez izraelskiego prezydenta Szymona Peresa, wycofał Stany Zjednoczone z aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej, co doprowadziło do proklamowania 20 listopada 2010 roku w Lizbonie strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, czyli ustanowienia politycznego porządku lizbońskiego, w 2013 roku przywrócił aktywną politykę amerykańską w tej części Europy i zapalając zielone światło dla politycznego przewrotu na Ukrainie, wysadził porządek lizboński w powietrze. W takiej sytuacji również Rosja skorzystała z okazji, by załatwić niektóre swoje sprawy, co zirytowanego prezydenta Obamę skłoniło do prób montowania antyrosyjskiej krucjaty w Europie. Taka krucjata bez udziału Niemiec byłaby własną karykaturą – więc w Niemczech pojawiły się wątpliwości, czy przeczekać prezydenta Obamę i trzymać się strategicznego partnerstwa z Rosją, czy też machnąć na nie ręką i przyłączyć się do krucjaty. Myślę, że argumentem, który mógłby być dla Niemców decydujący, mogłaby być obietnica amerykańskiej zgody na rewizję postanowień konferencji w Poczdamie odnośnie tzw. „ziem utraconych”. Konferencja ta nadała tym obszarom status tymczasowy – odsyłając do traktatu pokojowego, którego Niemcy z Polską nie zawarły, chociaż w traktacie „2 plus 4” zrzekły się roszczeń terytorialnych wobec innych krajów i w wykonaniu jego postanowień 14 listopada 1990 roku podpisały z Polską traktat graniczny. Można by zatem uznać, że przynajmniej w tym zakresie II wojna światowa zakończyła się w listopadzie 1990 roku – ale czy to można być do końca tego pewnym? W stosunkach międzynarodowych bardzo popularna, o ile nie obowiązująca jest klauzula rebus sic stantibus. Zasadę tę opisuje art. 62 konwencji wiedeńskiej w prawie traktatów z 1969 roku, która weszła w życie w roku 1980. W tej klauzuli chodzi o to, że zawarty traktat można wypowiedzieć, jeśli sprawy przybrały inny obrót, niż w w momencie zawierania traktatu. Znakomitym przykładem zastosowania tej klauzuli są traktaty zawierane przez rząd USA z Indianami. Wprawdzie wspomina się tam, że uzgodnione ustalenia będą obowiązywały, „dopóki trawa będzie rosła, a rzeki płynęły” - ale kiedy sprawy przybierały inny obrót, to wszystko wyglądało całkiem inaczej, chociaż co do trawy i rzek nic się nie zmieniło. Ale bo też te sprawy, podobnie jak pory roku, nie zależą od rządów, podczas gdy wszystkie inne – niestety tak. W rezultacie trudno ustalić datę zakończenia II wojny, zwłaszcza, że porządek lizboński też został wysadzony w powietrze.
Ruszyło natarcie
Gdyby żył wybitny klasyk demokracji Józef Stalin, to musiałby nieco zmodyfikować swoją spiżową sentencję, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu. Bo w miarę postępów socjalizmu zaostrza się nie tylko walka klasowa, ale również – walka z „populizmem”, która właśnie rozgorzała w Europie. Co prawda walka z „populizmem” jest odmianą walki klasowej, bo chodzi tu o konflikt między demokracją kierowaną, a demokracją spontaniczną. Demokracja kierowana z kolei jest bardzo podobna do modelu arystokratycznego (z greckiego aristoi – najlepsi), podczas gdy spontaniczna – do plebejskiego. Inna rzecz, że obecna arystokracja, zarówno ta tornistrowa, jak i biurokratyczna, ma rodowód raczej plebejski, który Julian Tuwim w słynnym wierszu charakteryzował następująco: „I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...” - i najlepszy to ma przede wszystkim tupet. Ale neoficka gorliwość bywa największa – co ilustruje słynna anegdotka o Mośku, który z judaizmu dokonał konwersji na katolicyzm. Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o Judejczyków, to oni czerpią uroszczenie do narzucania reszcie hołoty, co i jak ma myśleć, z przeświadczenia, iż specjalnie upodobał sobie w nich właśnie Stwórca Wszechświata. Dlaczego Stwórca Wszechświata upodobał sobie akurat w handełesach – tajemnica to wielka i bezpieczniej jej nie zgłębiać. Zresztą nie ma takiej potrzeby, bo chodzi przecież o zaostrzanie się walki z „populizmem” nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale również w całej Europie. Niedawno populizmowi zrobiono „no pasaran” w Holandii, a tylko patrzeć, jak przytrą mu nosa również we Francji, gdzie pan Emmanuel Macron, którego podejrzewam, że jest wydmuszką tamtejszego wywiadu, pokona Marynę Le Pen. Ten pan Macron właśnie obsztorcował Polskę za złamanie „wszelkich zasad demokracji” i nie zreflektował się nawet w swojej zatwardziałości po zbawiennych pouczeniach ze strony pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Najwyraźniej na froncie walki z „populizmem” ruszyło natarcie, bo nawet w Budapeszcie, gdzie dotychczas Wiktor Orban cieszył się poparciem węgierskiego społeczeństwa, dzięki czemu dwa razy pod rząd wygrał wybory z większością konstytucyjną, właśnie przewalają się ulicami masowe manifestacje pod pretekstem forsowania przez rząd prawa, które może okazać się kłopotliwe dla założonego w Budapeszcie przez starego żydowskiego finansowego grandziarza chederu, dla niepoznaki nazwanego Uniwersytetem Środkowoeuropejskim. O ciężarze gatunkowym tego chederu dla europejsów świadczy choćby to, że Komisja Europejska pod tym pretekstem wszczęła wobec Węgier procedurę podobną do tej, jaka w styczniu 2016 roku wszczęła wobec Polski. Najwyraźniej Nasza Złota Pani spuściła ze smyczy całą sforę owczarków niemieckich, bo właśnie rząd Republiki Czeskiej też został podany do dymisji, co oznacza, że mogą tam być wcześniejsze wybory. W tej sytuacji, kiedy Nasza Złota Pani, wzorem Michaela Corleone z filmy „Ojciec chrzestny” załatwia za jednym zamachem w całej Europie „sprawy rodzinne”, to znaczy – przywraca pruską dyscyplinę – byłoby dziwne, gdyby nasz nieszczęśliwy kraj został pozostawiony samopas. Toteż prezesi sądów najwyższych ze wszystkich bantustanów Unii Europejskiej skrytykowali projekt ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, z jakim wystąpił minister Ziobro. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że kombinacja operacyjna, jaka już wkrótce zacznie się w naszym nieszczęśliwym kraju, tym razem będzie odbywała się pod hasłem praworządności. Wprawdzie konferencja, pod pretekstem które 700 ubeków i starych kiejkutów zamierzało wedrzeć się do Sejmu, by rozpocząć kolejna zadymę, została odwołana, ale to nic – bo właśnie Grzegorz Schetino zaraz zapowiedział na 6 maja „Marsz Wolności”. Jestem pewien, ze wezmą w nim udział wszyscy – również emerytowani szermierze wolności z UB, SB, WSI i PZPR, to to samego jeszcze znali Stalina – oczywiście z Czcigodnymi Małżonkami i potomstwem, żeby w ten sposób wypełniły się natchnione strofy poety: „I ty za młodu niedorżnięta megiero, co masz taki tupet, że szczujesz na mnie swe szczenięta...”
Wydaje się, że również Jego Eminencja Kazimierz kardynał Nycz już wie coś, czego my jeszcze nie wiemy, bo podczas uroczystego nabożeństwa w intencji Ojczyzny odprawionego 3 maja w warszawskiej katedrze, „zapomniał” przywitać obecnego na nabożeństwie pana prezydenta Andrzeja Dudę z małżonką, a w kazaniu pryncypialnie schłostał tych, co to „ukrywają się za krzyżem”. Wcześniej, to znaczy 28 kwietnia ukazał się list Episkopatu nie tylko pryncypialnie krytykujący „nacjonalizm”, ale nawet odmawiający mu „patriotyzmu”. A contrario wygląda na to, że patriotyczny jest tylko internacjonalizm. Ciekawe, że identyczny pogląd PZPR lansowała za komuny, z tym, że wtedy chodziło o internacjonalizm proletariacki, a teraz – o „prawdziwy”. Ale jakieś różnice muszą być, żeby podobieństwa nie rzucały się tak bardzo w oczy, zaś generalnie również ta sytuacja stanowi doskonałą ilustrację prawdziwości sformułowanej jeszcze w latach 60-tych przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego teorii konwergencji, według której tkwiący w śmiertelnym zwarciu antagoniści coraz bardziej się do siebie upodabniają. Czyżby Eminencja, usłyszawszy sygnał znajomej trąbki („a gdy w nocy trąbka dzwoni, tak mi mocno serce skacze...”) zapoczątkował przechodzenie truchcikiem na właściwą stronę Mocy, bo w takich razach żartów nie ma; kto się w porę nie spostrzeże, zostanie wyrzucony w ciemności zewnętrzne, skąd, jak wiadomo, dobiega „płacz i zgrzytanie zębów”.
W trzeciomajowym przemówieniu pan prezydent Duda zapowiedział przeprowadzenie referendum w sprawie zmiany konstytucji. Ekspozytura Stronnictwa Pruskiego natychmiast zakomunikowała, że o żadnym referendum, ani w ogóle – o żadnej zmianie konstytucji „nie ma mowy”. Najwyraźniej z punktu widzenia potrzeb Naszej Złotej Pani obecna konstytucja jest w sam raz – ale i ze strony Naczelnika Państwa inicjatywa prezydenta Dudy została przyjęta nader chłodno. Pani Beata Mazurek w imieniu Prawa i Sprawiedliwości powściągliwie oświadczyła, że to baaardzo poważna sprawa, która wymaga gruntownego namysłu. Najwyraźniej pan prezydent dopuścił się samowolki, wyobrażając sobie, że pewien luz, na jaki pan prezes Kaczyński pozwolił mu w związku z prowadzeniem operacji zatapiania złowrogiego ministra Antoniego Macierewicza, przysługuje mu również w innych sprawach. Tak jednak nie jest, w związku z czym opinia byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, pana Jerzego Stępnia, który w inicjatywie pana prezydenta dopatrzył się „populizmu”, nie jest tak całkiem pozbawiona podstaw, bo populizm to nic innego, jak składanie podobających się opinii publicznej obietnic bez pokrycia. Ponieważ zgodnie z konstytucją prezydent może wprawdzie zarządzić referendum, ale „za zgodą Senatu”, to widać wyraźnie, że decyzja w tej sprawie pozostaje w rękach Naczelnika Państwa.
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz