Prof. Tadeusz Kotarbiński wysłał mu wtedy list z uwagą, że „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym, przysługującym także Bogu i sprawiedliwości”. Najwyraźniej w 1968 roku mieliśmy do czynienia z suwem „Lwów dla chrześcijan”, to znaczy – nie tyle może dla „chrześcijan”, bo jaki tam znowu z Władysława Gomułki był chrześcijanin – ale dla tak zwanych „prawdziwych Polaków”, jak na przykład Józef Cyrankiewicz, no i oczywiście nie żaden „Lwów” - bo dopiero Breżniew pokazałby wszystkim ruski miesiąc! - tylko „małe żydowskie miasteczko na niemieckim pograniczu” – jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę. Z tego powodu międzynarodówka socjalistyczna chciała napiętnować Władysława Gomułkę za „antysemitismus”, ale w jego obronie stanęła Golda Meir dowodząc, że Gomułka nie tylko nie zrobił Żydom żadnej krzywdy, ale przeciwnie – umożliwił im opuszczenie cudnego raju z całym dobytkiem, jaki w latach dobrego fartu zdążyli sobie wyrwać z rąk „wrogów ludu” przy okazji wyrywania im paznokci.
W tych właśnie czasach ujawniły się rozmaite szczepy żydowskie, na przykład – Żydzi Polarni, których w Związku Literatów Polskich reprezentował Czesław Centkiewicz. Czasy się jednak zmieniają i już za Gierka, kiedy PZPR Naszej Partii zaczął zaciągać w zachodnich bankach kredyty na intensywny rozwój, wojnę w „syjonistami” trzeba było zakończyć i dlatego już w roku 1976 rozpoczęło się zwalczanie „warchołów”. „Warchoły” bowiem sypały piasek w szprychy rozpędzonego parowozu dziejów, domagając się kiełbasy. Toteż trzeba było urządzić im „ścieżki zdrowia”, bo – jak zauważył Janusz Szpotański - „nie zrozumie prosty lud nigdy potężnej duszy władcy, dlatego musi świszczeć knut i muszą dręczyć go oprawcy. Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i lagier, kat i stryk.” Kiedy jednak się okazało, że Gierek źle sobie to wszystko wykombinował i Polska, zamiast rosnąć w siłę, zaczęła pogrążać się w zapaści, a ludzie nie tylko nie żyli dostatniej, ale większą część życia spędzali w ogonkach – co budziło irytację Towarzysza Szmaciaka:„albo dajta im to mięso, albo też im połamta kości!” Ponieważ generał Jaruzelski nie potrafił wyczarować mięsa z wyjałowionej ziemi, zdecydował się na drugą opcję. Zapanowała elegijna atmosfera, a pierwsze skrzypce objął oczywiście skrzypek na dachu – oczywiście do czasu, gdy zarysowała się możliwość ukształtowania w Europie nowego politycznego porządku. Zwiastował on początek kolejnego suwu, zgodnie z dwusuwowym modelem dziejów. W roli Ducha Dziejów („Ducha Dziejów karne kadry...”) wystąpił RAZWIEDUPR, który dla potrzeba nowego dziejowego suwu zaaranżował w naszym nieszczęśliwym kraju polityczną scenę. Jak głęboko?
W tym między innymi celu RAZWIEDUPR przechwycił 1660 milionów dolarów, jakie rząd wyasygnował na stworzenie Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Z 1700 mln dolarów na wykupienie polskich długów na międzynarodowym rynku finansowym wydano zaledwie 60 mln, a resztą się rozeszła. Raporty wskazują na II Zarząd Sztabu Generalnego i I Departament MSW, czyli razwiedkę, jako na beneficjentów tej „matki wszystkich afer”, z tym, że czynności wykonawcze powierzono konfidentom: Grzegorzowi Wójtowiczowi, Januszowi Sawickiemu, Wojciechowi Misiągowi i Grzegorzowi Żemkowi. Na skutek kontroli FOZZ przeprowadzonej przez NIK, sprawa w lutym 1993 roku trafiła do niezawisłego sądu, który „powinność swej służby zrozumiał” i zwrócił akt oskarżenia do uzupełnienia. „Uzupełnianie” trwało aż do stycznia roku 1998, a w jego następstwie ława oskarżonych znacznie się skróciła. Sprawę prowadziła pani sędzia Barbara Piwnik, która w październiku 2001 roku została przez ówczesnego premiera Leszka Millera dokooptowana do rządu w charakterze ministra sprawiedliwości. Piastowała ten urząd zaledwie do lipca 2002 roku, ale to wystarczyło, by proces FOZZ musiał rozpocząć się od nowa. W 2003 roku przed niezawisłym sądem złożył zeznania Anatol Lawina, ówczesny dyrektor departamentu inspektorów NIK. Powiedział, że wśród beneficjentów środków z FOZZ było między innymi Porozumienie Centrum. Jego zeznania zostały skrytykowane jako „Lawina przekłamań” i w ogóle – pozbawione wszelkiej wartości - jednak zatwardziały Lawina podtrzymał wszystko, co zeznał. Niestety, podobnie jak inne osoby zaangażowane w wyjaśnianie tej afery, np. Michał Falzmann, Walerian Pańko, jego kierowca Jan Budziński i policjanci którzy jako pierwsi przybyli na miejsce wypadku „Lancii” - również Anatol Lawina taktownie zmarł i został w 2006 roku pochowany na cmentarzu żydowskim w Warszawie, więc jak tam naprawdę było – tego już pewnie nigdy się nie dowiemy, zwłaszcza, że zainteresowane osoby niekiedy wolały kontentować się przeprosinami, niż fatygować niezawisłe sądy.
Gdyby jednak – co oczywiście jest założeniem niezwykle zuchwałym – okazało się, że Anatol Lawina powiedział, bo coś tam jednak wiedział, to rzucałoby to snop światła nie tylko na niepisaną zasadę konstytuującą III Rzeczpospolitą: „MY NIE RUSZAMY WASZYCH – WY NIE RUSZACIE NASZYCH”, ale i na ukryte pod lawinami przekłamań korzonki naszej młodej demokracji. W przełożeniu na bieżącą praktykę polityczną, zasada ta oznacza, że jeśli nawet się kopiemy, to tylko po kostkach – ALE NIE WYŻEJ! Dzięki temu, podobnie jak dzięki niewidocznym dla niepowołanych oczu korzonkom i wilk może być syty i owca cała; każdy może się na własne oczy przekonać, że w naszej młodej demokracji pluralismus polityczny aż kipi-wre, a jednocześnie utrzymuje się stan równowagi, dzięki któremu żadna niepowołana Schwein nie jest w stanie zakłócić harmonii.
Zwrócił na to niedawno uwagę amerykański periodyk „Foreign Policy”, pisząc, że „przywrócenie równowagi” w naszym nieszczęśliwym kraju powinno być celem Naszego Najważniejszego Sojusznika. Czy aby nie w tym celu w styczniu br. przybył do Polski pan Daniel Fried - ten sam, który w latach 1987-1989 był z ramienia Departamentu Stanu odpowiedzialny za przeprowadzenie w naszym bantustanie „transformacji ustrojowej”? Toteż i ostatnie wizyty CBA w urzędach marszałkowskich i innych dygnitarskich siedzibach można potraktować jako rodzaj ostentacyjnego zapytania ze strony pana prezesa Kaczyńskiego, czy nadal kopiemy się tylko po kostkach, czy może jednak wyżej – bez żadnej staroświeckiej rewerencji? Najwyraźniej i on czuje, że w związku z próbami Naszego Największego Sojusznika zmontowania krucjaty przeciwko złemu ruskiemu czekiście Putinowi, prezydent Obama musi w naszym nieszczęśliwym kraju poczynić jakieś koncesje Niemcom, bez których taka krucjata jest niepodobieństwem. Toteż widzimy, że nie tylko pan prezydent Duda przy okazji fetowania 25 rocznicy traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy nie mógł się nachwalić pojednania między obydwoma naszymi narodami, ale również nadymanie Komitetu Obrony Demokracji w niezależnych mediach głównego nurtu ustało jakby ręką odjął – bo po co tu jakiś pan Kijowski, kiedy przecież jest pan Grzegorz Schetyna? Może i „czas zmienić politykę rolną lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!” Tak było kiedyś, tak też jest i teraz, bo w dwusuwowej koncepcji Dziejów nic nie dzieje się przypadkowo.
Toteż bez specjalnego zaskoczenia dowiedziałem się, że tygodnik „Do Rzeczy”, od samego początku w awangardzie walki o wolność słowa i rzetelność informowania, wykreślił jednak nazwisko Leszka Żebrowskiego i moje z listy sygnatariuszów protestu wysłanego do dyrektora Muzeum Historii Żydów Polskich. O tym, że jestem przez pana redaktora Lisickiego objęty cenzurą prewencyjną dowiedziałem się jeszcze gdy był on naczelnym redaktorem „Rzeczpospolitej”, przy okazji artykułu o węgierskim przyjacielu Polski Pawle Szaparym. To zarządzenie najwyraźniej obowiązuje również w tygodniku, który, nawiasem mówiąc, legitymuje się dewizą, że „nie ma zgody na milczenie”. Pewnie tak jest – chyba, że padnie inny rozkaz ze strony Ducha Dziejów. Akurat w styczniu 2015 roku, po 24 latach od powstania FOZZ został szczęśliwie i ostatecznie zlikwidowany. Jak radził kapitan Ryków? „Lepsza zgoda od niezgody; zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody.” To oznacza zamknięcie pewnego etapu, a skoro jeden etap się zamknął, to znaczy, że otwiera się nowy. A na nowym etapie niewątpliwie padną nowe rozkazy Więc pewnie padły – a nawet objęły też i Leszka Żebrowskiego. A skoro padają takie rozkazy, to nieomylny to znak, że kolejny suw dziejowy nabiera rozmachu.
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz