Spójrzmy prawdzie w oczy. W głębi serca wiedzieliśmy przecież, że miesiąc miodowy naszego małżeństwa z Google nie będzie trwać wiecznie. Nasza gotowość do pokładania wiecznego zaufania w firmę, która w międzyczasie opanowała cały świat i jest teraz dysponentem największego zbioru wiedzy, jaką ludzkość kiedykolwiek zebrała, była przecież z góry skazana na gorzki rozwód. Wiadomo przecież, że każda korporacja, podobnie jak ludzie, musi dokonać politycznego wyboru i Google nie jest wyjątkiem. Rzecz jednak w tym, że nie mówimy tutaj o jakieś-tam średniej firmie produkującej samochody.
Pierwsze znaki, że Google staje się coraz bardziej narzędziem świata polityki niż (dotychczasowym) narzędziem użyteczności publicznej, pojawiły się już w 2005 roku, kiedy Google CEO Eric Schmidt (obecnie szef firmy-matki Alphabet Inc., będącej właścicielem korporacji i wyszukiwarki Google) udzielił wywiadu Charliemu Rose. Ówczesna odpowiedź Schmidta na pytanie o przyszłość wyszukiwarki powinna była już wtedy uruchomić sygnały alarmowe na całym wolnym świecie.
– Cóż: kiedy szukasz czegoś w Google, czy dostajesz więcej niż jeden wynik, więcej niż jedną odpowiedź? - zapytał retorycznie Schmidt, po czym kontynuował – Oczywiście, że tak jest [otrzymujesz więcej niż jeden rezultat szukania], i to jest błąd. Robimy najwięcej błędów na sekundę na świecie. A powinniśmy być w stanie dać Ci jedną właściwą odpowiedź od razu ... i nigdy nie powinniśmy się mylić.
Naprawdę?
Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Schmidt uważa, wbrew logice, że uzyskanie wiele możliwości do wyboru użytkownika w wyniku szukania z Google nie jest pożądaną perspektywą (to tak, jakby konsumenci nigdy nie powinni mieć wyboru) i według niego jest to raczej „błąd”, który powinien zostać naprawiony. Głupi śmiertelnik nie powinien liczyć na więcej niż jeden „właściwy” wynik wyszukiwania, ponieważ wszechmocne Google, nasza współczesna Alfa i Omega, „nigdy nie powinno się mylić”! To jest uosobienie typowej arogancji korporacyjnej i nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby dostrzec, że taki plan może doprowadzić tylko i wyłącznie do fałszowania wszystkich historycznych zapisów i wiedzy.
Na przykład, jeśli użytkownik Google zechce znaleźć odpowiedź na pytanie - dla przykładu - „co było przyczyną wojny w Iraku w 2003 r.”, to zgodnie z algorytmicznym mokrym marzeniem Schmidta, otrzyma tylko jedną „poprawną” odpowiedź, pomimo istnienia wielu możliwych odpowiedzi na to pytanie. Chyba nie musimy bawić się w zgadywanie, jaka byłaby ta „poprawną” odpowiedź? Oczywiście taka, że Saddam Husajn posiadał broń masowego rażenia, a więc twierdzenie w tamtym czasie powtarzane wielokrotni, a które dzisiaj wiemy, że jednak było absolutnie fałszywe.
Listę innych, podobnie skomplikowanych wydarzeń, które również wymagają więcej niż jednej odpowiedzi - od zabójstwa Kennedy'ego po incydent z Zatoki Tonkin - można byłoby tu kontynuować na naprawdę wielu stronach.
Fantastyczna wizja Schmidta, w której zawsze jest tylko jedna odpowiedź na każde pytanie, brzmi jak rozdział zapożyczony z dystopijnej powieści Orwella „1984”, gdzie wszechobecny Wielki Brat także trzymał w żelaznym uścisku swej cenzury wszelką wiedzę, od historii po bieżące wiadomości, wszelkie informacje i wszystko inne. W tak intensywnie kontrolowanym, koszmarnym świecie wszelkie osoby fizyczne - a także całe wydarzenia historyczne - mogą po prostu „znikać” bez śladu jakby nigdy nie istniały. Chociaż jeszcze nie osiągnęliśmy takiego etapu, to widać wyraźnie, że bezpośrednio zmierzamy dokładnie w tym kierunku.
A stało się to aż nazbyt niepokojąco oczywiste w chwili, gdy Donald Trump wygrał z Hillary Clinton w wyborach prezydenckich. Jego niespodziewane zwycięstwo wręcz uwypukliło skrywane dotąd rozmiary manipulacji wiadomościami i spowodowało, że zaczęto – głównie ze strony prawicy – nawoływać Google, aby wypowiedziało wojnę rozpowszechnianiu „fałszywych wiadomości”.
Google to lewactwo
Tuż przed otwarciem amerykańskich lokali wyborczych w zeszłorocznych wyborach prezydenckich, WikiLeaks opublikowało dokumenty ujawniające, że Eric Schmidt współpracował z Demokratycznym Komitetem Narodowym (DNC) już w kwietniu 2014 roku. Ta wiadomość pochodziła z emaila Johna Podesty, byłego przewodniczącego kampanii prezydenckiej Hillary Clinton, która napisała:
Dziś spotkałem się z Ericem Schmidtem. Jak donosi Dawid, zgodził się finansować, doradzać w rekrutacji itp. Okazał się o wiele solidniejszy, niż się spodziewałem. Nie próbował nawet skrywać poparcia przez jedną z jego istniejących firm, wyraźnie chce być jednym z podejmujących decyzje, a nie doradcą. I nie wydaje się, żeby chciał wypychać innych, ale zdecydowanie chce brać w tym udział [...]Konsekwencje udziału jednego z prezesów najpotężniejszej na świecie firmy, biorącego aktywny udział po stronie jednego z kandydatów w wyborach prezydenckich są przecież oczywiste i sprawiają zarazem, że w porównaniu z tym skandal Watergate z początku lat 70. to jak oszustwo w grze w bingo w klubie emerytów. A mimo to zidiociały świat polityki amerykańskiej, który ekscytuje się jedynie wpadkami republikanów, przeszedł nad tym wydarzeniem zupełnie jakby nic się nie stało.
To tak, jakby być gejem w latach pięćdziesiątych
Romans Google z amerykańską lewicą nie jest kwestią żadnych przypuszczeń, to niezaprzeczalny fakt. Stało się to nawet tematem opublikowanej w sierpniu tego roku wewnętrznej notatki do pracowników Google autorstwa Jamesa Damore'a, obecnie byłego już inżyniera Google, która wywołała wręcz histeryczną reakcję lewactwa nie tylko w Google. Damore m.in. szeroko opisał w niej skrajnie liberalną atmosferę, którą przesiąknięte jest nie tylko Google i stwierdził wręcz, że bycie konserwatystą w dzisiejszych korporacjach Krzemowej Doliny to jak „być homoseksualistą w latach pięćdziesiątych”:
Mamy [...] tę monolityczną kulturę, w której każdy, kto ma trochę inne poglądy, nawet nie może ich wyrazić. Naprawdę, to jak bycie gejem w latach 50. Ci, którzy są konserwatystami tak samo muszą się z tym ukrywać i maskować, kim naprawdę są. To ogromny problem, ponieważ trwa otwarta dyskryminacja każdego, kto nie ukrywa swych konserwatywnych poglądów.
Za szeroko reklamowaną, propagandowo luzacką atmosferą niby panującą wewnątrz Google, gdzie „Googlęta” ["Googlers" - tak pracownicy Google sami siebie określają] mają dostęp nawet do darmowych masaży stóp w miejscu pracy, kryje się „monolityczna kultura, w której każdy, kto ma inne poglądy, nawet nie może o tym wspomnieć”, dokładnie tak, jak napisał Damore, który za odwagę wyrażenia publicznie swej osobistej opinii został bardzo cynicznie wyrzucony z Google.
Dziwne?
Chociaż Google głośno wieści o swej wielokulturowej różnorodności pod kątem polityki zatrudnienia (co samo w sobie jest przecież wyraźnie lewacką odchyłką od normalnego trybu zatrudnienia, w którym przecież to najlepsi kandydaci niezależnie od płci i koloru skóry powinni być zatrudniani, bez przywilejów lub preferencji dla kandydatów z niebiałym kolorem skóry lub niemęską płcią), to jednak okazuje się, że Google wyraźnie ma problem z różnymi opiniami. Taka postawa oczywiście koliduje z bezstronnością, jaką firma zajmująca się wyszukiwaniem powinna zachowywać we wszystkich sprawach - zarówno politycznych jak i innych.
Ingerencja w wyborach
Ale wróćmy do kampanii prezydenckiej z 2016 roku. Nawet wybitnie stronnicze CNN (od początku do końca popierające Hillary Clinton) przyznało wówczas, że Donald Trump jest „największym wrogiem” dla Google. I rzeczywiście, wszystkie fakty wskazują na to jednoznacznie. Nie tylko to, że Eric Schmidt nawet nie skrywał swego poparcia dla demokratów (DNC), ale jego lewacka korporacja Google brała też aktywny udział w utrudnianiu dostępu do informacji o republikańskim kandydacie. I to w takim stopniu, że w pewnym momencie gdy użytkownicy Google wpisywali do wyszukiwarki Google hasło "presidential candidates" („kandydaci na prezydenta”), otrzymywali tysiące wyników o Hillary Clinton, Bernie Sandersie, a nawet kandydatce Partii Zielonych Jill Stein. Nie było wśród nich jednak - jak już się domyślacie - oczywiście Donalda Trumpa.
Gdy zaniepokojona tak ewidentnym wpływaniem na opinię publiczną stacja telewizyjna NBC4 wystosowało oficjalne zapytanie o taki stan rzeczy do Google, w odpowiedzi usłyszeli, że był to techniczny „błąd”, który spowodował zniknięcie czołowego republikańskiego kandydata Donalda Trumpa z internetu (a przynajmniej z wyników wyszukiwarki Google, co jest przecież równoznaczne, gdyż jeśli czegoś nie możemy odnaleźć w sieci to równie dobrze może to istnieć).
Teraz proszę sobie przypomnieć wypowiedź Erica Schmidta cytowaną na początku tego artykułu, co według niego jest „błędem” w rezultatach wyszukiwania.
Cenzura i fałszowanie rzeczywistości
Czy teraz jest jeszcze dla kogokolwiek niezrozumiałe, co Eric Schmidt miał wówczas na myśli?
W każdym razie sytuacja ta była tylko wierzchołkiem ogromnej góry lodowej, jaką są manipulacje rezultatami wyszukiwania. Co z kolei bezpośrednio łączy się z oskarżeniami o „szerzenie fałszywych wiadomości”, o które prezydent Trump oskarżał (i nadal oskarża), bo to właśnie cenzura prowadzona przez Google i blokowanie przez Google swobodnego przepływu informacji pochodzących ze strony dzisiejszej prawicy politycznej są przecież bezpośrednim napędem i propagatorem tychże „fałszywych wiadomości”.
Co gorsza, Google nie jest już tylko dysponentem, czy też dyspozytorem wiedzy całego świata zgromadzonej w sieci. Dokładnie tak, jak czynił to „Wielki Brat” w książce „1984”, Google od pewnego czasu aktywnie ingeruje w zapisy historyczne i kształtowanie rzeczywistości - oczywiście zgodnie z lewackimi zasadami „postępu”, a przede wszystkim politycznej poprawności. Usuwanie krzyży z wież kościołów na fotografiach serwowanych przez Mapy Google to tylko jeden z najbardziej dostrzegalnych aspektów kreciej roboty wykonywanej przez lewactwo i „Googlęta”. Gorzej, gdy takie „twórcze naprawianie” rzeczywistości obejmuje naukę: gdy jeden z naukowców chciał zweryfikować dane, na których oparto propagandę „globalnego ocieplenia” (czy też „globalnego ochłodzenia”, czy też obojętnie jak to się teraz oficjalnie nazywa - chyba wiadomo, o co chodzi niezależnie od nazwy na jaką to lewackie oszustwo zostało po raz kolejny przemianowane), wyszukiwarka Google nie potrafiła znaleźć pamiętanych przez niego danych dotyczących jego kraju. Danych, które jeszcze kilka lat wcześniej istniały w sieci. Dopiero osobista kwerenda w postaci przekopywania się przez papierowe dokumenty w archiwach pozwoliły mu odnaleźć „nieistniejące” dane, z których niezbicie wynikało, że dane istniejące obecnie w sieci zostały tak sfałszowane, aby potwierdzały wpływ działalności człowieka na „globalne ocieplenie” (czy też „globalne ochłodzenie” czy też jak to się tam nazywa obecnie). Pomimo, że brzmi to jak scena z książki „1984”, jest to - niestety - scenka z najprawdziwszej rzeczywistości kontrolowanej przez Google.
I oczywiście za każdym razem, gdy Google zostaje przyłapane na takich fałszerstwach, zawsze okazuje się to być winą bezosobowych „algorytmów” - i po sprawie! Po takim wyjaśnieniu przez Google nawet prawicowe media nie drążą tego dalej, zupełnie jakby to był jakiś naturalnie występujący błąd komputerowy. A przecież komputery nigdy nie popełniają błędów. Ich błędy mogą być tylko i wyłącznie wynikiem „wadliwego” oprogramowania zainstalowanego przez obsługujących ich ludzi, co w przypadku nagminnie „mylących się algorytmów” wyszukiwarki Google powinniśmy dzisiaj otwarcie nazywać „odpowiednio spreparowanymi programami cenzorskimi”. o których w 2005 roku marzył Eric Schmidt.
Bo przecież te niby-wadliwe algorytmy nie potrafiące odnaleźć w swych wynikach wyszukiwania w sieci Donalda Trumpa wśród kandydatów prezydenckich, nie potrafiące odnaleźć w sieci wcześniej dostępnych danych o klimacie zaprzeczających „globalnemu ocipieniu”, samoistnie usuwające krzyże z fotografii przedstawiających kościoły (ale już nie usuwające półksiężyców z minaretów), itd. itp. - one nie napisały się same z siebie! One za każdym razem były napisane przez konkretnych ludzi z konkretnej korporacji, czyli przez lewackich programistów z Google, czyli przez najpotężniejszą ponadnarodową lewacką korporację na świecie.
Tak więc nawoływanie przez dzisiejszą prawicę aby Google (oraz Facebook - tak samo wybitnie lewacka korporacja) pomogły w odchwaszczeniu internetu z „fałszywych wiadomości” to przecież jak nawoływanie do przestępców o pomoc w utrudnieniu ich następnych przestępstw.
Cenzor Świata rodem z „1984”
Z korporacji, która jeszcze 15 lat temu w swym haśle przewodnim miała motto „nie czynić zła” ("do no evil"), Google niezaprzeczalnie stało się w międzyczasie Naczelnym Cenzorem Świata.
I tylko od jego właścicieli będzie zależało, czy Google ostatecznie wyląduje na śmietniku historii, czy też będzie w stanie dostrzec swe błędy i powrócić do swych korzeni. Albowiem oczywiste jest, że matriks opisany przez George'a Orwella w „1984” - do którego coraz szybciej zmierza obecne Google - nigdy nie będzie żadną alternatywą dla nikogo oprócz garstki nawiedzonych szaleńców, a wszyscy, którzy w przeszłości mimo to próbowali urzeczywistnić świat „1984” zawsze zostawali na końcu zmieceni przez gniew ludu lub wiatr historii. Nie inaczej będzie ze współcześnie pleniącymi się wrzodami społecznymi politycznej poprawności, „genderyzmem” i innymi idiotyzmami, włącznie z manipulowaniem i cenzurowaniem wiedzy przez lewackich pseudonaukowców i cenzurującego internet Google.
© Sunt Facta
Manhattan, 11 września 2017,
Wykorzystano fragmenty artykułu Roberta Bridgie "Welcome to 1984: Big Brother Google..."
opublikowanego 9 września w Russia Today
Manhattan, 11 września 2017,
Wykorzystano fragmenty artykułu Roberta Bridgie "Welcome to 1984: Big Brother Google..."
opublikowanego 9 września w Russia Today
Wolne do kopiowania na tej samej licencji: CC-BY-NC-ND
(Creative Commons Licence - By Attribution, No Commercial Use, No Derivatives - polskie tłumaczenie tutaj)
(Creative Commons Licence - By Attribution, No Commercial Use, No Derivatives - polskie tłumaczenie tutaj)
Ilustracja Autora © brak informacji
Otrzymane przez email 2017-09-11-22:47 CET
Uaktualnienie otrzymane przez email 2017-09-12-07:13 CET
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz