Główny bohater, skuteczny, cyniczny gracz polityczny, staje na krawędzi swojej politycznej kariery. Gdy wybucha skandal o korupcyjnym podłożu z jego udziałem, burmistrz zleca podległym mu służbom nalot na charytatywną klinikę prowadzoną przez jego córkę, która nielegalnie przekazywała leki potrzebującym. Cel jest prosty. Zamieszanie, zmiana tematu, pokazanie, że w imię obrony dobra publicznego jest gotowy poświęcić rodzinę. A że to nie prawda? Ważne, aby lud to kupił.
– Wygrywa ten kto opowiada ciekawszą historię, a nie ten, kto mówi prawdę – zauważył Frank Underwood, bohater „House of Cards” („Domku z kart”), amerykańskiego serialu o kulisach polityki, który obejrzało kilka milionów Polaków.
Media w Polsce w swojej masie służą już nie do pokazywania i tłumaczenia rzeczywistości, ale jako przemysł „przykrywkowy”. Bardziej kreują wydarzenia, niż je relacjonują, przy czym podobnych mechanizmów używają wszystkie liczące się ugrupowania polityczne. Komunikacja polityków z obywatelami nie polega na mówieniu prawdy, ale na opowiadaniu bardziej medialnych historii.
Domek z kart po polsku
– Jedno chcę powiedzieć PiS-owcom, którzy na trumnach robią politykę: Chcecie mieć wojnę, to będziecie ją mieli – obwieściła parę dni temu Ewa Kopacz, próbując odsunąć od siebie współodpowiedzialność za skandaliczne pogrzeby ofiar katastrofy smoleńskiej, w trakcie których ciała były wkładane do trumien na „oko” i nosa Rosjan. Nikt jednak nie zadaje sobie pytań, dlaczego tak wtedy postąpiono. Wówczas rządząca Platforma chciała jak najszybciej mieć z głowy sprawę katastrofy smoleńskiej. Gdyby zdecydowano się na sekcje i identyfikacje genetyczne, oznaczałoby to przesunięcie pogrzebów o kilka tygodni. A to mogłoby zaważyć na kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego. Na fali współczucia, ale i wstrząsu Jarosław Kaczyński, mający jeden z liczniejszych negatywnych elektoratów, omal nie wygrał wyborów prezydenckich. PO chciała też spokojnie obsadzać wakujące stanowiska, które się zwolniły w wyniku katastrofy, a ceremonie pogrzebowe temu nie sprzyjały. W ten sposób interes wizerunkowy i polityczny rządzącej partii został postawiony ponad interesem państwa.
Gdy kilkanaście miesięcy później w sejmie powstał projekt uchwały wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu, to specjaliści od manipulacji medialnych pracujący dla PO przeczepili do tego wniosku etykiety „zdrady narodowej”, „adresu do cara”, a nawet „targowicy”. Właśnie widząc, jak działa polska polityka, Rosjanie z wraku uczynili jej część. Nawet dziś mogą na nią wpływać, oddając go lub nie. A nawet wywołać tarcie, kolejny raz go myjąc.
Katastrofa w Smoleńsku wyniosła przemysł manipulacji informacją na nowy poziom. Mogliśmy z mediów dowiedzieć się m.in., że był to skutek brawury pilotów (fałszywe przecieki z kokpitu: „tak lądują debeściaki”) i nacisków pijanego szefa wojsk lotniczych.
Gra wrzutkami
Przemysł przykrywkowy to efekt działań politycznych spin doktorów, którzy coraz większymi garściami korzystają z metod wpływu na społeczeństwo, opracowanych przez tajne służby. Pionierami zarządzania przez opinię publiczną w ten sposób były służby sowieckie. Dziś ich know-how stosowane jest na porządku dziennym.
Najskuteczniejszym sposobem manipulowania opinią publiczną jest przekazywanie starannie wyselekcjonowanych prawdziwych informacji w celu wywołania fałszywego obrazu rzeczywistości. W 2011 r., gdy rząd Donalda Tuska robił skok na nasze pieniądze w Otwartych Funduszach Emerytalnych (ponad 150 mld zł) i przygotowywał się do podwyższenia wieku emerytalnego, ogłosił powszechne zaciskanie pasa i zaatakował istnienie funduszu kościelnego. Tylko głośne rozebranie tej awantury na czynniki pierwsze pokazało, że w skali wydatków ówczesnego państwa (ok. 330 mld zł), 89 mln zł funduszu kościelnego nie miało znaczenia. Tusk zwyczajnie stworzył zastępczą wojnę ideologiczną. Taktyka zastosowana przez Tuska jest stara jak świat. Ten sposób w Polsce określany jest swojsko jako metoda „na zająca”. Przy czy nie chodzi o to, aby owego „zająca” upolować, ale aby go głośno gonić.
Mający z kolei kaca po wyborze Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej rząd PiS ogłosił właśnie ogromny sukces polskiej dyplomacji, polegający na wybraniu Polski do grona niestałych członków Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Gdyby jednak dodać, że Polska była po 1946 r. członkiem tej rady już 5 razy, w tym w latach 1982–1983, a więc w czasach stanu wojennego, to sukces ów już nie wydaje się taki wielki.
Kto kogo zametkuje
Dziś główny atak opozycji skierowany na rządzący PiS to próba przyczepienia tej partii etykietek: niedemokratycznej, bolszewickiej, ksenofobicznej. Logiczny postulat niewpuszczania muzułmanów do Polski z powodów bezpieczeństwa jest przedstawiany w kontekście nauki Kościoła katolickiego, który każe pomagać każdemu bliźniemu. Platforma tak się zapętliła w tej sprawie, że raz była za, teraz zaś jest przeciw. Ma kłopot, bo z jednej strony 2/3 Polaków nie chce tutaj uchodźców, z drugiej strony musi pokazać Europie, że się różni czymś od PiS-u.
Platforma przez lata skutecznie zaszczepiła w społeczeństwie, szczególnie młodym, wykształconym z aspiracjami, świadomość, że PiS to partia „moherów”, prymitywów, generalnie jeden wielki obciach (słynna akcja „Ratuj Polskę, zabierz babci dowód na wybory”). Stąd piłowanie słynnej sprawy Bartłomieja Misiewicza, rzecznika MON. Idealnie nadawał się na ilustrację takiej tezy i trzeba przyznać, że robił, co mógł, aby się podkładać prześladowcom medialnym.
PiS etykietuje opozycję również bez pardonu, stawiając znak równości między rządami PO a złodziejstwem. W wersji propagandowej było to bardzo skuteczne. Tyle że dziś po ponad 1,5 roku rządów brak aferzystów w więzieniach lub przynajmniej na ławie oskarżonych czyni taką narrację nieskuteczną.
Struktura rządów PiS-u podporządkowana jest jednemu człowiekowi – Jarosławowi Kaczyńskiemu. To on staje się więc dziś głównym obiektem medialnych ataków salonowych mediów. Charakteryzując go, sięga się po chwyty reportażowe stosowane przez dziennikarzy do opisu dworu satrapów czy dyktatorów. Świetnym strzałem medialnym, który kosztował PiS ładnych parę punktów procentowych poparcia (utraconego bądź niezyskanego) był kabaret „Ucho prezesa” Roberta Górskiego. Chociaż sam Górski odżegnuje się od polityki, to zrobił kabaret znacznie bardziej bolesny dla władzy niż robił za rządów PO. Dlaczego? Otóż za rządów PO miał swój program w TVP, siłą rzeczy sam się ograniczał i cenzurował, bo taka jest ludzka natura. Mówiąc kolokwialnie, po to zapraszamy ludzi do namiotów, aby sikali na zewnątrz, a nie do wewnątrz. PiS, który robi jednostronną telewizję, nie chciał mieć kabaretu śmiejącego się z władzy. Dostał więc dużo ostrzejszą wersję, która zaczęła mieć realny wpływ na politykę. Bo sportretowany w kabarecie prezydent, wiecznie czekający na audiencję u prezesa, postanowił pod wpływem tego wizerunku dokonać ofensywy politycznej.
Zresztą atak na telewizję publiczną przy okazji festiwalu polskiej piosenki doprowadził do wytworzenia czegoś, co specjaliści od mediów nazywają „zupą na gwoździu”. Hasło do ataku na festiwal rzuciła piosenkarka Kayah, wspierająca Komitet Obrony Demokracji. Miał to być protest przeciwko cenzurze wykonawców na festiwalu. W rewanżu internauci wyciągnęli piosenkarce, że w 1988 r. mówiła o wyższości festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze nad kontestującym PRL-owskie badziewie festiwalem w Jarocinie. Presja mediów głównego nurtu była tak duża, że artyści, którym nie przeszkadzało występowanie w Opolu w czasach PRL-u, nagle poczuli obowiązek „walki o wolność”. Było to śmieszne dla zawodowców, ale bardzo skuteczne z punktu widzenia walki politycznej. Podobnie jak „protesty kibiców Legii” przeciw Jackowi Kurskiemu, nagłaśniane przez „Gazetę Wyborczą”. Takie „zadymy” medialne są tanie, nie kosztują więcej pół skrzynki piwa. Przy okazji była możliwość zobaczenia, jak dotychczasowa „banda pseudokibiców” staje się dla „Gazety Wyborczej” „kibicami Legii”.
Nieoczekiwana zmiana ról
Majstersztykiem zastosowania manipulacji medialnych była sprawa Beaty Sawickiej z 2007 r. Rozegrano ją według tzw. schematu zmiany kontekstu. Polega on na tym, że nie neguje się istnienia jakiegoś zjawiska, ale przedstawia się je w takim świetle, aby zwrócić uwagę na inne fakty. Mimo ewidentnych dowodów na prymitywną korupcję posłanki PO, udało się uzyskać inny obraz sytuacji. Sawicką pokazano jako zapłakaną, skrzywdzoną, uwiedzioną przez bezdusznego agenta CBA kobietę. Zamiast dowodów na korupcję opozycji, dostaliśmy dowód na niemoralność i opresyjność rządów PiS-u, który przełożył się później na uniewinnienie posłanki, bo według sądu CBA nie miało podstaw do prowokacji. Ujawnienie tej sprawy tuż przed wyborami w 2007 r. też było zagrywką polityczną, tyle że PiS-u. Ale zamiast podnieść jego notowania, zwiększyło rozmiary wyborczej porażki tej partii.
Tę samą metodę zastosowano, wywołując zamieszanie wokół aneksu do raportu z likwidacji WSI. Operację rozpoczęto od publikacji w mediach plotek o rzekomej możliwości nabycia jego kopii za milion złotych. Nikomu nie przeszkadzało, że rewelacje prasowe pochodziły od byłych oficerów WSI, którzy nie przeszli weryfikacji. Posłużono się tu rozpowszechnianiem niesprawdzalnej nieprawdy. Chociaż nikomu kopii aneksu nie udało się nabyć, to przecież mogła istnieć taka możliwość. Chodziło o zaszczepienie odbiorcy podświadomego przekazu, że aneks do raportu WSI można kupić. Z biegiem czasu sięgnięto po bardziej radykalne środki, przygotowując grunt pod działania prokuratury. Celem operacji było umożliwienie przeprowadzenia przez ABW rewizji u weryfikatorów (miały miejsce w maju 2008 r.). Pretekstem było badanie sprawy rzekomego wycieku aneksu i oferty pozytywnej weryfikacji za pieniądze. W ten sposób całkowicie fałszywa informacja posłużyła za pretekst do rozprawy ze środowiskiem, które próbowało ocenić i zweryfikować dorobek wojskowych tajnych służb, a także przeciąć nici wiążące WSI z Rosją.
Prymitywne bombardowanie opinii publicznej kłamstwami, których nie można zweryfikować, jest bardzo skuteczną metodą. Przykładem jest chociażby stosowane przez Rosję oskarżanie Polaków o mord na bolszewickich jeńcach z wojny 1920 r. Chociaż jest to oczywisty fałsz, to przeciętny „konsument” mediów polskich i rosyjskich (zagranicznych nie wspominając!) nie jest w stanie go zweryfikować. Podobnie jak gołosłownych oskarżeń pod adresem Polaków o mordowanie Żydów w czasie wojny (tutaj adresatem jest międzynarodowa opinia publiczna).
Podręcznikowym przykładem manipulacji sloganami jest termin „narodowy socjalizm” Adolfa Hitlera, zestawiony z informacją, że był on działaczem skrajnie „prawicowym”. Dlatego dziś większość ludzi, nie tylko w Polsce, nie zdaje sobie sprawy z tego, że III Rzesza była państwem socjalistycznym. Uważają nazizm, czyli narodowy socjalizm, za ustrój radykalnie prawicowy.
Obiektem manipulacji na niespotykaną skalę jest w Polsce kwestia rozliczeń z okresem PRL-u. Na przykład społeczeństwo jest przekonywane, że otwarcie do publicznego wglądu archiwów IPN-u dotknie wszystkich w jednakowym stopniu. W ten sam schemat wpisują się hasła w stylu „wszyscy musieli jakoś żyć”, „cała bezpieka fałszowała archiwa”, „akta IPN są kserowanymi w pośpiechu świstkami”. Dziś osoby uchodzące w Polsce za autorytety czynią wiele starań, aby skompromitować ideę lustracji. Podają przy tym argumenty nacechowane emocjonalnie, a często zupełnie fałszywe. Poznanie prawdy o własnej przeszłości jest nazywane nienawiścią, barbarzyństwem, pogwałceniem godności i praw człowieka.
© Jan Piński
5 lipca 2017
źródło publikacji:
www.warszawskagazeta.pl
5 lipca 2017
źródło publikacji:
www.warszawskagazeta.pl
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz